Sofos — Dziewica — Atessa — Helois i nieznany list J. Słowackiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zenon Przesmycki
Tytuł Sofos — Dziewica — Atessa — Helois i nieznany list J. Słowackiego
Pochodzenie Chimera
Redaktor Zenon Przesmycki
Wydawca Zenon Przesmycki
Data wyd. 1907
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda i Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ludwik Lewandowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zeszyt 28-29-30
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SOFOS — DZIEWICA — ATESSA — HELOIS
I NIEZNANY LIST J. SŁOWACKIEGO.
B
Błąka się po ostatnich pięciu latach życia i twórczości Słowackiego jakaś nieuchwytna, lecz niewątpliwa obecność kobieca. Jakaś inna, jakieś inne budząca w poecie uczucia, niż wszystkie dotychczasowe Ludki, Marye, Aniele i Joanny, przemawiająca raczej do jego duszy i wyobraźni, aniżeli do serca czy zmysłów, budząca w nim raczej pragnienia apostolskie, wizye palingenetyczne, nadzieje jakichś owocnych spółbraterstw i spółdziałań duchowych, aniżeli sentyment serdeczny lub żądzę namiętną. Zgadza się to z całem ówczesnem usposobieniem Słowackiego. Skarży się poeta matce na „samotność serca,“ ale właściwie ma na myśli samotność w nowych światach, które się przed nim otworzyły[1]. Właściwie szuka nie przywiązań czy miłości ziemskich, lecz uczestników czy uczestniczek „w widzącej wierze“ (List do Rem. 756). Właściwie chodzi mu o „zdobywanie“ duchów[2], o nawracanie ich ku „celom ostatecznym globowym“ — a to, raz, dla zbawienia ich i spełnienia przez to swej misyi (bo „nie sam Duch twój zbawi się, ale odpowiedzialność ma za wszystkie duchy“ [do Teof. Jan. w liście do matki z 18/I 1843]), powtóre zaś, sobie i swym usiłowaniom „ku pomocy“ (Teog. 435), dla spotęgowania własnych dążeń ku. świętości twórczej“ przez „spiorunowanie“ ich z usiłowaniami dalszych, „zdobytych“ „objawicieli“[3].

Do tej apostolskiej pracy przykładał wówczas poeta wagę największą[4]. Ale w pierwszych dwóch latach swej „egzaltacyi“ (1842 — 43) działał przeważnie środkami czysto etycznemi, prostotą, dobrocią, jakiemś promieniowaniem wewnętrznego wesela i spokoju. Później — odkąd wiara odkryła mu „wszystkie tajemnice“ i odchyliła „zasłonę grobu“ (do matki — 16/IV 1844) — rozmowami i „namowami“ próbował „z myśli dostać ruchu“ i wiódł „w święte cele“ przez „ów świat złoty ducha, kraj sokratesowy“ (Teog. 382). Wreszcie, gdy Ocean, to wielkie wszechzarodzi łożysko, zwrócił myśl jego ku prapoczątkom kosmogonicznym, i zwłaszcza gdy, po zawarciu w Genesis cudownej wizyi przedczłowieczych ducha dziejów, zaczęła mu śnić się „jakaś wielka, przez wieki idąca powieść“ nieustannych jego w formie człowieczej odrodzin, — odtąd główny nacisk jął kłaść na „rozkochiwanie“ ludzi „w celach ostatecznych globowych“ przez „wyrozumienie przeszłości,“ przez pokazywanie im, „czem byli w pracy wieków,“ „aby łatwiej siebie w przyszłym królestwie Bożym“ znaleźli (List do Rem. 757–9):

Lecz jakże mi uwierzysz? — wiekowe otchłanie
Są pod tobą i bratem, a wy sami sobie
Tajemnicami będąc, na tym ludzi grobie
Stoicie. Jakże teraz dostaniecie wiary:
Że pokolenia przeszłe — nie są próżne mary
Pomimo was przez Boga na ten glob rzucane?..
Chyba w aniołach waszych zmartwychwstanę
Całą przeszłością: ludy wszystkie w was rozbudzę...
Każę wam grzechy nosić i własne i cudze. —
Zaprawdę! Uczynię to, czynów waszych wątki
Przez ostateczne cele i ducha początki

Usprawiedliwię, ciała będę w am budował
I budził, i znów w białe groby kładł i chował
I znowu wyprowadzał. A duchy pokażę
Jako na się wkładając różne piękne twarze
Po globie się szukały, aż z błąkań się onych
Stanie powieść — harm onij pełna nieskończonych —
Jednością oświecona wywodną — jak słońcem...
(Teog., 43 — 44).

Te wizye przeszłych żywotów, te przeobrażenia kolejne „ducha doskonałości walczącego z oporem formy,“ podniecały jego wyobraźnię i fascynowały go odtąd przedewszystkiem. I dla siebie, i dla najbliższych sobie w dążeniu do „ducha prawdy i piękności,“ jął doszukiwać się wcieleń przeszłych, dla przyszłości wskazówką będących. Gdy go tedy owa niewiadoma dotąd postać kobieca uderzyła „formą czystej piękności,“ — oraz duszą, która w niej

...muzykant niby doskonały
Jakiejś cudownej pieśni niebiańskiej dogrywa;

gdy wydała mu się wskazaną i predestynowaną na „prawd objawicielkę,“ na „uczuć kapłankę,“ „zjawioną tylko raz w każdym narodzie“ — (Teog. 47), — zaczął przedewszystkiem snuć fantastyczne jej metampsychozy koleje. To też żadna z dawniejszych „miłości“ nie zostawiła tylu i tak wyraźnych śladów w poezyi Słowackiego, jak ta tajemnicza i dotąd niezauważona ducha kochanka. Ona była modelem, z którego poeta stworzył Sofosa w t. zw. Teogonii, Dziewicę w Eolionie, t. j., pierwszej części Zborowskiego, Atessę w t. zw. Poecie i natchnieniu, Helois w t. zw. Wykładzie nauki, i w Liście do Rembowskiego. Reminiscencye o niej dałyby się odszukać w ostatnich pieśniach Beniowskiego i w Królu Duchu. Gdyby nasi badacze literatury, oprócz t. zw. „naukowości,“ posiadali nadto nieco wrażliwości estetycznej, pozwalającej odróżnić szczegóły brane widocznie wprost z natury od rzeczy będących wyłącznie wytworem wyobraźni poety, — mogliby byli dawno zauważyć, że Dziewica, Atessa, Helois (i Sofos) — to jedno, nietylko jako wynik tej samej teoryi czy tego samego pomysłu poety, lecz i jako owoc tej samej pobudki zewnętrznej. Niestety, t. zw. „naukowość“ — zawierza tylko anegdotyczno-autentycznym stwierdzeniom, świadectwom przyjaciół i znajomych poety, a przedewszystkiem kategorycznym nazwiskom lub choćby imionom. Bez należytego ich zapasu obawia się ruszyć naprzód. Tego zaś wszystkiego brakło tutaj poniekąd. Słowacki, taki zazwyczaj gadatliwy raczej co do swoich „miłości,“ taki zwierzający się matce ze wszystkich tego rodzaju przejść swoich i wrażeń, tu — oprócz wspomnianych skarg na „samotność serca“ — słówkiem o niczem nie wzmiankuje. Jedyne napomknienie, ogólnikowe i mało mówiące, znajdujemy w liście do p. Bobrowej z Pomic (18/VII 1844), w tym samym liście, gdzie poeta, jak gdyby nagle, pod jakąś pobudką, uprzytamnia sobie i wyznaje otwarcie brak jakiejkolwiek łączności duchowej miedzy sobą a p. Joanną[5]. „Czy to jest dziełem farfadetów, a sług pani“ — czytamy w nim —, że tu zajechała do Pornik jedna osoba, trochę postacią i oczu błękitem i czarnem ubraniem Panią przypominająca?“ A gdy rozbudzona baczność kobieca p. Joanny kazała jej w odpowiedzi spytać podejrzliwie o „najważniejszy fakt“ z dwumiesięcznego życia poety nad morzem, zbywa ją Słowacki piękną opowieścią o pastereczce siedzącej na Druidów kamieniach, wzgardliwem czy też pełnem jakiegoś dépit wspomnieniem o „innych mniejszych duchach w kitajkowych sukniach z falbanami, polkujących na zapylonych posadzkach oberży,“ oraz gorącym protestem, że „żadnej błahej myśli nie ważyłby się posłać do domu, gdzie Matka, wszedłszy, musiała zaraz zalać się łzami — przez Zosieczkę rozczulona“ (18/I 1845).
A jednak były tam „fakty“ ważniejsze. Przedewszystkiem, powstawanie, pod szumy morskie i szelesty „wietrznych pól, bladym kwiatkiem okrytych,“ owej „modlitwy,“ którą Słowacki do końca za najważniejsze z pism swoich uważał. A potem, po napisaniu, czy tylko obmyśleniu jej ostatecznem, przybranie „do hymnu tego dwóch głosów,“ zbliżenie się do dwojga „jasnych, smętnych i rozmiłowanych — którzy dla nauki ducha prawdy i piękności gotowi“ byli „opuścić świata uciechy,“ którzy siadali u nóg poety (Tłómacza Słowa) i byli „wsłuchani w niebiosa“ (Wykład nauki, 1151–10 i 10), których on, w sokratesowych rozmowach, wiódł w „ów złoty świat ducha,“ przed nimi „idąc w święte cele

Jak skrzypek, który wiejskie prowadzi wesele.“
(Teog., 381–5).

Ale o tem nie uważał poeta za stosowne pisać ani do matki, ani do p. Bobrowej. Czuł, że nie byłby zrozumiany, że podejrzewanoby go raczej o „błahe“ myśli, albo też smucono się „chorobliwością“ tego, co on za święte uważał. Zanotował natomiast w czerwonym swym notatniku (Biegel. Pam. Sł., 37 — 38), jak „tłómaczył dalsze tajemnice ducha ludzkiego, siedząc spokojny w grocie, na złotym mikowcu [a więc w Pornic jeszcze], otoczony tłumem [?] słuchaczy. U nóg jego siedziała młoda kobieta, piękna jak anioł, z oczyma rozjaśnionemi, jakoby owych rozjaśnień chciwa. W ręku jej wianek był, podług genezyjskich nauk symbolicznie uwity ze zwierciadlanego liścia cytrynowego krzewu, ze stokroci polnych, rubinami koniczyn, republikanin ducha, rumieniący się. Co dziwniejsza, że nań zleciały się muchy świecące, owej letniej nocy gęsto przyświecające, i wiankowi uczyniły światło i niby kwiecie nowe błękitowi miesięcznemu podobne. Mędrzec z uśmiechem patrzył na wieniec i na córkę, mówiąc, iż święte Jany motylich narodów poczuły się z myślą dziewiczą i w apokaliptyczne ją blaski ubierają... Ona jednak wieńca nie kładła na skronie, ale Helionowi, który czytał Fedona, uczyniła zeń światło i kaganiec, tak, że blada pozłota na żółte księgi karty padała.“ — Obraz, niewątpliwie transponowany już poetycko, ale tak zgodny co do szczegółów faktycznych z odpowiedniemi miejscami w t. zw. Teogonii, że już choćby dla tego samego niepodobna nie odnaleźć w nim podłoża rzeczywistości.


N
Nieoczekiwany traf dał nam w ręce potwierdzenie tych wszystkich przypuszczeń. Między papierami po Cypryanie Norwidzie, udzielonemi nam przez p. W. Gasztowta, odnaleźliśmy teczkę niewielką z napisem na niej ręką Norwida: „List Juliusza Słowackiego do Zofii — i Zofii do C. N.“ Kto była owa Zofia, odsłaniają odrazu całkowite na niektórych listach do Norwida podpisy: Zofia Węgierska. Że zaś list Słowackiego, zaczynający się od słów: „Bracie Najmilszy Sofosie,“ do niej istotnie był zwrócony, świadczą — obok zmaskulinizowanego imienia Zofii![6] — zbieżność treści i daty tego listu z post-scriptum w liście Słowackiego do W. Stattlera, całkowicie właśnie p. Węgierskiej poświęconem (w dniu Bożego Nar. [1848]), oraz fakt, że Węgierska na niektórych listach do Norwida podpisuje się greckiem Σ (Σοφδς albo Σοζια), a gdzieniegdzie używa nawet wyrażeń przez Słowackiego w liście do niej zwróconych (np. „Powiedz, co mogę dla ducha Twojego?“).

Autograf listu Słowackiego do „Brata Sofosa, który mamy pod ręką (arkusik listowego papieru 18½ X 12¼ cent., zapisany na czterech stronach), nie jest jedynym. Prof. Małecki miał u siebie własnoręczny również, ale niedokończony jego brulion, identyczny zupełnie co do treści i tylko różniący się ciekawie od ostatecznej redakcyi w niektórych wyrażeniach. Obecnie brulion ten jest własnością p. L. Meyeta, który nie omieszka zapewne tych odmian tekstu w swojej edycyi listów uwydatnić. My tymczasem ogłaszamy wiernie i w całości nasz autograf, przedewszystkiem, jako jeden z najpiękniejszych listów Słowackiego, pełny wielkiej powagi i pogody dusznej, a zarazem mieniący się odcieniami — o jakże wysokiego humoru; powtóre zaś, jako dokument rozjaśniający wiele zagadkowych po dziś punktów w twórczości ostatnich pięciu lat życia poety. (Kreski pionowe znaczą koniec wiersza rękopiśmiennego; takież kreski podwójne — koniec stronicy).

I.  Bracie Najmilszy Sofossie — dla czegoś wątpił? | Temi słowy któremi Pan Jezus zgromił tojnącego Piotra odpowiadam ci — bom cię | spotkał także w morzu świata tonącą — i | rzekłem do ciebie: Chodź — i stań ze mną | razem na fali najwyższej żywiołów — zapatrz | się ze mną razem, w światłoście ostateczne — a | niewzruszeni i święci przetrwamy na wieki — | coraz większych dolatując zachwyceń — ale ty | najmilszy bracie zwątpiłeś — i niby obumarłeś | był i próbowałeś sił moich ziemskich — a | grożąc mi że toniesz, wyzywałeś mię abym | cię ratował — co więcej, ciekawą cię widziałem | i patrzącą we mnie z ciekawością — czyli znajdą | się we mnie cnoty bohaterskie dawnego świata | z któremi na ratunek się rzucę — czy nareszcie | ciebie zginionej płakać będę? |
Dla tych to przyczyn z wielkiej i praw|dziwej miłości ku tobie, poszło żem cię opuścił | nierozgrzeszoną. Nie uwolniłem ducha twego || nie zostawiłem pokoju w domku twoim | skazałem cię na smutek równo dzielony z kwia|tami jesiennemi — na zatrwożenia senne | na czczości serdeczne — na niemoce anielstwa | oddałem ciebie — a to dla tego abym cię | miał wróconą Duchowi świętemu przez boleść. |
Bogu więc niech będzie chwała żeś przeła|mała dumę kobiecą — żeś rozjaśniła schmu|rzenie się ducha twego spojrzawszy w moją | stronę. Bo zaprawdę, że w świętem tylko roz-|weseleniu się duchów ku światłu wędrujących | wolno nam zbliżać się do siebie — i spotykać | się — pókiśmy oboje smutku i boleści wzajemnej | zdolni. |
Dobrym więc sądzę list twój najmilszy bracie — | nic przez to z prawdziwej piękności ducha | nie utraciłaś — owszem woń wdzięczną — owszem | światło przyjemne dorzuciłaś aż do mnie, | tak że niby w pół śnie — i w otchnieniu przy-|jemnem ducha twego pogrążony — odpisuję. |
Tę widząc dobroć twoją i wspomniawszy | na piękność twoją — nazwę ciebie Jasnym bra|tem — u chłopka polskiego pożyczywszy tego | tytułu — którego on — smuklejszym i widniejszym | od siebie paniczom udziela — ani braterstwu | prawdy ani elementowi piękności nie ubliżając. | A tak ja — dla któregoś ty jest święta pięknością — | przed którym za tą zasługą ducha twego stoisz, | jak za tarczą dyamentową — nieobrażona. |
Pamiętając na to wiedz — że się uniżyć nie możesz | jako kobieta... a jednak przez prawdę możesz | być spiorunowana — i spalona — aż — aż do | garsteczki prochu. Panuj mi więc — ale się | bój — jak dzieciątko. |
Ton listu twego wysoki i przyjazny napełnił | mnie serdecznością nieopisaną — powiedz, co | mogę dla ducha twego? |
Ty najmilszy Sofossie — wiele możesz | dla mnie — podnosząc się do tych sfer transfi|gurujących postacie — w których trwająca | piękność staje się nam elementem światła — | Wjaśnić się w ciebie chciałbym tak — aby | olśnione moje oczy nieraz ślepemi zostały j spojrzawszy na inne niższe cielesne sprawy i kształty. |
O taką wysokość więc, w duchu trwającą, | proszę — mego Jaśnie Brata Sofossa — któ|remu zasyłam tu pozdrowienie najser|deczniejsze. |

Juliusz.
Paryż
Rue Ponthieu 30
D. 8. Września 1848. r
M
Mimo kilku nekrologów (Bolesławity w „Rachunkach“ z r. 1869, str. 658; W. Korotyńskiego w Tyg. III. 1869, 2 IV, 273), oraz wzmianek w historyach literatury (Zdanowicz-Sowiński IV, 364), szematyczne zaledwie i niezawsze pewne posiadaliśmy dotąd o Zofii Węgierskiej wiadomości[7]. Dopiero ślady w poezyi i listach Słowackiego, oraz inne tu i ówdzie zebrane szczegóły, dały nam poniekąd postaci jej zarys.

Cudne, niewysłownego uroku było to niewątpliwie zjawisko kobiece. Piękność wonna, magnetyczna, wlokąca za sobą nieustanną smugę zachwytów i rozkochań; jednocześnie wszakże twórcza, zapładniająca, zdolna budzić najwyższe koncepcye — i przeto przedewszystkiem i nieodparcie pociągająca duchy głębsze, które w sferze jej się znalazły[8]. Dusza przedziwnie prosta, szczera, marzycielska, entuzyastyczna[9], zdolna „uczuciem dostać ostatniego słowa“ (Zborowski, 728), ale niepozbawiona zarazem pewnego zabarwienia sentymentalno- i nawet sensualno-romantycznego, dająca się łatwo uwodzić nadmiarowi wrażliwości, potrzebująca oparcia i wodzy. Postać z wieloma zadatkami na jakąś Beatryczę, na „wieszczkę“ Peladanową[10], na duchową równorzędnicę człowieka[11], ale nie bez słabości i upadków również, z typu raczej „Nannah, parédre lunaire“[12], „miesięcznica“ raczej niż „słonecznica“ piękności[13], raczej z kobiet Botticellego lub Rafaela, niźli z Leonardowskich, Bryzeis raczej niźli Helena lub Gioconda.
Taką okazuje nam ją nawet portrecik z lat ostatnich życia (drzeworyt z fotografii), dołączony do nekrologu w Tyg. III. Mimo śladów wieku, mimo widocznego znękania i znużenia, niewymownie piękna i szlachetna to twarz, cala posunięta ku duchowości, cala w liniach, subtelnych a wyrazistych, uderzająca niezmiemem, aż bolesnem prawie wezbraniem uczucia, a zarazem pełna dziewczęcej szczerości i bezgranicznego siostrzanego oddania. Jakąż musiała być, jakimż czarem tchnąć nieodpartym młoda, dwudziestoparoletnia kobieta, którą poznał Słowacki, — smukła, „dorodna“ jako greckie bóstwo (Teog. 362 i 378), „z piersią kochanki i matki, z twarzą przecudownej Afrodytowej piękności... z ciałem łani“ (Wykł. nauki 18714–15), „z oczyma co szmaragdów podobne ogniskom“ (Zbor. 548), z „rubinem, który z jej ust światło leje“ (Kr. D. I, I, XIV), z falistą złotych warkoczy wstęgą (Zbor. 492 i waryant), z owemi „lekkiemi rumieńcowemi różami, jakoby wstydem nawpół pochowanemi w białości lica“ (Zbor. 406 — 408); z całą wonną, chłodną świeżością dziewiczą (Zbor. 506), a zarazem z ogromnem rozfalowaniem uczucia, z całą już w owej chwili pełnią „pamiątek i przeczuć“[14];cicha, „pokorna,“ „świecąca owieczka,“ „niewinna jako kwiat“ (Teog. 36) i nagle umiejąca wydobywać z siebie „ognie niespodziane, poezyę przy której dźwięku ogłuchłyby wszystkie harfy świata“ (Wykł. nauki 1892-9); młodzieńcza entuzyastka, tak ognista, takich snów, marzeń i porywów pełna, że „Tłómacz Słowa“ jej pojawienie się na ziemi tylko magnetycznem przyciąganiem niezwykle sprężonych w romantyzmie duchów objaśnić sobie umie[15], a jednocześnie taka „w głębi serca pogodna“ (Zbor. 507), takiej gołębiej prostoty i dobroci, że poeta, wychodząc snadź z francuzkiego wyrażenia „dobra jako chleb,“ „żytniej bogini“ nazwę jej nadaje (Teog. 36)!
Sama ilość, sama superlatywność tych ech i reminiscencyj wrażenia, rozsianych po całej ówczesnej twórczości Słowackiego, świadczą, jak potężnie i głęboko zaabsorbowało ono wszystkie jego myśli i całą wyobraźnię. Było to jakieś olśnienie błyskawiczne, jakieś cudowne „wzroku odzyskanie,“ jakieś nagłe odnalezienie tego, co w błękitach marzeń dawno, dawno duchowi się jawiło, a czego dotąd nadaremnie szukał po ziemi. Wkrótce po poznaniu — acz nibyto hamując się ironicznie („jestem w zapale“) — wybucha poeta niezwykle gorącym i wzruszonym dytyrambem do piękności kobiecej, którego żadna z dawnych miłości wywołaćby nie zdołała i który jedynie do Zofii Węgierskiej stosować się może:

I oto mówię, że piękność kobiety
Nie jest, jak mówi ksiądz, czartów ułuda,
Lecz może, w duchu będąc, robić cuda!

Lub sama przez się robić, lub się w drugą
Duszę przelawszy, być w niej siłą, mocą.
Zaczepną bronią w ręku i kolczugą
Sercu, i słońcem, które świeci nocą,

I panią razem, i razem być sługą,
I nawet w świecie aniołów pomocą;
Wdzięczność to cudna ducha nie obarczyć,
A świat dać, za świat stanąć i wystarczyć.
(Ben. XII, P. P. 1886, II, 143).

Ważniejsza i ciekawsza atoli, iż wrażenie to nie przemijało; iż trwało, nawet gdy, wcieliwszy się w szeregu poematów, mogło było, zda się, przygasnąć; nawet gdy Słowacki, zawiódłszy się poniekąd na marzonej „ducha objawicielce,“ odsunął się od niej, „opuścił ją nierozgrzeszoną“ — i w melancholijnej strofie zawód swój apostolski wyraził:

Jam duch — już tylko w sobie — okiem porę,
W swoich jutrzenkach się czasami mącę.
A czasem w morzu jakieś perły biorę,
Dziwne, zaklęte ogromne miesiące
Podnoszę — rzucam o drzew twardą korę.
Myśląc, że nimfy wystraszę błyszczące.
Które o swojej piękności nie wiedzą,
A w ciałach jako w starych drzewach siedzą.
(Kr. D., Raps. IL P. P. 1866, II, 200).

Nawet i wtedy, w dalszych pieśniach Króla-Ducha, malując z reminiscencyj o Węgierskiej cudną postać „postrzyżyn ksieni,“ „całą w powojach, płótnach i warkoczach“[16], woła z uniesieniem:

Jeżeli kiedy mój duch roił Psychę.
t Duszę motylem złotym ponad włosy
Świecącą: to tej dziewki widmo ciche —
Białe — w powojach błyszczących od rosy —
Było piękniejsze...
(Kr. D., war. II do raps. IV, P. P. 1866, II, 386).

Nawet w przytoczonym powyżej liście do niej samej, przedewszystkiem wspomina jej piękność, tę „zasługę ducha,“ która ją w jego oczach „świętą“ czyni. Nawet prosząc, w tymże roku 1848, W. Stattlera, aby był „przychylny tej osobie, która wierzyć w ludzi i wiary od ludzi potrzebuje,“ kładzie nacisk szczególny, iż jest ona „piękną i zdolną zapału i uwielbienia.“ Rzecz charakterystyczna, iż — mimo tej fascynacyi piorunującej, mimo tego oczarowania bezwzględnego — poeta zachował od początku do końca zdumiewającą jasność wzroku i sądu, iż widział wszystkie błędy, upadki i słabe strony wielbionej istoty. Widział, jak ta, co wnet po poznaniu[17] wydała mu się „królową z ducha podobnej sobie duchów gromady“[18] (Wykł. nauki, 192221–23), tonęła „w morzu świata“ i jego błahych rozrywek[19]. Później nieco — gdy większe zbliżenie pozwoliło mu odczuć, iż ów zamęt światowy nie zadowala jej duszy, iż „ciało jej krępują jedwabie“ (Teog. 36, odnośnik 2), — widział znowu jej uleganie „ogniowi w duchu“ (Teog. 38), jej dalekość od „owych sfer transfigurujących postacie, w których trwająca piękność staje się elementem światła“[20]. Rozstał się z nią, gdy jęła „próbować sił jego ziemskich — (List do Sof. I, 10 — 18). Później jeszcze, Heloizy imię jej nadał „przez pamięć na straszną oną słonecznicę piękności, która jednego z najpotężniejszych... mistrzów słowa „oczarowała — i od celów myśli odwróciwszy, sił rozjaśniających wiedzę ludzką pozbawiła“ (List do Remb. 7517–27). Groził jej — nieraz zapewne — „spiorunowaniem i spaleniem przez prawdę aż — aż do garsteczki prochu“ (List do Sof. III, 12 — 15), i W. Stattlerowi, żądając dla niej przychylności, zalecał jednak: „czyń to, co ja, bądź z miłością, ale groźny.“
Nie była to zatem miłość w zwykłem słowa tego znaczeniu, miłość ziemska, ludzka, zaślepiona, miłość z pragnieniem posiadania i wzajemności nierozerwalnie związana, w tych ostatnich cel swój i rozwiązanie widząca[21]. „Anioł ognisty,“ ów „anioł lewy“ (Bieg. Pam. J. Sł., 19) poruszał wprawdzie niekiedy dawną ziemskich uczuć strunę[22], ale poeta otrząsał się szybko z krótkich paroksyzmów „omamienia ciałem“ (Kr. D. IV, 2, XLVI — XLVII), zapatrzony w „pierwiastki słoneczne“ tej, która „swojem zrobiła zjawieniem,“ że dusza jego „na nowe się wzmogła loty i nowym buchnęła płomieniem“[23] (Kr. D., I, I, XIX). Dantejskie to jakieś raczej, z Vita Nuova i Raju, było uczucie; poeta kochał nie kobietę, lecz to, czego mu ona była objawieniem, to, co w duchu dawno przeczuwał, a czego wspomnienie nagle, olśniewająco piękność jej w nim rozbudziła: kochał swe własne, stworzone za jej podnietą pragnienie, swój ideał marzony niepewnie i naraz w całej ujrzany świetności. Ale gdy Dant, sam już ze swojem marzeniem, bez sprawdzianu realnego, nie znał granic idealizacyi i na najwyższe szczeble niebiańskie swą Beatryczę prowadził, Słowacki narażony był na ciągłe konfrontacje ideału z rzeczywistością, na nieodzownie płynące ztąd rozdźwięki i zawody, na własne zachwiania się i „stchórzenia serdeczne“ (Kr. D., IV, 2, XLVI), na apostolskie wreszcie wysiłki, aby postać żywą aż ku błękitnym dźwignąć marzenia swego sferom. Waryant jeden w Zborowskim (po w. 450; Bieg. str. 164) zwięźle oddaje tę uczuć komplikację:

Zaprawdę, jam ją widział gdzieś. Szedłem przez wały
Do niej, jak ogień się darłem,
A teraz jestem nieśmiały.
Tęcze ducha rozpostarłem.
Abyjej oczom stanąć w całym blasku.
Aby w całej piękności ducha zobaczyła
Postać moją.. Gdzie się ruszy,
Staję przed nią słońcem duszy.
Piękności przydałem duchowi,
Aby się przed nią jak anioł postawił,
Zaraz porwał.
Wnętrze się moje ubrało
W piękność i w moc i odwagę...
I zatrwożyło się ciało
I cofa się jak wąż od niej...

Ścieranie się takie marzenia z życiem nie mogło trwać długo. Słowacki — wbrew lekkiemu traktowaniu przez historyków literatury jest „gmachu anielstwa“ — nie był w epoce owej zdolny do żadnych kompromisów. Jedno więc musiało chwilowo przynajmniej zabić drugie. Zwyciężyła wizya duszna, wizya „prawd objawicielki,“ „uczuć kapłanki“; — kobieta, która „zwątpiła,“ i „niby obumarła“ na apostolskie wezwania, i okazała się niezdolną do „wysokości w duchu trwającej,“ — musiała ustąpić. Chwila rozstania ciężka była niewątpliwie. O uczuciach Węgierskiej mniej wiemy. List do Sofosa powiada nam tylko, że odeszła z dumą kobiecą i w „schmurzeniu ducha.“ Gorycz Słowackiego była powielokrotna. Oderwanie się łodygi życiowej od tylu kwiatów wyobraźni, które przebogato się z niej rozwinęły; bezowocność wysiłków apostolskich; zawiedzione marzenie o wspólności duchowej, „tej, która daje harmonię i ciszę“ (Zbor. 477); przerwanie się bliskiego, poufnego powiernictwa duchowego; stracenie z oczu żywotwórczego jej piękności źródła; wreszcie, może i jakieś bardziej ziemskie, budzące się zwykle w rozstań godzinach, mimowolne „czar niedopitych“ tęsknice; — wszystko to musiało wstrząsnąć nim aż do głębi. W liście do matki z d. 1 lutego 1846 r., pisanym albo w samej chwili zerwania, albo wkrótce przed niem, gdy niemożliwość dalszego stosunku osobistego jęła się oczywistnić w duchu poety, uderza kilka, nibyto do matki zwróconych, nibyto ogólnikowych, ale tem bardziej dla nas znaczących ustępów, że list cały tchnie znowu żałosnem uczuciem osamotnienia w nowych ducha dziedzinach. „O jakżeby to była rozkoszna droga“ — czytamy w jednem miejscu — „dla dusz, którym się pan Bóg odkrył, gdyby na tej drodze, po której do celów Bożych idą, nie znajdowały wstecznych albo zatrzymanych Aniołów. Czasami najmilsze im dusze są takiemi zaprzeczycielami, pomyśl, jaka tortura... pomyśl, jaka boleść okrutna!..“ Nie o matce tylko tu mowa, bo oto, o kilkanaście wierszy wyżej, jakiż wybuch arcyludzkiego i przeto niesprawiedliwego, przesadnego po świeżym zawodzie rozdrażnienia: „kogo się dotknę teraz, dotykam go całą piersią moją; je żeli nie może znieść człowieka, a chce zamaskowanej figurki, podług teraźniejszego świata, na model poety lub dowcipnisia, z którym wieczór przepędzić miło, od takiego człowieka odchodzę bez żadnego uczucia gniewu, ale też z czasową dlań obojętnością, bo silny dość nie jestem, abym jednem spojrzeniem duchy w anioły przemieniał, a nie mam też dosyć czasu, abym nad każdą taką istotą pracował jak dawni nawróciciele.“ Nieszczere mimowolnie były to słowa. Gniew — owszem — tryska z nich chwilowy; obojętności wszakże nie znać ani tu, ani później. I powstała w ostatecznej postaci już po zerwaniu część druga t. zw. Wykładu nauki, i cały Król Duch, od pierwszego rapsodu aż do ostatnich urywków i waryantów, pełne są wielbiących o tej „świętej pięknością“ reminiscencyj. Nadawszy „nieznanej siostrze“ — w Liście do Rembowskiego — imię Heloizy, odwraca zaraz poeta karcące tej denominacyi znaczenie: „Niech to imię dziś użyte stanie się dla tej wielkiej grzesznicy [umiłowanej Abelarda] rehabilitacyą... Niech jako szata piękności — już nie ognistą — ale przetrawioną cierpieniem świecącą duszę jednej z sióstr naszych okrywa...“ (7523–27). Gdy wreszcie Węgierska, „przełamawszy dumę kobiecą i rozjaśniwszy schmurzenie ducha,“ odzywa się — po spotkaniu we Wrocławiu[24] — „wysokim i przyjaznym“ listem, — jakąż podniosłą radością, jaką głęboką przyjaźnią, tą praw dziwą duchów miłością, jakiem niezmienionem dla „jasnego brata“ uwielbieniem, jaką wiarą w możliwość najwyższych jego transfiguracyj, jakiem wreszcie rozmarzeniem „półsennem“ tchnie odnaleziona przez nas odpowiedź Słowackiego!
Nie był to więc żaden „romans poety“ z banalnem zakończeniem don-juanowskiego rozstania. Był to, przeciwnie, rzadki przykład cudnego związku duchów, gdzie właśnie przez oddalenie cielesne, zacierające granicę między rzeczywistością a widzeniem wnętrznem, rośnie moc najwyższych, żadnemi już instynktami nieobarczonych uczuć. I był to rzadszy jeszcze przykład tak potężnie zapładniającego, takiego cudotwórczego „przelania się“ piękności kobiecej w duszę poety. Zaiste, nie ustępuje legendowej Portinarich córze ta, która tak opromieniła ostatnie lata Słowackiego, że „jako zwiędły kwiat“ podniósł głowę,

Jako kwiat, gdy wstanie
I na błękity nieba lazurowe
Swoich anielskich piór umalowanie

Roztoczy w pierwszej poranku godzinie,
A potem znowu chyli się — i ginie;

która tyle „gwiazd nowych“ mu zapaliła, tyle koncepcyj najwyższych zbudziła w duszy, tylu przedziwnych wizyj była źródłem i wzorem; której w znacznej mierze przypisać należy owo cudowne „w duchu olśnione wzroku odzyskanie;“ która miała tę niewysłowną „wdzięczność,“ że mogła

ducha nie obarczyć,
A świat dać, za świat stanąć i wystarczyć!

Migotliwy rajski ptak, jakim poeta był w pierwszej życia połowie, przeobraził się w bajecznego paramahansę, ku najwyższym szybującego sferom. Z innemi myśleniami, innych mu też uczuć było trzeba. I oto — po ziemskich przemijających miłościach i miłostkach — przyszła ta „umiłowana odtąd i na wieki.“

Za życia już się nie widzieli.
Słowacki jeszcze w przeddzień śmierci myślą ku niej się zwracał, bo rzeczą prawie jest pewną, że Teogonii to, owego poematu o „bracie Sofosie,“ dotyczy zwięzła opowieść w liście S. Felińskiego do wuja poety: „...mówił mi, że zaczął przepisywać swój niewydany jeszcze poemacik, ale tak mało ma siły, że musiał zaprzestać. Prosiłem, aby mi dyktował, co też uczynił; i tak jedną część napisaliśmy[25], ale i to już go męczyło, więc resztę odłożyliśmy na później.“
Węgierska była, zda się, jedną z „dwóch kobiet,“ idących za trumną Juliusza[26]. Opieramy to przypuszczenie na wiarogodnej opowieści naocznego świadka pogrzebu, jakim był C. Norwid. „Ja — opowiada tenże w Czarnych kwiatach — na pogrzebie tym żeńskich istot widziałem dwie — jedna z tych rzewnemi łzami zalana była, co mi wspomnieniem zostało bardzo pocieszającem, na wiele dni po tem kiedy liczne pod ów czas społeczeństwo polskie w Paryżu bawiące się odwiedzałem był — bo wiele było (jak zawsze świetnych i niepospolitych) Polek pod ów czas w Paryżu... Mam rysunek Juliusza, który on w Egipcie rysował z natury... ale przeciąłem pamiątkę tę na dwie części i jedną do albumu osoby z kraju przybyłej ofiarowałem...“
Podkreśliliśmy ustępy znaczące.


D
Dowolnie pono — acz nie tak „niewłaściwie,“ jak się prof. Tretiakowi wydaje — nazwał p. J. H. Rychter wydobyty przez się z rękopiśmiennej puścizny utwór Słowackiego — Teogonią. Dowolniej daleko, bez najelementarniejszego poszanowania względem nibyto wielbionego i „bronionego“ (!) przed napaściami Zoilów poety, z niesłychanem, wandalsko-bezmyślnem barbarzyństwem, rozporządził się tenże wydawca samym tekstem poematu, ćwiartując go, kawałkując, usuwając jedne ustępy, przerabiając inne na własną niedołężną prozę, łamiąc wiersze, druzgocąc rytmy, przepełniając całość niezliczonemi błędami i niezrozumiałościami, oraz opatrując ją — nie za obficie, na szczęście! — naiwnym częstokroć, nic nie wyjaśniającym komentarzem. Najdowolniej wszakże obeszli się z Teogonią krytycy i historycy literatury, czyniąc z niej „przeróbkę“ historyozoficznego romansu Heliona i Heloizy „z prozy na wiersze“ (Tretiak, II, 294 i 304), dopatrując się ze zbytnią łatwością w Helionie — Szczęsnym śladów postaci Szczęsnego Felińskiego (tenże, II, 303 — 304), i odnosząc, na zasadzie tych przesłanek, powstanie poematu do roku 1848. Owo „przerabianie prozy na wiersze“ dziwnie trafiło do przekonania nowszym badaczom pośmiertnych pism Słowackiego. P. St. J. Witkowski, nie mogąc sobie wyobrazić poety „siedzącego nad rękopisem Zborowskiego i żmudnie przerabiającego na Genezis z Ducha myśli w dramacie już wyrażone,“ ale jak gdyby uznając możność „przeróbki“ odwrotnej, przypomina, że Słowacki miał obyczaj „zapisywać prozą“ poszczególne myśli, aby je następnie „w chwili sposobnej“ wierszem wyrazić (Pam. Lit., III, 627). P. W. Hahn szerzej już wnioskuje, iż poeta „na przód rozprowadzał swój system w utworach prozaicznych, a następnie przedstawił go w Samuelu Zborowskim, w końcu wreszcie w Poecie i natchnieniu“ (Pam. Lit., III, 647). Prof. Tretiak, posuwając się jeszcze dalej, mówi wprost o „obleczeniu“ danego, zupełnie już w prozie gotowego utworu „w szatą poetycką“ (II, 303). W każdym, kto sam wiersze pisał (a był nie rzemieślniczym rymospójką, lecz poetą), wyobrażenia takie uśmiech jedynie zbudzić mogą. W zastosowaniu do poety wyobraźni par excellence, jakim był Słowacki, robią one wrażenie karykaturalnego wprost komizmu. Jeśli zaś chodzi specyalnie o Teogonię, świadczą o niedbałem w najwyższym stopniu czytaniu omawianych z katedry rzeczy, albo też o zupełnym braku jakiejkolwiek wrażliwości estetycznej, o nieodczuwaniu żadnych odcieni poetyckich, o nieodróżnianiu obrazów czysto impresyjnych, wprost z natury malowanych, od wyobraźniowych konstrukcyj i transpozycyj, — co wszystko krytykowi za grzech śmiertelny policzonem być musi.

Nie udało nam się, mimo starań, dostać autentycznego i zupełnego odpisu Teogonii. Zda się, że dostąp do złożonych w Ossolineum manuskryptów Słowackiego stał się obecnie wyłącznym przywilejem osób gotujących ową tak dawno zapowiadaną kompletną i krytyczną dzieł jego edycyę. Ale nawet te potargane strzępy poematu, które p. Rychter umieścił w swojej smutnej książeczce z roku 1889, pozwalają wysnuć stanowcze i zasadniczo dotychczasowym charakterystykom oraz chronologiom przeczące wnioski.
Każdego wrażliwego i uważnego czytelnika uderzyć musi w Teogonii jakaś przypadkowość, jakaś bezładność, jakiś brak planu oraz wyraźnej konstrukcyi. Poeta sam stwierdza zresztą pod koniec poematu, że wcale nie zamierzał tego, w co mu się rzecz w trakcie pisania obróciła:

Zacząłem tę pieśń cicho... potem zawierucha,
Grzmot, i anioł logiki porwał mego ducha
Iunosił nad globu przechodniemi wały.
————————
Znowu w pieśni tej duch jestem cały.

Zaczął, istotnie, cicho — jak zaczynamy często listy od przypomnień ostatniego widzenia się — pogodnym, czysto impresyonistycznym obrazem niedawnego snadź, przed chwilą, czy przed kilku dniami, spotkania:

Gdyście mi zastąpili słońce pośród drogi,
Myślałem, że jesteście jakie greckie bogi,
Tak wam dobrze obojgu wyjść z tęczowej bramy
Na śćmione oczy wieszcza...

Ale widok tych dwojga, „takich dorodnych,“ z taką widoczną w tej piękności „ducha zasługą,“ i przeto takich godnych powołania na „objawicieli,“ na „słonecznych“ rewelatorów prawdy, na „lecących między słońca — wyżej błyskawicy świętojańskiej — ogromnych tej ziemi sterników,“ — przypomina poecie niedostateczną owocność dotychczasowych z nimi rozmów i „namów“ (37 — 38) i budzi w nim pragnienie nowego, potężniejszego, decydującego apostolskiego wysiłku. Pragnienie to jest tak gwałtowne, że co chwila mąci mu potrzebny spokój i rozrywa zamierzony tok mających przeświadczać obrazów i myśli. Pierwotnie widzimy chęć oddziałania tylko przez wyrozumienie prawdy z przeszłości, tylko przez odmalowanie minionych ducha dziejów, z których wybłysną same przez się jego cele „prześwięte, słoneczne“:

Pozwólcie mi, że niby wielki budowniczy
Wezwę tę trójcę ducha, co w nas teraz krzyczy
O sprawiedliwość Bożą... i każę, by święta
Rzuciła się aż w straszne globu fundamenta...
I tam wprzód nim dosięgnie formy ludzkiej szczytów,
Leżała na łożysku stopionych pirytów,
Gdzie płomień, grzmot, lawina leje się i smoła,
Aż ją tam który anioł do formy zawoła.

Lecz nie! Na to by trzeba niewymowne męki
Opowiadać, więc z rajskiej wywiodę jutrzenki
Trzy święte duchy nasze, formą je odzieję.
I spróbuję, ażali całe świata dzieje
Tej prawdy z rozkręconych nie dadzą łańcuchów,
Że są przezduchy nasze i dla naszych duchów...

Ledwie wszakże poeta rozpoczął tę „przez wieki idącą“ powieść, ledwie zdołał opowiedzieć upadek pierwszej pary w raju, już oto porzuca wątek historyi, by wybuchnąć osobistem, aktualnem i wpółbłagalnem prawie wezwaniem apostolskiem:

Bądźcież miku pomocy, stańcie się świadomi
Tej wiedzy, co szatana ognistego zgromi,
Świat mu wydrze, a ogniem czynić nie pozwoli
Rzeczy krótkich, na chwilę z cielesnej niewoli
Wyzwalających... Pomóż — ty mąż i kobieta!
Światło niechaj nam zcicha tworzące zawita —
Światło, które ziarenko pod ziemią poruszy.
A wnet w onej trumience śpiący anioł duszy
Budzi się i wyciąga ręce do żywota...
Pomóż, w tobie pochodnia świeci — twórcza, złota...
Wszystko zgaś!
I marzone półświatła — wszystko to, co dzieci
Globowe bawi, porzuć, a niechaj zaświeci
Świętość twórcza — i nam niech ku pomocy stanie!

Po wybuchu — refleksya. Czy mu uwierzą? Trzeba przekonać, konieczny jest dalszy ciąg powieści „jednością oświeconej wywodną jak słońcem.“ Bierze ich tedy znowu, „po upadku,“ wygnanych, opowiada Kaina i Abla — i znowu po chwili już im oto w osobistym zwrocie wskazuje ich zadania:

— — — — — Niech Sofos w mgłę ubrana wielką
Jak duch jakiej kaskady — prawd objawicielką
Zgodzi się być — tęczami przerżnięta jak pasem
Niech taka leci, dumna, nad globowym czasem
Ku potrzebie i niby duchowej ochłodzie
Ludów, zjawiona tylko raz w każdym narodzie
Uczuć kapłanka, a ty — idź iw innej stronie,
Rozumem, mój słoneczny (jak cię zwę) Helionie,
Pracuj — aż się wydostaniesz prawdą z łona ziemi...

I tak dalej. Po opowieści o świecie indyjskim, po natrąceniu o Mojżeszu i faraonach, znów oto wyraźnie ad personam zwrócona do współdziałania w pracy apostolskiej zachęta:

Gdyby się duchom globu zarazem nie śniło
O każdem wypełnieniu i globowym ruchu...
Dzisiajby przechodziły duchy nowe — w duchu...
Jakieś rewelatory nikomu niezdatne,
A myśliby ich były. jak myśli zaświatne,
Podobne do śmiechu, albo też dojęku —
Lecz w nas nie znajdujące żadnego oddźwięku,
Niezrozumiale. Dzisiaj duch nie napotyka
Jeno braci. Jest widać jakaś republika
Ducha!..

Wreszcie, pod sam koniec, po refleksyach o społeczno-państwowem kształtowaniu się ludzkości, wyraźne apostolskie ostrzeżenie przed błędami „sektarzy, których... ideą mamy złączonych, a daleko wszakże od prawdy czystej wolą i rozumem odstępujących“ (Bieg. Pam. Sł. 36), wyraźna aluzya — może i do owej „mszy publicznej za ducha nie naszej wiary i nie naszej idei,“ która była jedną z przyczyn wystąpienia poety z Koła w listopadzie r. 1843 — a napewno do świeższych datą: pisma Chodźki oraz poselstwa Pilchowskiego, które objawiono w Kole 29 listopada 1844 i które tyle namiętnych protestów ze strony Słowackiego wywołały:

Są nawet tacy, co porwani szałem,
Niby z jakiejś poważnej opieki nad ciałem,
Świętymi chcą mieć króli, sądząc, że naszemu
Pasieniu się na łąkach żywota trzodnemu
Pomogą, gdy duchów moc wtrąciwszy w senną
Śmierć, formom jakąś stałość nadadzą kamienną..
Ślepi! Sądząc, że boscy, mądrzy stoją (?) stróże,
Dobrze czynią, pasącej się ducha naturze
Dopomagając! — Grzechu podobni obrońcom!
Ci czynią sprawę przeciw księżycom i słońcom!!

Rzecz pisana tak gorączkowo, tak wyraźnie pod bezpośrednim wpływem wrażeń i wydarzeń, z takiemi uniesieniami i wybuchami, z takiem rwaniem się toku myśli, nie mogła być nietylko ową spokojną czy żmudną przeróbką z prozy na wiersze, ale nawet bezwiednem jakiejś gotowej już całości powtórzeniem. Gdyby oba utwory, istotnie, formą tylko wiersza i prozy się różniły, co do treści wierne stanowiąc repliki, — jeszcze Teogonia, choćby bez żadnych innych dowodów, jedynie na podstawie tego uderzającego charakteru swego, powinna była wydać się rzeczą wcześniejszą, pierwotworem, — powtórzeniem zaś — spokojniejsza, systematyczniejsza, bardziej rzeczy uogólniająca i nie tak wyraźnie na wrażeniowych pierwiastkach oparta[27] — druga część Wykładu nauki. Ale — nadto — nietylko forma zewnętrzna różni poemat o Sofosie od romansu Heliona i Helois. Na uważnym czytelniku — pewne zbieżności obu pism (i nawet trzeciego i czwartego, t. j., pierwszej części Wykładu nauki oraz Listu do Rembowskiego) muszą zrobić wrażenie nie wzajemnego oddziaływania tego na tamto, nie przetapiania się jednego w drugie, lecz jakiegoś jednakiego związku wszystkich z innem jeszcze, poza niemi ukrytem źródłem. Źródłem* takiem były niewątpliwie owe nieprzeznaczone do druku, fragmentaryczne, dorywcze notaty i „rozmowy“, w których poeta — po spisaniu przedczłowieczej ducha apokalipsy — streszczał gorączkowo dalsze swej nauki kanony, apologie i udowodnienia, gotując jakby materyaly do zapowiedzianych w Genesis ksiąg o „dalszej pracy globowej“ (Wyki. nauki 1152–4). Pism tych — w pierwokształcie — drobniuchna zaledwie doszła do nas cząstka — i prof. Tretiak, mając rękopisy pod ręką, stwierdził ich „przelewanie się“ potem w formę nową i w większe całości (II, 294). Ale wiedząc o tem, zarzucił jednak Słowackiemu, bez powodu i dowodu, brak pośpiechu z dalszemi po Genesis księgami (II, 93) — a oparłszy się na napomknieniu w liście do Krasińskiego (z 17/II 1846) o „sanktuaryuszach“ i „Sokratesowym sposobie“, zapomniawszy zaś o innej wzmiance tamże, iż „gotowe i napisane są rzeczy,“ do których napisania sumienie poetę wiodło, — odniósł nie już napisanie, lecz „zamyślanie“ tych dyalogów do roku 1846. Jak bezzasadnemi były i zarzut i ostatnie twierdzenie, przekonamy się zaraz, ustaliwszy datę powstania Teogonii.
Podruzgotane niemiłosiernie przez p. Rychtera miejsce na samym wstępie poematu stwierdza jednak wyraźnie, że spotkanie, które przypomina poeta, nastąpiło w zimie:

...... Ani mnie te plamy
Zastanowiły, które ty biedna dziewczyna,
Jakby jaka brzoskwini albo żurachwina,
Masz od mrozu...[28].

„W aniołach nie trza budzić sromu“ — ciągnie dalej, w odnośniku, swoje streszczenie (?!) wydawca. — „Dla tego nie pytam, mówi poeta, a na coś na mróz wyszła z domu?“
Godzi się to z aluzyą końcową do faktów objawionych w Kole d. 29 listop. 1844 r. Poeta wprędce musiał dowiedzieć się o tem, co nazwał „rozkoronowaniem Polski w ciemności,“ z pogłosek biegających po emigracyi — i z pośpiechem zapewne jął gromadzić stronników do projektowanego przez się protestu. Toby objaśniało i owe gorączkowe nawoływania: „Bądźcież mi ku pomocy!“ i końcowe ostrzeżenia przed „ślepymi,“ na fałszywe drogi prowadzącymi „sektarzami“ — a zarazem wskazywałoby, że Teogonia musiała powstać w grudniu r. 1844 lub w styczniu 1845. Że powstała przed pismem M. Kamieńskiego do Urzędu Koła (z 16/II 1845), świadczy względnie łagodny ton kończącego ją ostrzeżenia w stosunku do namiętnych oskarżeń projektowanej po owem piśmie drugiej protestacyi i do bezlitosnych inwektyw Matecznika.
W przybliżeniu oznaczoną w ten sposób datę jeden jeszcze potwierdza szczegół. Pełen „spokojności anielskiej ducha,“ pełen rozweselenia wnętrznego, pełen wiary, która mu „odkryła tajemnice wszystkie“ (do matki 16/IV 1844), poeta pragnie tak gorąco, aby i inni pod tym względem „do harmonii się z nim układali,“ że przychodzi czas, gdy każdy smutek, każde zwątpienie zaczynają mu się wydawać grzesznemi i zwalczania potrzebującemi. Czas ów — to właśnie koniec roku 1844 i początek 1845. „Oto nawet — czytamy w liście do matki z 8/X 1844 — niezdolni jesteśmy ciągle czuć w sobie tej młodości silnej ducha naszego, która czuje się zawsze i wszędzie taką zdrową, że światy przeżyje. A wiesz ty, dla czego tacy jesteśmy? Oto dla tego, że często pozwalaliśmy, że nas fala smutku gięła i kładła na ziemi...... — — dusza... często prawie wzywała Boga, ażeby się przed nią usprawiedliwiał, dla czego z taką ją na świat przysłał naturą.“ A w lutym r. 1845 jeszcze gwałtowniej do niej pisze o — nieszczęsnej atmosferze, smętnej, błąkających się teraz dusz najpiękniejszych, które chcą koniecznie, aby im ludzie smętku do smętku dolewali.“ Pomiędzy temi dwoma listami, w posłaniu poety do maleńkiego Julka Stattlera, z datą nowego roku 1845, niemniej energiczną z tegoż powodu pod adresem ojca jego Wojciecha znajdujemy exhortacyę: „... niech mu żadna godzina w ciemności duchowej nie mija... Kwiatków ma pełno w domu, i dzieciątek mu Bóg nasyła — czegóż on się smuci? dla czego wątpi? O tym smutku i zwątpieniu będę długo kiedyś pisał srogo i groźnie.“ — Nie jestże jakby powtórzeniem wierszowanem tego wszystkiego i nie świadczy-ż o pochodzeniu Teogonii z tego samego czasu ustęp następujący:

Dla was ten mądry — na świat kto patrzy z utyskiem.
Więc i moje wesele, spokój przeszły mimo,
Jako około kwiatów powalonych zimą
Anioł wiosny przechodzi — a wyście zostali,
Pytając: zkąd my przyszli? czemuśmy płakali?
Dla czego bez ojczyzny żywot nasz przeminął.
Dla czego ten nam żyje zły — a tamten zginął.
—————————
Sami nareszcie wiedzą bogaci, bez pracy
Piękni — pytaliście się — dla czego my tacy?...

Owóż, w tym zrodzonym na rozgraniczu między latami 1844 i 1845 (czyli napisanym w pół roku mniej więcej po powstaniu Genezis) poemacie znajdujemy ślady wyraźne wyprzedzających go, gorączkowych prac apostolskich i apologetycznych; ślady rozmów i wykładów nietylko o tem, co już Genezis w sobie zawarła, lecz i o „rajskim dniu,“ o „wiecznym celu świata,“ o „drogach do niego wiodących“ i t. p.; ślady wreszcie stosowanych w tych pracach i „namowach“, „sposobów Sokratesowych“ (Teog. 3712 — 385). Nie były to bynajmniej rzeczy „mniej ważne“ dla poety, jak twierdzi prof. Tretiak. Żartobliwie chyba na wszystko się zapatrując, przypuścić można, że tak gwałtowne mistyczne ducha sprężenie, jakie w każdem wierszu Genesis odczuwać się daje, opadło, ścichło, przygasło zaraz po jej napisaniu — i ustąpiło miejsca obojętnie artystycznym „nałogom dramatyzowania“ czy nawyknieniom do rytmów i rymów. Owszem, po owem objawieniu nad morzem, które „podyktowało“ Genesis „bez przyzwolenia na to myśli, przy uśpionych władzach rozumu“ (List do Remb. 431–5), poeta przez cały szereg miesięcy głębiej niż kiedykolwiek tkwił w swojej „egzaltacyi.“ Prawda, wiara widząca, „idea jedności duchowej“ — oto co go fascynowało teraz wyłącznie i jedynie. O swojej „pełnej wymyśleń kalecie“ (Ben. XII, P. P. 1866, II, 152) zapomniał, zda się, doszczętnie. Jeszcze w lutym r. 1845 wołał do matki, w odpowiedzi na jej zarzuty, iż nie pisze, jak dawniej pisał: „Proś Boga najwyższego w dzień i w nocy o poezyę dla żywych ludzi... Kto pierwszy z taką poezyą przyjdzie, ja mu z wszystkich książek moich postument zrobię, i sam się położę pod nogami, aby stał wyżej i prawdę zawsze oglądał z wysoka.“ Że zaś sam taką poezyę dla żywych ludzi widział w Śnie srebrnym Salomei, w X. Marku, i zwłaszcza w tym Xięciu niezłomnym, który mu „kości wewnętrzne połamał,“ więc jeśli — poza Teogonią i może próbami dokończenia, pozbycia się Beniowskiego — pisał w tym czasie coś poetyckiego, to jedynie dorzucał snadź to i owo do własnych dwóch „książąt niezłomnych,“ którzy mu się z tamtego Kalderońskiego urodzili, retuszował może jakieś szczegóły w gotowym już prawie Agezylauszu, lub przerabiał, zmieniał, w nową próbował ująć redakcyę powstałego również przed drugim wyjazdem do Pornic Zawiszę. I nad tem wszakże niewiele zapewne pracował. Co innego zabierało mu teraz czas wszystek. Naprzód — opracowywanie Genesis, szukanie dla niej coraz doskonalszych, coraz bliższych treści wyrazów. Ze świeżą jeszcze w duszy pamięcią olśnienia rewelacyjnego, w którem pismo to powstało jakby „jednym ciągiem pióra, jednem tchnieniem modlącego się ducha,“ — czuł poeta tem żywiej, że słowa, jak zawsze, myślom kłamały, że to, co napisał, nie wyraża jednak dostatecznie tego, co w sobie widział, że forma „chybia,“ że wykład tej filozofii ducha jest „słaby i niedostateczny“ (Bieg. Pam. 35). Powracał tedy do swej „modlitwy“ nieustannie, przerabiał, kreślił, poprawiał, szukał wyrazistszych dla myśli równoważników słownych — i jeszcze w nocy z 20 na 21 kwietnia r. 1845, w chwili owego przełomowego „oświecenia ogniami niebieskiemi,“ widzimy go „wahającego się z wydaniem tej księgi,“ pogrążonego w pracy nad nią i „będącego właśnie w połowie tej ewangelii, która jej ostatnie karty zamyka“ (Bieg. Wyki. nauki, 1168–10). Jednocześnie czuł potrzebę rozwinięcia swej filozofii ducha aż do ostatnich konsekwencyj, przeprowadzenia jej przez przeszłość ludzką i teraźniejszość aż do finalnych ducha celów, rozwiązania różnych jej wyników i zastosowań, religijnych, naukowych, etycznych, społecznych, politycznych, ustalenia jednem słowem całej nauki, aby odtąd „przeciwnicy prawdy i wrogi wszelkiego duchowego ruchu w narodzie“ nie mogli już „szkodzić idei, kładąc na karb jej to, co było fałszem, pomyłką albo oszukaństwem sektarzy“ (Bieg. Pam. 36). W reszcie, widział konieczność zwalczania zarzutów, odtrącania napaści, wykazywania błędów w poglądach przeciwników, aby nawet z tej negatywnej strony dopomódz swemu apostolatowi. Wszystko to wydawało mu się jednako pilnem, jednako nieodkładalnem, wszystko naraz tłoczyło się do głowy, zajmowało myśli, domagało się sformułowania — i wywoływało owe urywane, niekończone często, niesystematyczne, odręczne notaty, dyalogi, wykłady, parabole, kazania, polemiki, rozproszone po notatnikach oraz oddzielnych ćwiartkach i arkuszach.
Taka była atmosfera duszna poety od powrotu z Pornic w roku 1844 aż do owego widzenia ogni niebieskich w kwietniu 1845 r., atmosfera wyłącznie pragnieniem „prawdy“ wypełniona, żadnym „wymyśleniom“ poetyckim niesprzyjająca, żadnych nieznosząca zboczeń, wszystkie myśli, chcenia, marzenia ku jednemu świetlnemu kierująca punktowi. To też jedyny w tym okresie czasu zrodzony utwór poetycki, którybyśmy raczej Listem apostolskim do Sofosa niż Teogonią nazwali, nie potrzebował być nawet żadną „przeróbką“ z owych powstających jednocześnie zapisek prozaicznych. Co urywki prozy streszczały tylko, to szerzej, pełniej żyło w duchu poety, to tak despotycznie nim rządziło, że zbyteczne było jakiekolwiek notat pośrednictwo. Poeta zaczął pieśń swą „cicho“ — i wnet „anioł“ jedynie wiodącej go wtedy „logiki“ skierował tok wierszy w swoje łożysko i uczynił z poematu wierne odbicie wyłącznych w owym czasie preokupacyj dusznych twórcy, wierne — w odpowiednich ustępach — powtórzenie owych różnych notat i „rozmów.“ Podobnież jałowem i bezcelowem jest doszukiwanie się w t. zw. III akcie Zborowskiego przeróbek z Genezis. Zbieżności i analogie tłómaczy dostatecznie potęga fascynacyi, z jaką niektóre wizye i obrazy, acz raz już wcielone w słowie, nie opuszczały jednak wyobraźni poety, póki znowu innego ujścia sobie nie znalazły.

Przyjrzyjmy się jeszcze — gwoli ostatecznemu zamknięciu sprawy — t. zw. II części Wykładu nauki.
Prof. Tretiak, porównywając ją z Teogonią (II, 303–305), dwie tylko wewnętrzne znajduje różnice: w imionach bohaterów obu utworów, oraz w poglądach Słowackiego na metampsychozę. Co do zmiany imion, wiemy już teraz, iż nastąpiła ona w sposób odwrotny, i znamy jej powód. Co do poglądów zaś na metampsychozę, były one „łagodniejsze“ w Teogonii, bo poeta uważał wówczas Węgierską za „czystego ducha prawdy i piękności,“ gdy zaś zaczął o tem powątpiewać i Heloizą ją nazwał, wydało mu się możebnem nadejście chwili, że ją „pan Bóg za niegodną ludzkiej formy osądzi.“ Że, według Słowackiego, rogatka dzieląca świat ludzki od zwierzęcego, nie dla wszystkich duchów w kierunku wstecznym zamkniętą była, świadczy List do Rembowskiego: „...czysty jedynie duch prawdy i piękności [wyzwolony ze „smętnego ciału własnemu poddaństwa“]) w wyższe sfery wstępować może... inne zaś duchy, męty niby świata... w roztopionym bronzie form genezyjskich I w ogniu bolesnych udręczeń wyrabiać muszą swoją naturę... niby kruszce w płomieniskach wewnętrznych ziemi przetapiane, aż pokąd czystej i Bosko-ludzkiej formy informować nie będą zdolne...“ A gdzieindziej: „Podług przeczuć naszych są nasze pośmiertne niebiosa“ (Bieg. 59 i 65).
Uważnego atoli badacza więcej daleko różnic uderzyć było winno, różnic wagi pierwszorzędnej dla oznaczenia chronologii utworów. Przedewszystkiem, w Rozmowie z Helionem i Heloisą mamy po raz pierwszy przeprowadzoną prawie aż do czasów dzisiejszych — od koniczyny aż do wynalazców druku i pary — ową snującą się przez wieki powieść reinkarnacyj ducha. Nietylko w Teogonii, lecz i w rozdziale Listu do Rembowskiego, zatytułowanym Historya aż do nas, poeta urywa tę powieść na wygnaniu z raju, przechodząc potem odrazu do celów ostatecznych. A jednak taki konsekwentnie przeprowadzony:dowód historyczny wydawał mu się koniecznym. „Że ta sprawa [Boża]“ — czytamy pod koniec Listu do Rembowskiego (Bieg. 92) — „szła ciągle — logicznie — w tworzeniu się wiar i narodowości — sądzę iż ci tego dowiodę w następującym ułamku — który niegdyś tłómaczył przeszłość historyczną ducha wszelkiego przed młodością nic niewiedzącą, a różnemi marzeniami rozegzaltowaną.“ „Ułamkiem“ tym nie mogła być gotowa, całkowita Rozmowa z Helionem i Heloisą, lecz jakieś wcześniejsze notatki, z których dopiero całość trzeba było ulać. Świadczą o tem choćby tylko dołączone przez Biegeleisena zaraz po powyższym ustępie Listu do Rembowskiego (str. 92), zapisane na osobnej kartce, następujące, za kłopotane poniekąd wyrazy: „Teraz mógłbym już o! najmilejszy zapalić nad tą nauką lampę celów ostatecznych — i podług świętego Jana rozwiązać przeznaczenie prac duchowych na globie... potrzeba mi jednak wprzódy historycznym dowodem podeprzeć naszą wiarę widzącą... Jakże to uczynię?“
Mamy atoli inne jeszcze dowody, że II część Wykładu nauki, taka, jak ją dziś posiadamy, pisana była stopniowo, częściami, kończona wszakże dopiero jednocześnie z Listem do Rembowskiego, lub raczej po nim nawet. Fascynacya jednakich obrazów i myśli wskazuje przedewszystkiem, że początek pisma tego powstawał w tej samej epoce, co druga część Zborowskiego. „...Gdy duch w podniesieniu“ — czytamy w II części Wykładu nauki (Bieg. 174) — „rzekł głowa kolumny... toś uczuł wstrząśnienie wnętrzne albowiem w duchu twoim widziałeś jej usta i oczy... i jakoby w błyskawicy jednej słyszałeś ją mówiącą ustami... oczyma patrzącą na pole maratońskie — sercem czującą zgon rycerzy... czułeś więc, że wieszcz mówiąc o duchu kolumny prawdę powiedział“[29]. Porównajmy z tem wiersze 2492 — 2498 w Zborowskim:

U nas, gdy powie wieszcz, kolumny głowa,
To się kolumna ta duchowi kreśli
Z ustami, z których lecą wielkie słowa,
Z głową, gdzie wielkie, kolumnowe myśli,
Z oczyma. I wnet spytaj się gawiedzi,
Powie, że serce w tej kolumnie siedzi,
Serce, co wiecznie się pęka i broczy.

Widoczna w Zborowskim transpozycya poetycka (przyswojenie sobie i zastosowanie do innych celów — tego, co w Wykładzie nauki było prostą cytaty analizą) — świadczyłaby o następczem powstaniu tej części dramatu. Natomiast część jego pierwsza (akty I — III), którą zwaćby należało Eolionem, wyprzedza niewątpliwie opowieść prozaiczną. Dowodzi tego cały epizod egipski, — będący w dramacie krótkim jeno, nawskroś jeszcze romantycznym ekscerptem z przechowanego w Dzienniku podróży na Wschód (1836) planu Rhamezesa, — rozwinięty zaś, zasadniczo zmodyfikowany, ślady wtórnych, acz nieco mętnych studyów oraz przemyślań noszący, daleko szerzej epicki i filozoficzny — w Wykł. nauki. P. W. Hahn (Samuel Zborowski, 1905, passim), uplanowawszy sobie z góry, że „poeta naprzód rozprowadzał swój system w utworach prozaicznych,“ nie daje się przekonać nawet tym różnicom, które sam zauważył (np. co do postaci Homera), z uporem twierdzi, iż „z łatwością znajduje“ w owym planie Rhamezesa „zarodek głównych pomysłów (?!) rozprowadzonych w Wykładzie nauki,“ jako to „sceneryę poematu, aleję sfinksów, alabastrowy sarkofag, obelisk, motyw, że siostra wychodzi za mąż za brata, motyw wyrycia historyi miłości na obelisku, szczegół wreszcie o lat trzech tysiącach“ — i koniecznie czyni dzieci króla Rhamezesa późniejszą przemianą Heliona i Heloisy. Niestety, wszystkie prawie owe „główne pomysły“ są to zaledwie teatralia, mające robić „kolor lokalny.“ Toć nawet motyw wyjścia siostry za mąż za brata nie jest wcale pomysłem Słowackiego, lecz charakterystycznym zwyczajem faraonów. To też takich „pomysłów* nie potrzebował wcale poeta czerpać ze swego planu Rhamezesa, bo mógł je wziąć z pierwszej lepszej historyi cywilizacyi egipskiej. Natomiast pewna, że niektórych pomysłów rzeczywistych nie byłby Słowacki pominął w Eolionie, gdyby dramat był powstał po II części Wykładu nauki. Tak np. zastanawia się p. Hahn nad słowami w Wykładzie nauki (Bieg. 192): „Gotów już, Helois, wiarę twoją oskarżać o oszukaństwo, a ciebie martwej żałować, żeś oszukana,“ — i dochodzi do wniosku, że „nie wiedzieć napewno, w czem (sic) ma polegać owo oszukaństwo“ (str. 13). „Nie o wiele lepiej“ — dodaje potem — „przedstawia się rzecz w Samuelu Zborowskim.“ Owszem, odpowiemy, uważniejsze czytanie obu utworów pozwala wywnioskować w tej kwestyi coś zupełnie pewnego. Syn Rhamezesa żąda od Maga tyfońskiego przysięgi, że wszystko „w tym samym kształcie znowu się postawi,“ gdy po trzech tysiącach lat, z tegoż alabastrowego sarkofagu, w tych samych ciałach, on, król, będzie się budził z siostrą i żoną Atessą. Ta wiara „w zmartwychwstanie ciała“ — jakże zawodną, jakże oszukańczą wydała się poecie, gdy „przy pochodni błysku... do grobu zawitał, i stanął, i coś czytał na smętnym obelisku,“ i ujrzał, że „dawne groby próżne,“ że „sarkofagi straciły... proch — ciało,“ że „nic z nich nie zmartwychwstało... choćby też muszki ciało!“ Wtedy to, podczas owych odwiedzin w Egipcie, musiał powstać ów zawrotnie melancholijny Chór duchów:

O smętny! o kochany!
Srodze ty oszukany!..

Później, pisząc Eoliona, poeta, ujęty niewysłownym łkających tych strof liryzmem, włączył je do dramatu, ale nie dość wyraziście uwydatnił, w dodanej wtedy zapewne strofie 6-ej, nową wiarę w ducha kolejne przerodziny i wcielenia. Ztąd pozorny rozdźwięk tego chóru z całością dramatu, ztąd niejasność, na czem polega owo „oszukanie.“ Gdyby II część Wykładu nauki była napisana przed Eolionem, poeta nie pozostawiłby napewno i w dramacie tej niejasności, którą w prozie najdokładniej omówił i rozwiązał. Bo jakże to p. Hahn czytał Wykład nauki? Na tej samej 192 stronicy Biegeleisenowskiej edycyi, zkąd cytował „dziwiące“ go słowa o „oszukaństwie,“ czytamy o kilkanaście wierszy dalej: „...duch twój zażądał i zażądawszy uwierzył, że w tej samej formie na świat powróci.“ Oszukaństwem wiary było właśnie obiecywanie tej samej formy, bo ciało zniszczało w grobowcu. Ale duch — acz w innej postaci — powrócił. „Co do ducha więc“ — ciągnie dalej poeta — „Bóg ciebie nie oszukał: co do ciała dał więcej niż żądałaś... albowiem dał formę wyrobioną przez mękę Chrystusową i dziś jesteś tem, co się nazywa typem... to jest królową z ducha podobnej tobie duchów gromady...“
Samo to dowodziłoby już dostatecznie, że epizod egipski w Wykładzie nauki później od Eoliona powstać musiał. Ale oto — tak częsta u poety fascynacya przeciągła tych samych obrazów na bliższe pozwala daty oznaczenie. Atessa w Eolionie jest raczej drugorzędną, bierną postacią. Helois, jako królowa egipska w II części Wykładu nauki, to wielka mocarka ducha, mogąca „oćmić oczy błyskawicami dawnej wiedzy, to natchniona twórczyni wiar dla milionowego ludu, chciwa nowych ducha tajemnic, pytająca o nie gwiazd, szukająca ich w wieściach ludzkich. I poeta maluje nam ją, w jakimś „roku tysiącowym,“ właśnie w przededniu zbudzenia się w niej nowej wiary w zmartwychwstanie ciała, śniącą już o tej wierze i przysłuchującą się bacznie obiegającym świat wieszczebnym i objawiennym, heroicznym i symbolicznym opowieściom — o śmierci króla Dawida, o wyprawie Argonautów, o Jazonie i Medei, o Orfeuszu i mocach jego lutni (Bieg. 190). Jakże analogicznie, jak identycznie prawie brzmią opisy przedednia nowej wiary w piastowskim rapsodzie Króla Ducha:

Wieki minęły krwawe — świat był nowy,
I źródło ducha trysnęło z kamienia:
Nadchodził wielki ów rok tysiącowy,
Który narody jak gwiazdy odmienia.
Dawniej — Sezostrys, i Orfeuszowy
Dźwięk lutni nimfy wywodził z kamienia,
I usłyszano w Oceanid łonie
Wieść o chodzącym po morzu Jazonie.

Najwyższa w niebo rosła piramida,

Na nią zlatywał rumak Perseusza;
Świat cały w strachu wieściach; Atlantyda
Herkulesowi z rąk pierzchła, jak dusza:
Nad całym wiekiem brzmi harfa Dawida
A pod nią każdy duch swym ludem rusza...
(III, 1, VI-VII, P. P. 1866, II, 203).

Albo piękniej, wizyjniej snadź jeszcze — w waryancie tejże pieśni (P. P. 1860, II, 359):

A już kraina żyt, bożemi słowy
Zasiana, ciszy wielkiej dostąpiła,
I wschodził nad nią ów rok tysiącowy
Wielki, cudowny. Duchom się odśniła
Moc daw na czasów — śpiew Orfeuszowy,
Kamienna przezeń poruszona bryła.
Podług tych głosów, które ruch uczynią,
Nagle stająca — nimfą lub boginią.

Odśniło się znów duchom, że widziały —
Przed dwutysiącem lat będąc jak dusze —
Piramid aż do gwiazd rosnące skały,
Przelatujące niebem Perseusze,
To znów Dawida harfę i chorały
święte...

Tak bliskie nastrojem i obrazami ustępy powstać mogły tylko bezpośrednio po egipskim epizodzie w Wykładzie nauki. Że zaś — jak stwierdza notatka w Dzienniku poety (Bieg. 229) — trzecia pieśń drugiego rapsodu (który u Małeckiego stał się trzecim) dokończona została d. 25 paźdz. 1847 r., — więc pieśń pierwszą, z której pochodzą powyższe oktawy, oraz prozaiczny epizod egipski, umieścić należy, co najdalej, gdzieś w początku tegoż roku lub w samym końcu 1846-go. Może nawet do tych prac obu odnoszą się słowa w liście do matki z 14 grudnia 1846 r.: „Pracuję, myślę, przygotowuję moje obrazy na expozycyą. Malarstwo mię zatrudnia, chciałbym w tych płótnach światło wyrazić więcej niż kolorowość natury, światło z którym w oczach Rafael zaczynał.“ Przygotowywanie na ekspozycyę oznacza niewątpliwie druk ukończonego już pierwszego rapsodu Króla Ducha, — a owemi płótnami, w których poeta chciał wyrazić światło więcej niż kolorowość natury, nie mogło być nic innego, jak dalszy ciąg Rozmowy z Helionem i Heloisą, pisany — jak gdyby we dług rady Ducha w Poecie i natchnieniu — „w czystym bezkolorze,“ oraz piastowski rapsod Króla Ducha, w którym na wstępie takie spotykamy strofy:

Bóg ojców, który mię raz na śpiewaniu
Śpiącego zastał i naszedł wieczorem

I cały na mnie rzucił się w błyskaniu
I mocy swojej przeraził upiorem,
Bóg duch widzialny, który czuje w spaniu.
Nawiedzacz ludzkich izb z anielskim dworem.
Bóg swoją mocą ku mnie nachyloną
Napełnia pieśnią to maluczkie łono...
———————
Pod jego wielką mocą trzymam pióro,
Snem piszą, a z mgieł rozjaśnionych biorę.
Imoją własną kwitnącą naturą
Nieznane dotąd oceany porę;
Wiersza się nawet dawnego strukturą
Ubrałem panu memu przez pokorę —
Tak od cielesnej uwolniony troski.
Cały się zdając na moc i duch boski...

Po epizodzie egipskim poeta porzuca wcielenia Helois, każąc jej spać w „obelisku“(?), a przeprowadza Heliona przez cały szereg reinkarnacyj, na przemian to siebie, to osobę trzecią pod tem kryjąc imieniem. Pod sam koniec Rozmowy — oto co Tłómacz Słowa-Słowacki opowiada o Helionie-sobie samym: „A teraz moja Helois — Egipcyanko moja, oto brat twój Helion przemądrzały... poznał, że czucie i wiedza... mają być razem do lotu użyte... i oto duch jego dawno już przyoblekał ciało w tej ogromnej respublice... gdzie wokoło wrzały wulkaniczne siły ducha Bożego... postawił on nawet dwa ogromne posągi... twoim dawnym śpiewającym kolorom[30] podobne... posągi będące formą przyszłego ducha... które mają ten rozmiar, że przez ludzi z ciała budujących napełnione być nie mogą, ale są posągami Sfinxowemi przyszłości... Obiór jednego przez wszystkich i zaprzeczenie wszystkim przez jednego...“ Zasługę wzniesienia tych dwóch Sfinksowych posągów przyszłości mógł poeta przypisywać sobie dopiero po napisaniu i wydaniu rozprawki O potrzebie idei, tam bowiem po raz pierwszy wypowiedziany został stanowczy postulat „zbudowania kraju na wolności ducha ludzkiego, z zastrzeżeniem wolności dla wszystkich świętych z ducha zaprzeczeń.“ Broszurka owa wyszła w r. 1847, lecz raczej w drugiej jego połowie, niezadługo przed prelekcyą Edm. Chojeckiego (7/X 1847), która zrodziła się niewątpliwie pod jej wpływem. Prof. Tretiak, twierdząc bez żadnych dowodów, iż ukazała się ona w samym początku roku, i że oświadczenie Słowackiego w Towarzystwie historyczno-literackiem (25/III 1847) o potrzebie wystawienia przez nie „jakiejś myśli, Idei“ miało na celu zręczne zareklamowanie książeczki, — popełnia jedną z tych licznych śmieszności, do jakich doprowadziła go mania odnajdowania w poecie wszystkich możliwych mizeryj i meskineryj. Jeżeli Słowacki pod koniec marca mówił o potrzebie wystawienia „jakiejś Idei,“ to niewątpliwie chciał potem sam określić, jakiej — i ztąd zrodziła się broszura. Dopiero po replikach na nią (pośrednich zresztą) w Trzecim Maju, oraz w odczycie K. Hofmanna (4/XI 1847), poeta doszedł do wniosku, że jego „posągi“ przez ludzi „z ciała budujących“ zrozumiane być nie mogą, i nazwał je „posągami Sfinksowemi przyszłości.“ Tak tedy — ukończenie II części Wykładu nauki odnieść możemy z całą pewnością aż na sam koniec roku 1847.

Powyższe sprostowania co do chronologii utworów stwierdzają już kategorycznie, że ani w Szczęsnym z Teogonii, ani w Helionie z Wykładu nauki niemożna dopatrywać się Szczęsnego Felińskiego, którego Słowacki poznał dopiero w początkach roku 1848. Ale — o ile Helion w Wykładzie nauki mało ma cech indywidualnych i tylko w chwilach, gdy w samego poetę się przeobraża, żywej postaci robi wrażenie — o tyle Szczęsny w Teogonii scharakteryzowany jest kilku zwięzłemi, lecz tak wyrazistemi rysami, że same one — dla uważniejszego czytelnika — winne były stanąć na przeszkodzie wszelkim co do Felińskiego przypuszczeniom:

... a nie mniejszą pięknością przy tobie
Świeci twój brat, w piekielnej po słońcach żałobie,
Głęboki smutnik — wielki zamyśleniec, dumny,
Który chce po naukę koniecznie do trumny...

Można-ż było — nawet odnosząc mylnie Teogonię do roku 1848 — widzieć w tem „kochanego“ i „kochającego,“ a choćby nawet „skarb i brylant“ — „Felusia,“ o jakim Słowacki pisywał do matki? Owe wzmianki w listach świadczą o wielkiem przywiązaniu poety do Felińskiego, o jego prawie ojcowskich co do przyszłości ulubieńca nadziejach, ale nie wskazują bynajmniej, aby mu tenże w czemkolwiek imponował. Tymczasem wyrażenia o Szczęsnym w Teogonii tchną przedewszystkiem jakimś wielkim podziwem i szacunkiem. Poeta nie godzi się z jego skłonnością do „utysku,“ zarzuca mu, jako

Ani wie, że się schodzą dwóch żywotów końce,
A czasem między niemi jest grzmot albo słońce,

ale, mimo wszystko, w tym „smutniku*“ w tym „zamyśleńcu dumnym“ uderzają go jakieś rysy prawie posągowe, jakaś niezwyczajna „piekielność“ w jego „po słońcach żałobie,“ jakaś moc myśli, jakaś powaga ogromna:

... on, twój brat... od orłów lotność doskonałą
A od lwa wziął powagę... a to, co ku zdradzie
Duchowi dziś — szał może w słodkim winogradzie
Wypracował...

Szczęsnym z Teogonii był z całą pewnością Feliks Węgierski. Świadczą o tem — nietylko przytoczone powyżej szczegóły z życiorysu pani Zofii, nietylko wyrażenie Słowackiego na pierwszej stronnicy t. zw. Wykładu nauki (Bieg. 115) o dwojgu „jasnych, smętnych i rozmiłowanych,“ — lecz i pewne inne jeszcze wskazówki. Pani Zofia przybyła do Pornic i Paryża już po zerwaniu z pierwszym mężem, już jako Węgierska. Był to wszakże, zda się, tylko związek serc bez małżeństwa urzędowego. Jako „separatka,“ poślubić Węgierskiego nie mogła[31] — i ztąd owa, przy rozmiłowaniu, „smętność“ obojga. Stosunek „nieulegalizowany“ narażał ich zapewne, i w ówczesnym plotkarskim powiecie paryskim, na mnóstwo przykrości. Słowacki natrąca o tem parę razy w Teogonii, zaznaczając swą wiarę w prawość ich uczuć i swoje dla napastowanych przez świat współczucie:

... kiedym patrzał w oczy, coś w twojej źrenicy
Błysnęło niby słońce w oczach gołębicy,
Tak, że pomimo świata rozbojów i złości
Stoisz dotąd jak posąg biały niewinności...

A nieco dalej:

... moje wesele — spokój — przeszły mimo,
Jako około kwiatów powalonych zimą
Anioł wiosny przechodzi, a wyście zostali,
Pytając: zkąd my przyszli? czemuśmy płakali?
Dla czego bez ojczyzny żywot nasz przeminął?
Dla czego ten nam żyje zły — a tamten zginął...

I później jeszcze, w r. 1848, polecając Węgierską Stattlerowi, dyskretnie ostrzega go, aby nie zwracał uwagi na puste formy zewnętrzne: „Chciałbym, aby wszystko to, co ma w sobie pierwiastek życia, zbliżało się, stawało w jeden wieniec wzajemnie pobudzający się do ruchu i do wspólnej harmonii. Obracajcie się wkrąg, jak dawne greckie godziny, piękne i śpiewające, a nie dawajcie się uciemiężać starym formom, które stoją dla tego, bo są spróchniałe, i wszelkiej twórczości świętej zaprzeczają. Ty, kochany Wojciechu, bądź regulatorem tego zegara i pomagaj ruchowi godzin, a nie pozwalaj, ażeby która wykroczyła.“


C
Chronologię pośmiertnych dramatów Słowackiego niemniej bałamutnie dotąd traktowano. Prof. Tretiak mówi hurtem o Zborowskim, Agezylauseu, Zawiszy Czarnym, Z dziejów wielkiego Nowogrodu — w jednym i tym samym rozdziale, opisującym pierwsze chwile po powstaniu Genezis, i powołuje się nawet na list do matki z 8-go października 1844 roku, twierdząc, iż pracą, o której Słowacki tam mówi, były najpewniej te dramata (II, 94). Że jest to w sprzeczności oczywistej z podanem i dalej nieco szczegółami o Agezylauszu (II, 113 — 116), — nic to szan. profesora nie obchodzi — i z uporem raz jeszcze nietylko Zborowskiego, lecz i trzy pozostałe dramata do „owych czasów“ (zaraz po napisaniu Genezis) odnosi (II, 113).

Sprawdźmy rzeczy po kolei.
Chronologię Agezylausza i Zawiszy Czarnego z łatwością i dość ściśle ustalić można. D. 28 listopada 1843 r. donosi Słowacki matce, iż „przedwczoraj dopiero imieniowi jej wywiązał się z długu,“ t. j., że ukończył Sen srebrny Salomei. Musiał już wówczas być ukończonym i przekład Księcia Niezłomnego, skoro obie książki wyszły wnet potem prawie jednocześnie, tak, że przed 15 stycznia 1844 r. mógł poeta przesłać W. Stattlerowi, obok swoich dwóch „obrazków“ (X. Marka i Snu Salomei), „dawny wielki obraz starego Hiszpana odlakierowany na nowo.“ Nie o przekładzie tym tedy, lecz o jakichś innych pracach, które się w jego ciągu lub bezpośrednio po nim rodzić jęły, pisał do matki w tymże liście z 28/XI 1843 roku: „Zatrudniony jestem bardzo, bo mi znów jakby mocne pchnięcie od Boga przyszło do pracy, a mam tę chwilę, że niby z jakąś rozpaczą rzucam się do papieru, chcąc garściami duszę moją rzucać na ludzi, przemieniać ich w siebie, nadgryzać im ciało, aż ich urobię podobnych najpiękniejszym ze śmiertelnych...“ O jakich-ż to „najpiękniejszych“ mogła być mowa, jeśli nie o „świętej postaci“ Króla Agisa, „na której leży ducha namaszczenie;“ jeśli nie o tym tak cudnie, tak niebiańsko rubasznym „panu Czarnym,“ „orle — o „czystem sercu łabędziem;“ jeśli wreszcie, nie o owym „najśmielszym z rycerzy,“ który ojczyźnie „był do końca wierny“ i różnej nędzy dla niej kosztował, jeśli nie o Beniowskim z fragmentów dramatycznych?
Co do Agezylausza, sen zapisany w czerwonej książeczce pod datą 14/15 kwietnia 1845 r. (a umieszczony w końcowej scenie III aktu), oraz dwa przytoczone przez prof. Tretiaka listy do matki (z 16/IV i z 30/XI 1844), stwierdzają dostatecznie, iż dramat pisany był w r. 1843 i pierwszej połowie 1844, przed drugim wyjazdem do Pornic, a co najwyżej kończony lub poprawiany po powrocie ztamtąd. Że, mimo wzmianki o Królu Agisie w liście do matki z 5/II 1835, Agezylausz jął się kształtować dopiero po „transfiguracyi,“ świadczy cały ton utworu oraz charakter głównej postaci.
Tworzenie Zawiszy Czarnego szerszy obejmuje okres czasu. Pierwsza redakcya dramatu, którą p. A. Górski (1906.) na drugiem miejscu (od str. 61) postawił i „odmienną“ nazwał, rodzić się jęła jeszcze w trakcie pisania Snu srebrnego Salomei. Ton jej pobrzmiewa wyraźnie już w liście do matki z d. 18 III 1843, w czysto osobistem wyznaniu poety: „...jeżeli ty mi, droga, przygotujesz jaką dobrą żonę i za rękę ją wprowadzisz i posadzisz przy mnie, przy Wielkanocnym stole, nie odwrócę się od niej zmarszczony, chyba że się ona zmarszczy, widząc mnie cokolwiek podszarzałego na służbie Bożej żołnierza... Jeżeli więc to będzie jaka Byronianka, to niech sobie idzie szukać cienia mojego na skale Leukady, i pod kolumnami Ateńskiemi, i z przeszłym Julem niech się żeni... bo teraźniejszy chce uśmiechu na ustach kobiety, dobroci, prostoty i spokojności serca. Lecz to szczęście ziemskie jest tylko podrzędną rzeczą i wiedzą o tem wszyscy, którzy tylko za szczęściem gonili, i którym ten owoc w ustach zgorzkniał... albo ci, którzy go nie otrzymali i dotąd cierpią...“ Ten „podszarzały na służbie Bożej żołnierz,“ te poglądy na kobietę i miłość, ten smutek finalny, — wszystko to tak echowo odpowiada całemu nastrojowi owej pierwszej redakcyi dramatu, że niewątpliwie w tem właśnie usposobieniu i w tym samym czasie zaczęła się ona kształtować. W rok przeszło później znajdujemy znowu — i to wyraźniejsze — echo dramatu w liście do matki z 14/V 1844 r. „Wiesz ty, droga moja“ — pisze poeta — „że jeżeliby mi co teraz było niebezpiecznem, to właśnie szczęście ludzkie, szczęście jakie wielkie, ogromne a zupełnie ludzkie, spotkane na tej drodze, na której siły się moje zastosowały już do innego życia; póki walki, póki oporu, póki nadziei, póty ja jestem nieranny. Jak to czuł kiedyś Homer, raniąc Achillesa w piętę!“ — Nie identycznie-ż śpiewa Chorus na wstępie do pierwszej redakcyi (ed. Górskiego, 1906, str. 65):

Jeśli co może duszę połamać ogromną.
To zapewne, że miłość... czysta i nie blada...
Wszakże się prędko troski światowe przypomną
I dawnych myśli wielkich — krzycząca gromada
Prędko wielkiego ducha wyrywa z niewoli
Tak, że te więzy wszystkie rwie... choć serce boli..

Druga redakcya natomiast, której A. Górski pierwsze dał miejsce (str. 3 — 60), powstała z całą pewnością już po Genesis oraz po poznaniu Węgierskiej, i to prawdopodobnie nie zaraz, lecz dopiero w. r. 1845, gdy poeta ochłonął nieco z absorbujących go prac nad filozofią ducha. Wiersz wstępny: „Śni mi się jakaś wielka przez wieki idąca powieść,“ został napisany niewątpliwie tuż po owym nieposłanym matce liście z lutego 1845, w którym poeta tak gorzkie, tak namiętne robił jej wyrzuty, że chce dla niego sławy i oklasków, że „do nóg by upadła autorom artykułów i portretów“ że w każdym utworze przypomnień tylko jego postaci szuka. Nie z tegoż uczuć źródła — i to natychmiast, bezpośrednio — wypłynęły owe pod nadmiarem przejęcia chwiejne aż i niepewne wiersze prośby razem i obietnicy:

— — — — O pomóż Zbawicielu
Abym te wszystkie rzeczy... do gwiazdy i do celu
Doprowadził... a ludzkim się nie zmieszał oklaskiem,
Ani łzami się zalał, ni śćmił Twoim blaskiem.

Ojczyzny nieśmiertelnej... serce wielkie niech słyszę
Ciągle w sobie bijące — a na wielką się ciszę
Przygotował [przygotuję]... że żadnych ztąd oklasków nie będzie...

I w samym tekście dramatu mamy dla asercyi naszej dowody. Ten jawiący się w drugiej redakcyi dopiero Król Jagiełło, któremu „wschodzą myśli nieznane nikomu“ w którego oczy „niby napół śpiące przedstworzennych wypadków błyskają miesiące.“ To wyraźne przeciwstawienie — w Jagielle i Zawiszy — Mickiewicza i siebie, z aluzyą raz jeszcze, acz tym razem łagodną i niepozbawioną nadziei[32], do wypadków z 29 listopada 1844 roku (ed. Górskiego, str. 16):

Nie obaczycie więcej takiego mocarza,
Który bez miecza... sercem narody wojował...
I duchy swe wywołał z wiatru i z cmentarza,
A te, które przeciwne, do ziemi pochował
I w ciągłym cztery wieki utrzymywał spaniu
I sprzeciwił się nawet teraz... zmartwychwstaniu...

Od straszliwego ducha odwracajmy oczy,
Prędzej go zobaczymy... niżbyśmy żądali,
Bo jako piorun nagle z pod ziemi wyskoczy,
Jak kądziel się na wietrze wypadków zapali
I z ranami polskiemi starą pierś pokaże
I otoczą go wkoło Litewscy guślarze.

Przeciw niemu... ten drugi duch... przez ciernie, osty
I przez żywota drogę... męczeńską przechodzi...
Jako leżąca owca u pasterza — prosty
Jak łąka... zatopiony długo od powodzi
Niewinny...

Ta wreszcie — spowodowana poznaniem Węgierskiej — zupełna zmiana w scenie pierwszego spotkania Zawiszy z Laurą, to piorunowe olśnienie bohatera jej pięknością (str. 38), to odjęcie Laurze licznych w pierwszej redakcyi cech płochości, a nadanie jej charakteru niewysłownie prostego i entuzyastycznego, ten nakoniec, przypominający wyrażenia i listu do Sofosa, i poemaciku Poeta i natchnienie, dyalog znaczący:

Zawisza.  Piękną jestes — a więc masz już świętości połowę,
Dostań drugiej.
Laura.  Jakże to?
Zawisza.  Bądź przez serce natchniętą
I otwórz sobie sama wrota dyamentowe —
Ja tobie niepomogę...[33] Od jakiegoś ja czasu
Jestem przez ciemne duchy... za ramiona chwytany,
Oczy mam pełne ognia — a hełm pełen hałasu...

Wcześniejsza tedy[34] redakcya Zawiszy, nazwana u Górskiego „odmienną,“ przypadałaby na rok 1843 i pierwszą połową 1844; późniejsza ciągnęłaby się przez rok 1845 i może nawet jeszcze w roku 1846.
Zupełnie fałszywie — skutkiem niedość uważnego wczytania się w tekst utworu — oznaczano dotąd czas powstania fragmentów dramatycznych o Beniowskim. Prof. Małecki wyraża wprawdzie w jednem miejscu, z chwalebną ostrożnością, „domysł“ tylko, iż dzieło to musiało być owocem czasu między latami 1839 a 1841, i w trzeciem wydaniu swej monografii głosuje nawet za rokiem 1841 (II, 173), gdzieindziej wszakże (II, 249) spokojnie znów mówi, iż rękopis dramatu leżał już na biurku poety, gdy tenże zdecydował się podjąć przedmiot na nowo — w formie poematu. Prof. Tretiak, z zupełną nonszalancyą, bez żadnych dowodów, orzeka apodyktycznie, iż Słowacki zaczął pisać dramat o Beniowskim z końcem roku 1839, i dopiero, gdy okazało się, jako stworzenie polskiego Fausta „przerasta“ (sic!) jego siły, zabrał się do oktaw „polskiego Don Juana.“
Pomińmy, iż gdyby Słowacki istotnie był „uczuł,“ jak mu to prof. Tretiak insynuuje (I, 202), swoją niezdolność do wielkiego ideowego dramatu, ogarniającego zagadkę żywotów ludzkich, to nie obiecywałby — potem — w II pieśni Beniowskiego: „Jak się rozogni myśl, napiszę Fausta!“
Poza tym wszakże czysto logicznym wnioskiem, mamy w treści, tonie i niekiedy nawet w formie ogłoszonych przez prof. Małeckiego urywków dramatycznych dostatek wskazówek aż nadto przekonywających: — 1) że żaden z nich nie mógł powstać przed ukazaniem się pierwszych pięciu pieśni poematu; 2) że nie zrodziły się one jednocześnie, w jednym ciągu, lecz pisane były w różnych czasu okresach i różnych ducha nastrojach; 3) że są one nietyle przechowanemi cząstkami jakiejś zagubionej całości, ile raczej szeregiem jak gdyby coraz nowych prób, coraz nowych zagajeń tegoż samego tematu.
W dalszych pieśniach Beniowskiego niejednokrotnie spotykamy dowody zniechęcenia poety do rozwijającej się bez nadziei końca migotliwej wstęgi oktaw.

Chciałbym coś pisać tym niby zachwytem,
Co niby z Boga jest, lecz nie pozwala
Ta pieśń, która jest koroną i szczytem
Awantur krymskich —

czytamy w pieśni X-ej. A później jeszcze, w pieśni XII-ej:

Na powieść moją smętny człowiek czeka,

A mnie odleciał Anioł, który stwarza;
I muszę przestać strofy, która ludzi
Łamaną sztuką bawi — a mnie nudzi.

Zdaje się wszakże, iż najbardziej dość tej „łamanej sztuki“ miał właśnie w chwilach najbliższych po wydaniu pierwszej części poematu. Dal był w przelicznych jej dygresyach bogatą, wszechstronną spowiedź liryczną duszy własnej, teraz zapragnął szerokości epickiej, linij bardziej wyrazistych, postaci bardziej plastycznych, akcyi bardziej skupionej. Chociaż tedy „rym tętniący“ poematu biegł dalej, niby „w rzymskiej ruinie kaskada,“ niosąc obrazy walk z hajdamakami i krymskich ambasad, — było to już jednak uboczne tylko, mimowolne, odruchowe chwil wolnych zajęcie. Myśl poety coś innego teraz wyłącznie zajmować jęło. Niezadługo po wycieczce frankfurckiej widzimy go pogrążonego w pracy nad Złotą Czaszką. Tylko do tego, wspomnień krzemienieckich pełnego dramatu stosować się może wzmianka w drugim po powrocie do Paryża liście do matki, który Meyet w swojej edycyi mylnie liczbą 74 oznaczył: „Maluję teraz rzeczy, które mnie często w nasze strony myślą zawodzą, i duch mój przechadza się po xiężycu w Julinkach, i pływa z łabędziami po stawach.“ Ale rzecz urwała się niedokończona. Może i jej rodzajowe szczegóły wydały się poecie „mozajkowością“ jeno, na którą we wrześniu czy w październiku r. 1841 skarżył się Krasińskiemu. On pragnął teraz wielkiego oddechu, czuł się — po wrażeniu, jakie zrobiła ogłoszona część poematu — sławnym nakoniec, tym, od którego naród cały spodziewa się i czeka, i chciał dać coś najwyższego, coś zatrącającego najgłębsze treście ludzkie. Jednocześnie, żal mu było snadź tematu Beniowskiego, który w wydanych pieśniach nazbyt przysłaniały dygresye, a który w dalszym ciągu coraz bardziej jął drugorzędnieć, rodzajowieć, uchodzić w cień przed nowo zjawionemi w widlącym się poemacie postaciami Sawy, X. Marka, Wernyhory, aż wreszcie pierwotny bohater zaprzepaścił się beznadziejnie w zbyt przewlekłych, acz tęczowo skrzących baśniach epizodu krymskiego. Szukanie dla tego ulubieńca nowej, bardziej skupionej formy literackiej zbiegło się z nurtującem i duszę poety zamiarami „faustycznemi“ — i pod sam koniec r. 1841 kiełkować jęła myśl dramatu, którego urwanym początkiem są cztery sceny t. zw. fragmentu pierwszego. „Ostatni maleńki [pięć wydanych pieśni poematu]“ — czytamy w liście do matki z 10 listop. 1841 r. — „zły jest... Ten, co po nim, jeszcze nieznany, ale będzie lepszy i piękniejszy; zobaczysz w tym maleńkim mój obraz.“ Słowa ostatnie nie mogą się odnosić do wydanej części poematu, bo poeta powiedziałby: „mój dawny obraz.“ Toć w pierwszym zaraz liście po powrocie z Frankfurtu, mylnie oznaczonym u Meyeta liczbą 76, szeroko rozwodzi się o zupełnej zmianie swego usposobienia i nastroju. Tem bardziej — nie stosują się one do dalszego ciągu poematu, gdzie zmniejsza się liczba osobistych dygresyj, a postać samego Beniowskiego w wirze wypadków i nowych postaci raczej zaczyna tracić na wyrazistości. Mówiąc o swym obrazie, mógł poeta mieć na myśli tylko ów „faustyzm,“ którego ślad znajdujemy w słowach Fantazego, niezrozumiałych bez takiego osobistego znaczenia:

... jeszcze raz z Rzecznickim chciałbym
Zejść się na ziemi i w tym famulusie
Mego Faustyzmu niewydrwioną stronę
Wydrwić, ażeby drwin posągiem stanął
Na moim grobie!

Zresztą, w tym samym liście, Słowacki zaznacza poniekąd zasadniczy rys swego obecnego obrazu: „... ty pomyśl, że dziecko twoje oddało się całkiem tej zimnej, marmurowej kochance, która na grobach ludzkich stoi, a dla kochanków swoich dopiero po śmierci ma łzy i uśmiechy...“ Zestawmy to z podaną przez Pamfila, w pierwszej scenie, definicyą Fausta-Beniowskiego, jako człowieka, „który ma pokruszyć zęby na białym marmurze sławy,“ a dojdziemy do wniosku stanowczego, że pisząc: „ten, co po nim,“ poeta mógł mieć na myśli tylko zamierzony dramat o Beniowskim.
Już samo wszakże wzięcie sławy za motyw główny wskazuje na pewną powierzchowność „faustyzmu“ owoczesnego. Poza tem, i w temacie faustowskim, i w arcydziele Goethego, uderzyła Słowackiego tylko strona fantastyczna. Szyderca Pamfil, wzorowany na Mefistofelesie, oraz transponowana w scenie czwartej (nad jeziorem wśród lasu) noc Walpurgi — oto jedyne prawie analogie z niemieckim dramatem metafizycznym. Głębi ideowej, dna faustowego jeszcze tu ani śladu. Poeta nie wyczekał, aby „myśl rozogniła się“ należycie i przystąpił do swego „Fausta“ z tą samą jeno kapryśną, rozkiełzaną wyobraźnią, która tak migotliwemi tęczami grała w oktawach poematu. To też — mimo zasadniczych zmian w treści i formie, mimo tak jak nigdzie urozmaiconych i cudownie alternowanych rytmów, w których czuć chęć wyzwolenia się nawet z zewnętrznej niewoli oktawowych jedenastozgłoskowców — owe cztery sceny pierwszego fragmentu tak dalece nie różnią się, co do nastroju, charakteru i całego typu twórczości, od ogłoszonej części poematu, że możnaby je wziąć za jakiś luźny jej ciąg dalszy. Te same tu, co chwila, odstąpienia od tematu, te same zbyt przewlekle, acz w sobie cudne epizody (np. owe folklorowe sceny z Grażułasem, a później z krakowiakiem), te same dygresye, aluzye, polemiki, echa zdarzeń i wyrazy uczuć osobistych, to samo, jednem słowem, odbicie całego wewnętrznego i zewnętrznego życia poety. Oto, naprzód, niewątpliwe wspomnienia o pani Bobrowej, świadczące raz jeszcze, że utwór mógł powstać dopiero po powrocie z Frankfurtu. Jedno — smętne i tkliwe:

Uśmiech się kryje w twoich jasnych dołkach:
Ale sen ciężki, jak smutek, tęsknota,
Leży na czole, jak błękitno-złota
Chmurka na niebie...

Drugie — przez usta Pamfila — gorzkie i zawierające, poza ogólniejszem znaczeniem, aluzyę do osobistych przykrości, na jakie naraziła poetę wycieczka do Frankfurtu: „Gdybyś nie był gonił za dziewczyną, co miała tęczę na głowie, nie zamoczyłbyś teraz butów w jadzie wężowym.“ — Dalej — po niedawnych złośliwych Preliminaryach peregrynacyi ks. Radziwiła Sierotki, które miały być niewątpliwie satyrą i parodyą Pamiątek Soplicy — zwraca uwagę zupełnie inne, w scenie trzeciej, traktowanie postaci księcia Panie Kochanku, które możemy sobie wytłómaczyć tylko objawiającą się jednocześnie, w VI pieśni Beniowskiego, zmianą w poglądach poety na przeszłość staroszlachecką. — Jeszcze dalej, uderzają charakterystyczne paralelizmy w znaczeniu, tonie i rytmie z powstałemi, bez kwestyi, właśnie na schyłku r. 1841 i początku 1842 pieśniami poematu.

A jednak dziwna jest piękność w oddali
I w perspektywie poetycznej —

czytamy na wstępie pieśni siódmej. A gdzieindziej, w strofach o Panu Tadeuszu i Litwinach (pieśń VIII):

Jednak w tej cudnej epopei żyją;
W ich lasach trąba gada... boskie trąby
Odzywają się wnet w sosnach i wyją...
———————
Jednak się przed tym poematem wali
Jakaś ogromna ciemności stolica;
Coś pada... myśmy słyszeli — słuchali:
To czas się cofnął i odwrócił lica,
By spojrzeć jeszcze raz na piękność w dali,
Która takiemi tęczami zachwyca.

Jakże pokrewnie brzmią, w drugiej scenie, słowa Beniowskiego po rozmowie Pamfila z Grażułasem:

Jednak to wszystko cudowne, Pamfilu!
——————
Słońce się w myślach ludu zestarzało:
Już nie Faeton, nie młoda Dyjanna,
Lecz groźny, stary Litwin z głową białą,
Lecz stara wiedźma z piersią wyschłą, suchą,
Jakaś uwiędła Słowiańska Marzanna,
Hekate puszczy...

Niemniej znacząca jest, następnie, sympatyczna raczej, mimo iż z ust szydercy Pamfila, wzmianka o „epoce wielkich gawęd,“ w której domyślać się należy aluzyi do zaczynającego przeważać, właśnie w tych latach, w poezyi polskiej pierwiastku ludowego. — Każdego zastanowić musi na pierwszy rzut oka niepozbawione pewnej arrière-ironie, jakby umyślne przeładowanie utworu folklorem, w odpowiedzi zapewne na zarzuty krytyków poznańskich, iż poeta nigdy „nie rzucił się z całą miłością ducha w poezyę gminną“ (por. Krytyka krytyki i literatury, wrzesień 1841, Poznań 1891, str. 19). Wyraźną, wreszcie, wskazówkę chronologiczną daje wystąpienie, przez usta Pamfila, przeciwko „muzie romantycznej,“ za którą „krzyże i mogiły samobójców,“ przeciwko owym „pisarzom w ierszy próżnych a dźwięcznych,“ przeciwko sentymentalno-patetycznym naśladowcom Mickiewicza, których poeta surowo apostrofował już w piątej pieśni Beniowskiego[35] i którym świeżo w Krytyce krytyki i literatury tak dotkliwą wymierzył chłostę.
Wszystkie te szczegóły, w połączeniu z przytoczonym wyżej listem do matki, pozwalają wnioskować z całą stanowczością, iż umieszczony przez Małeckiego na czele fragment cztero-scenowy powstał pod sam koniec roku 1841 lub nawet w początku 1842. Jednocześnie wyjaśniają one, czemu poeta, po napisaniu czterech scen, nagle urwał[36]. Była to jeszcze raz „mozajka“, gdzie poza mnóstwem ubocznych rzeczy i bohater ginął, o którego przecież chodziło, i dno ideowe nie mogło się uwydatnić, i zatracała się nawet linia architektoniczna utworu. Kto wie, czy Słowacki nie zaczął przypisywać tego rozpraszania się tematu zbyt wielkiemu mnóstwu związanych z Beniowskim szczegółów rzeczywistych, i czy — dążąc bądź co bądź do upostaciowania swych planów faustycznych — nie próbował wtedy właśnie zrzec się dotychczasowego ulubieńca i zastąpić go mniej realnym, a przeto łatwiejszym do obracania Eolionem? Do przypuszczenia tego upoważniaćby mogło kilka ogłoszonych przez p. B. Gubrynowicza (Pam. Lit. I, 99 — 100) oktaw początkowych jakiegoś poematu o „dziwaku, wizyonarzu wielkim“ tego imienia, który „w odludnym zamku na Karpatach... chował Niemca (Fausta)... ażeby z nim filozofował“. Nic stanowczego wszakże twierdzić tu niepodobna. W każdym razie, jeżeli poeta miał w owym czasie myśl taką, to zapewne porzucił ją po pierwszych oktawach, zajęty swą miłością dla p. Bobrowej oraz wyszydzającą decepcye tego uczucia Nową Dejanirą. Utwór powyższy powstał niewątpliwie w chwilach, gdy poeta, jako „środkowy kamień“, najbardziej cierpiał, a więc nie w r. 1841, lecz w ciągu maja i czerwca r. 1842, w epoce owego pożegnalnego, gorzkiego i gwałtownego listu z wierszem o wersalskiej kaskadzie. Toć istotnie Słowacki w dramacie swym „zleciał“ na kobietę „jak kaskada z góry, porwał — i rzucił w przepaść — i sam skoczył“. W przepaść — sarkazmu, zrazu bezlitosnego, a łagodniejącego zwolna w ciągu utworu, w miarę jak — pod wpływem choćby żartobliwych czy interesownych, ale bądź co bądź przyjaznych listów p. Joanny — łagodniała gorycz zawodu. Idalia od połowy dramatu zupełnie inaczej zaczyna się przedstawiać, a listy do p. Bobrowej z 3 i 9 czerwca markują zupełnie wyraźnie równoległe etapy uczuć poety.
Ochłonięcie zupełne z tej zemsty miłosnej zbiega się co do czasu z coraz większem chyleniem się Słowackiego ku wyśmiewanym pierwotnie „mistycznym waryatom“ i „cudotwórcom“, które w lipcu w r. 1842 zakończyło się dwiema rozmowami z Towiańskim, uznaniem „jednej tylko, jednobramnej drogi ducha“ i słynnym wierszem: Tak mi Boże dopomóż. Na ten właśnie czas przypada drugi — krótszy jeszcze od poprzedniego — nawrót do faustycznych na tle Beniowskiego zamiarów, reprezentowany przez dwie pierwsze sceny fragmentu II-go. Że urywek ów powstał niezadługo po Nowej Dejanirze, gdy poecie jeszcze po myśli się błąkały jej sarkazmy i brutalności, świadczy choćby następujący wyrażeń paralelizm. „Duchowi memu dała w pysk i poszła“ — powiada Fantazy do Rzecznickiego. Pamfil, w rozmowie o wzejściu słońca (scena II), szerzej to wyrażenie rozfilozofywuje: „Trudno przewidzieć, gdzie wejdzie — dziwne ma gusta! Raz ledwom mu w złotą nie zamalował papę... Patrzysz zdziwiony? — Czy myślisz, że słońcu nie można dać w pysk? — Panteistycznie biorąc rzeczy, będzie to sacrilegium — ale jest rzeczą podobną“. — Cała znowu scena I nosi tak wybitnie apostolski charakter, że mogła się zrodzić tylko w chwili, gdy poeta już stanowczo przechylił się na stronę „nowych myśli.“ Oto, naprzód, wyraźna apostrofa Chrystusa:

„O Jeruzalem. Jeruzalem słowiańska: przychodzi godzina, że będziesz rozwaloną i rozbitą jak naczynie garncarza.
Dla czegoście wy mury nie szły na południe?.... Stałyście na miejscu jako morze bez fali, zasypiałyście jako trumny ołowiane: gdzie była praca i kuźnia nowych myśli, nie było was.

Przyszedłem w nocy cichej z matką moją, abym cię pożegnał idącą do mogiły; — przyjdę w noc piorunową, abym cię widział zmartwychwstającą i powitał.

Albowiem już nie tamta, która stoi nad potokiem Siloe w cieniu drzew oliwnych, ale ty jesteś Jerozolimą moją i grobem moim.“

Dopełnieniem tych słów brzmi głos z mogiły Wandy:

Skoczyłam do Wisły, cała w zbroi,
Kiedy biła godzina rozpaczy:
Dziś na grobie moim Chrystus stoi...

A gdy Marya, popierając błagalną prośbą, pyta syna, czy nie może dzieweczki podnieść z grobu, oto jaką pełną znaczenia słyszymy odpowiedź:
„Ujrzeliby ją i nie uwierzyliby ani w miecz jej, ani w duszę jej, ani w piękność jej. — Z mogiły jej wyprowadzę siedm kwiatów białych, i to będzie siedm oliw moich pod któremi płakałem.
Tu, w ogrodzie bieli, proście...“

Wspomnieliśmy powyżej (w odnośniku), że nastrojem cały ten ustęp dramatu wiąże się bezpośrednio z czterema scenami pierwszego urywka. Z treści wszakże wygląda on raczej na nowe zagajenie przedmiotu — inną tym razem, analogiczną z Goethowskim „prologiem w niebie“ (Nun gut! es sei dir ueberlassen!) sceną oddania bohatera pod władzę szatana:

Chrystus. Dozwoliłem, aby człowiek ten oddany był na pokuszenie i spróbowany w ogniu.

Ale poeta szybko zniechęcił się i do tej nowej próby, która zaraz w drugiej scenie utknęła mu znowu na przydługim stosunkowo, folklorowym epizodzie z krakowiakiem. Co więcej, zaczął, zda się, nieco lekceważyć napisane dotąd ustępy i uważać je za materyał raczej do jakichś rodzajowo-ludowych „komedyjek“. „Marzę sobie — pisał do matki 2 sierpnia 1842 r. — jakto my kiedyś zamieszkamy w skromnym dworku z owocowym sadem, jak będziem mieli co wieczór kilku miłych przyjaciół, a czasem pójdziemy do żydowskiej szopy, gdzie przy łojowych świeczkach będą włóczący się aktorowie grać komedyjki, umyślnie dla ciebie napisane; potem przy xiężycu będziemy wracali do domu, a ty się, droga, „jeszcze będziesz śmiała z jakiego Hrycia lub Hawryły.“ Omal przeczytaćby można: „z jakiego Grażułasa lub krakowiaka“. To też, nie omylimy się, sądzę, — twierdząc na podstawie tego wszystkiego, iż dwie pomienione sceny powstały w lipcu r. 1842.
Z „nawróceniem“ — zmieniło się wszystko w Słowackim: całe usposobienie, poglądy, dążenia, czytelnictwo, plany w reszcie i zamiary twórcze. Cały rok — od jesieni 1842 do jesieni 1843 — widzimy go pogrążonego w pracy nad udoskonaleniem samego siebie, w gorliwych wysiłkach apostolskich, w Biblii, Platonie i Kalderonie, z dzieł zaś własnych — w X. Marku, przekładzie Księcia Niezłomnego i Śnie srebrnym Salomei. Wszystkie dawne tematy i projekty zostały odsunięte na bok — mamy wrażenie, że nawet kaskada oktaw Beniowskiego w ciągu tego roku się zatrzymała. „Przeszłego mego życia nie żałuję“ — czytamy w liście do matki z 18/III 1843 r. — „ani pogardzam tą podstawą, którą sobie wybudowałem i z której mi teraz łatwiej postępować wyżej. Sądzę, że w kwiatach, które mi kwitły, są niektóre wonie prawdziwe i potrzebne stworzeniom oddychającym, ale dzięki Panu, żem przez te flety nie wydał całego ducha i nie wylał całej duszy mojej, a to, co zostało, nie będzie stracone“. Dopiero po powrocie z pierwszej wycieczki nad ocean, gdy przyszło owo nowe „mocne pchnięcie od Boga do pracy“, poeta jął przypominać sobie i dawne tematy, próbował niektóre przerabiać, ciągnąć dalej czy też rozpoczynać na nowo — i wtedy to niewątpliwie, w trakcie pisania Agezylausza oraz Zawiszy, lub snadź wcześniej jeszcze, powstały także obie zastanawiające analogicznością pewną parabazy — w Beniowskim i w Złotej Czaszce. Jakże atoli w parabazie Beniowskiego zmienia się dotychczasowy bohater. Nie „awanturnik“ to już z poematu, nie „człowiek, który ma pokruszyć zęby na białym marmurze sławy“, nie Faust nawet, lecz „najśmielszy z rycerzy“, nowy książę niezłomny, którego serce „się nie skruszy, wielką dotknięte żałością“. I ogólny charakter utworu — o ile wnioskować z wyłożonego w parabazie planu — zasadniczej miał uledz zmianie. Faustyzm cały, cały dramat metafizyczny miał być usunięty do prologu czy jakiejś większej części przedparabazowej. Po parabazie miał się rozpoczynać dramat właściwy, dramat czynu, który zdają się wieścić stówa „matki umarłej“:

— — — — — — — — — Mój synu!
Czemu ty próżnym myślom oddałeś się cały —

albo dramat cierpienia i niezłomności, dający się przeczuwać z przepowiedni Hektorowego cienia:

Jak ja pod Troją — zginiesz i płomieniem
Będziesz pożarty — reszta jest milczeniem...

Podobnie i w parabazie Złotej Czaszki, poeta czyni z całej gotowej części jakgdyby wstęp rodzajowy do właściwego dramatu, który się zacznie z chwilą, gdy przed spokojnym zakątkiem zakołysze się:

Las pływający rozwiniętych znaków,

a do ścian cichego domku, „ kędy jasna kolenda w przyćmionej piekarni płakała,“ nagle wyrocznym dźwiękiem zapuka nieszczęście. — Wysoki, uroczysty patos obu tych intermedyów lirycznych pochodzić może jedynie z owego schyłku r. 1843, gdy Słowacki tkwił cały w wierze, iż „...tylko czyn, nie zaś bynajmniej prosta i wnętrzna świętość,“ iż „wszystko na ziemi robić można, byle zawsze przed oczyma mieć drogę prostą, jedną gwiazdę — Boga — zdobycie przez ducha swego czynami ciała nieśmiertelności ducha“ (do matki, 28/XI 1843). I obie parabazy wszakże pozostały niedokończone. Do Złotej Czaszki już poeta nie wrócił, w Beniowskim zaś zrzekł się osobistego apostrofowania i zastąpił liryczną zapowiedź ekspozycyą dramatyczną, która zresztą nie wyszła również poza dwie sceny: w Czarnym Zamku i na szczycie gór nad Morskiem okiem. Kiedy ta ostatnia powstała przeróbka, stwierdzić trudno z całą pewnością. Może gdzieś w pierwszej połowie r. 1844. Że jednak nie zaraz po parabazie, świadczy ton i styl w każdej z obu prób zupełnie inny: uroczysty, patetyczny w urywku lirycznym, — prosty, zwięzły, niekiedy rodzajowy w dyalogu z ks. Markiem.
Tak tedy, po czterykroć powracał poeta bezowocnie do dramatu o swoim ulubieńcu. Jakby klątwa jakaś wisiała nad imieniem i tematem Beniowskiego, ani poematu o nim nie skończył, ani żadnego z owych zagajeń dramatycznych, z któremi tak wysokie wiązał nadzieje. Ale nienadaremne były te wysiłki, bo — drogą tajemniczych przetworzeń wnętrznych, drogą cudownej ewolucyi twórczej — powstały z nich inne „pieśni,“ które „nie przeminą.“ Spieniona rzeka oktaw Beniowskiego przelała się w wielkie morze rapsodów Króla-Ducha[37], a z prób faustycznego dramatu wyłonił się ten jedyny w swoim rodzaju, niedokończony, nieopracowany ostatecznie, luźno nader związany w swych częściach, a mimo to nadarcydzielny utwór, który znamy pod nazwą Samuela Zborowskiego.




[Mimo wielkiego braku miejsca w ostatnim zeszycie, pragnęliśmy zapoznać czytelników Chimery bodaj z pierwszemi rozdziałami tej pracy. Sprawa ustalenia chronologii pism Słowackiego, wobec zapowiadanych nowych edycyj, wzbudzić powinna sama przez się pewne zainteresowanie; chcemy wierzyć, że nie wyczerpie go kronikarska strona bibliograficznego faktu. Próba wyczytania przybliżonej daty utworu z jego treści, wobec tak bujnej ewolucyi ideowej Słowackiego w latach najpłodniejszych, oraz z impulsów twórczych, tak żywo odzwierciadlających się u najbardziej subjektywnego z poetów, — może i powinna zaostrzyć baczność na wiele piękności, zagubionych w komentarzach opacznych i w uwadze czytelnika niedostatecznie zoryentowanej co do kierunku duchowych i uczuciowych nurtów poety. Pył tych komentarzy zetrzeć, uwagę i wrażliwość na właściwy ton nastroić, — oto między innemi zamierzenie tej pracy. Może już te pierwsze rozdziały będą czytelnikom Chimery podnietą do zagłębienia się w pięknie utworów, o których mowa.
Kogo poruszone tu sprawy twórczości Słowackiego zainteresują, — znajdzie ciąg dalszy w wydaniu książkowem.]

Z. P.




  1. „Czekam, czekam jak cudu, aż który z tych ludzi obudzi się nagle przede mną i zawoła zupełnie moim językiem. Często już prawie zgodziłbym się pójść jak Jezuita i zmagnetyzować jaką kobietę sercem, aby mieć coś podobnego zupełnie do siebie...“ (Do matki, 20/I 1845).
  2. „Teraz ja budzę się co rano i wraz rozweselony jestem wnętrznie i już na cały dzień taki zostaję, gotów każdego, co się przybliży, oblać jasnością ducha i rozradować go, aż się do harmonii ze mną ułoży... Zdobywcą jestem duchowym...“ — (Do matki, 16/IV 1844).
  3. „Czyś ty nigdy nie marzyła, droga moja, o spiorunowaniu dwóch modlitw w jedną modlitwę, dwojga miłości w jedną miłość... dwóch sił w jedną siłę? Czy ty myślisz, że tego na wieki wieków nie będzie?“ (Do matki — 15/X 1845).
  4. „Przez te lat pięć“ — pisze później (25/XII 1848) do W. Stattlera — „pracowałem tak, jak może jeszcze żaden człowiek nie pracował. Skutki tej pracy nie w księgach są, ale w żywych sercach i duchach, w które je wrzuciłem i posiałem.“
    A w samych chwilach tej pracy, oto jak ją opisuje matce (15/X 1845): „...do każdego zbliżam się niby do brata... z chęcią, aby mu serce zapełnić, rozum zamienić w mądrość, wskrzesić go niby... i dać mu pęd ku wielkim celom żywota... a siłę w nim wrodzić, rodząc w nim uczucie nieśmiertelności.“
  5. „Czemuż ja Pani pisać nie mogę o tych duszach, których tłum znajomy coraz mię wyraźniej otacza, i ziemię zamienia w jakieś niewidzialne królestwo, w którem ja jestem sługą i królem? Gdybyś Pani widziała...
    „Ale co to wszystko Panią obchodzi? Dla czego ja to piszę — dla czego ten list cały napisałem? Ja nie wiem Pani — nie wiem prawdziwie. — Dalibóg nie wiem, bo ja z Panią nie powiązałem żadnej nadziei, bo mi Pani żadnej gwiazdy nowej nie zapalisz...“
  6. Ile że poeta pisze do niej raczej jako do ducha bratniego, niżeli jako do kobiety. Por. w Liście do Remb., 74 — 75, co Słowacki mówi o Helois.
  7. Że urodziła się w r. 1825 (Boleslawita), czy raczej 1820-ym (Zdan.-Sow.); że była córką pułkownika Ludwika Kamińskiego; że młodo wyszła za mąż za Edmunda Mielęckiego, obywatela z Wielkopolski; że po krótkiem, nieszczęśliwem pożyciu rozeszła się z nim i jako separatka mieszkała we Wrocławiu (L. Meyet, Listy Słow. II, 303); że następnie poślubiła (?) Feliksa Węgierskiego, emigranta (Zdan.-Sow.), „człowieka niepospolitych zdolności, znanego z obywatelskich działań“ (L. Meyet); że w r. 1848 osiadła z nim w Krakowie, gdzie oboje zajmowali się dziennikarstwem; że po jego śmierci w r. 1849 (Zdan.-Sow.) czy 1851 (Bolesławita, Meyet) przeniosła się do Paryża, zkąd posyłała świetne kroniki literackie do Czasu, Bibl. Warsz., Bluszczu, Gaz. Polskiej i gdzie napisała cały szereg książek przeważnie dla dzieci i młodzieży; że wreszcie zmarła d. 8 listopada r. 1869.
  8. Słyszymy, że później, po śmierci Słowackiego, kochał się w Węgierskiej W. Kalinka (F. Hoesick, J. Słow. III, 389); pewnem prawie wydaje nam się, że ją miało za przedmiot owo tak gorącemi słowy po latach jeszcze malowane, „beznadziejne“ uczucie Szczęsnego Felińskiego, które — jak sam opowiada (Pamiętniki, I, 189) — skłoniło go, pośrednio, do porzucenia świata i poświęcenia się służbie Bożej; wiemy wreszcie, że C. Norwid miłował ją, całym swym bogatym, subtelnym i wrażliwym duchem, aż do jej zgonu.
  9. Dziedzictwo snadź po ojcu, Ludwiku Kamińskim, którego, w epoce walki romantyków z klasykami, do najszlachetniejszych i najkulturalniejszych postaci — obok Brodzińskiego i Morawskiego — zaliczyć trzeba. Z zawodu żołnierz, stawiał się, ilekroć ojczyzna go powołała (w latach 1814 i 1831) i chlubnie na polach walk się odznaczał. Nie szukał atoli karyery wojskowej i, po skończonej kampanii czy po odcierpianem wygnaniu, powracał natychmiast do zacisza domowego, do swoich córek, które sam wychowywał, i do swoich poetów, których przekładał z umiłowaniem i mistrzowstwem. Jako poeta, stał zdaleka od swarów literackich; na słynnych ze złośliwości zebraniach u W. Krasińskiego — acz de nomine klasyk — nie bywał: wielkiego wykształcenia i wyrobionego smaku, nie oglądał się na etykiety, szukał przedewszystkiem głębszej wartości poetyckiej, a znalazłszy taką, z zapałem w mowie ojczystej równoważnika dla niej szukał. Przekłady jego (z Pope’a, Tassa, Byrona, Schillera, Danta) do najlepszych w literaturze naszej należą. Mamy wrażenie, że przekład Pukla porwanego nie pozostał bez wpływu na Mickiewicza, i że zwłaszcza niektóre ustępy, zwroty, wyrażenia znalazły żywe odbicie w Panu Tadeuszu.
  10. Comment on devient fée. Paris. 1893.
  11. List do Rembowskiego, 7420 — 758.
  12. Peladan, op. cit., str. 52.
  13. Wykład nauki, 17911–17: „Pozwól mi teraz, Helionie, że cię nazwę duchem słonecznym, a Helois jako w słowiku niegdyś śpiewająca pod nazwaniem ducha księżycowego w stanie. Do ciebie należyć będzie rewelatorstwo proste, więcej z wiedzy niźli z czucia — ona się będzie więcej czuciem i snem powodować [por. Peladan. 53: „réveuse et tendre“] i smętniejszą drogą poleci.“
  14. Oh, te pamiątki! Smutkiem, łzami wiszą
    Na rzęsach, i są ciężarem i cieniem,
    I są na twarzy jakąś wielką ciszą,
    I są jakoby jej czoła uśpieniem:
    Gdy usta niby przeczuciami dyszą,
    I oświecają koralem, płomieniem
    Jej twarz, i czasem zbiegają po licach,
    Czyniąc widniejszy smutek — w błyskawicach.
    (Ben. XII, Pism. Pośm. 1866, II, 142).
  15. „Dziw jest, żeś teraz przyszła na ziemię... i sądzę, że guślarstwo Dziadów i inkantacye Manfreda, śród mgieł i orłów alpejskich burzom krzyczane... i ów wid ducha kaskady — pod kolorami tęczy stojący... znacznie ci drogę powrotu umiotły. Jam także cokolwiek dopomógł...“ (Wykł nauki, 18626–33).
  16. Musiał kiedyś Słowacki widzieć Węgierską w Pornic w jakiejś białej, luźnej, płóciennej, wycieczkowej szacie, z rozpuszczonymi warkoczami, powojami czy ziołami jakiemiś przystrojoną, bo motyw tego zjawiska, widocznie wzięty z natury, powraca uparcie, nietylko we wszystkich waryantach o „postrzyżyn kapłance“ (Kr. D., P. P. 1866. II, 241 XXXIV i 242/XXXV, 386, 388). ale i w waryancie 1-ym do raps. II (strofa XLII — obraz jakiejś Sybilli), i w Zbor. 463 (gdzie jeszcze można podejrzewać zlanie się wspomnień o Węg. i o maleńkiej pastereczce na druidów kamieniach), i w Wykł. Nauki 189, i nawet poniekąd w wierszu Córka Cerery:
    Przez miedzę, która podobna do szlaków
    Różnych kolorów — między złotym kłosem
    Tyś szła, owieczka, białością i losem
    Podobna owcy śród kłosów i maków.
  17. Por. późniejszą niewątpliwą reminiscencję jakiegoś spotkania w Pornic (Kr. D., IV. 2. XXIII):
    A piękną była! Przez one grobowce
    Stare wzniesiona nade mną wysoko,
    Kamienie szare i czarne jałowce
    U kolan miała — a błysnące oko...
    — Szczęściem, że jeden pasterz pasąc owce
    Pieśnią spokojną — smutną a głęboką.
    Gdy mnie już chwytał w szpony duch skrzydlaty,
    Przypomniał mi..
  18. Por.Kr. D. I, 1, XI i XVI:
    Nad nią dźwięk — duchów girlanda słowicza...
    —————————
    Pamiętam ten głos — i straszne zaklęcie.
    Na które odwrzasł mi duch: „to królowa!“
  19. Zdaje się nie ulegać kwestyi — zwłaszcza w zestawieniu z przytoczonemi powyżej wzmiankami z listu do p. Bobrowej i z Pamiętnika — że owem „morzem świata“ było hucznie zabawiające się w Pornic towarzystwo, którego opis znajdujemy w liście do matki z 12/VIII 1841. Tam to poeta po raz pierwszy spotkał Węgierską.
    Jest wprawdzie w Wykł. nauki (19620–24) pozornie przeczące temu wyrażenie „Tłómacza Słowa“: „Ciebie Helois nie pytam albowiem patrzałem na ciebie od dzieciństwa, i nieraz rozwijanie się w tobie uczuć dziecinnych odkrywało mi prawdy tajemnicze przeszłości...“ Przypisać je wszakże należy takiejż samej licencyi poetyckiej albo takiemuż zlaniu się tu wspomnień o kilku różnych osobach, jak nagłą tuż obok transformacyę Heliona w samego Słowackiego, który przed chwilą był jeszcze „Tłómaczem Słowa“
  20. „.. .. Jednak podziemna kraina
    Jeszcze się tobie często we snach przypomina...
    ————————— ...... jeszcze blisko pod kolany
    Twemi — ten świat piekielny formy — rozwahany,
    Nieustalony — w ciągłej rodzący się męce
    Mgłami cię oblatuje — sny jakieś zwierzęce
    Nastręcza...
    Niewyd. uryw. z Teog., — u Tretiaka. II, 305).
    Odnosi się to pozornie do drugiego wcielenia Sofosa w „dziecku indyjskiem,“ w łaściwie wszakże wyraża aktualne spostrzeżenia poety.
  21. Miłośnicy anegdot buduarowych, odnalazłszy ten właśnie zmysłowo-sentymentalny rodzaj uczucia w stosunku Słowackiego z p. Bobrową, jęli insynuować analogiczny odcień we wszystkich jego późniejszych znajomościach lub przyjaźniach kobiecych, czy to z Andaluską w Pornic (Hoesick), czy z panią Reitzenhaimową w Paryżu (tenże, oraz Tretiak. II. 155). czyniąc z poety niepoprawnego don Juana. I Węgierska nie uniknęła domyślnika (Hoesick. III. 389), a jeśli oszczędzono jej insynuacji wyraźnej, to dla tego, że mało co o niej wiedziano.
  22. Świadczą o tem, w utworach mniej lub więcej z postacią Węgierskiej związanych, zdarzające się, rzadko zresztą, zbyt widocznie subjektywne wybuchy. W Teogonii, przy opowieści, jak Szczęsny z Sofosem „wieczni — na rzece czasu błękitnej — łabędzie“ płyną w parze (406–7) — wyraźnie osobistym żalem i smętną zazdrością dźwięczy rzucony ubocznie okrzyk: „Boże, o jakże szczęśliwi!“ — Bardziej jeszcze osobisty i bardziej namiętny ton żalu za jakiemś możebnem, a teraz już niepowrotnie straconem szczęściem ziemskiem wybrzmiewa, z poza ogólniejszej treści, w Poecie i natchnieniu:
    Lecz ty aż teraz, jak krzyż zapalonjy,
    Przyszłaś, kiedy ja wichrem nieszczęść zbity
    I tak jak sztandar kulami zniszczony,
    I tak jako hełm Hektora bez kity,
    I tak jak harfa, co straciła tony.
    I tak jako trup w grobowcu odkryty,
    Na bezlitosne wystawiony wzroki
    I tak widzący swój zgon, jak proroki, Walę się w prochu... Gdzie byłaś, siostrzana
    Duszo, kiedym ja cierpiał?...
    ————————
    Gdzie byłaś, gdym tu nareszcie za karę
    I za ostatni los — z potęgą słowa
    Wstał...
    Gdzieindziej, w Królu Duchu (1, 2, XXIV — XXVI), jakże ten nagły wichr żądzy, ogarniający nocą na wezgłowiu Popiela-Rytygiera na myśl o Wandzie (która jest jeszcze jedną poetycką transpozycyą Węgierskiej) nie wyobraźni już tworem trąci, lecz własną, z życia reminiscencyą:
    Na piersiach darłem skórzane odzienie,
    Ale do łoża byłem jak przykuty.
    Wtem ona weszła w te straszne płomienie
    Jak duch tęczami różnemi osnuty;
    Nad nią niby z gwiazd grających pierścienie
    Wiązały jedną pieśń na różne nuty —
    Dzwoniące, cudne! jakieś gwiazdy śliczne!
    Niby powietrzne narzędzia muzyczne.

    Słysząc te głosy, z któremi dziewczyna
    Szła na mnie, z ciała mego wyleciałem.
    A ona w ogniu czerwona i sina
    Obracająca powietrznym chorałem
    Jako skrzydłami powietrznego młyna
    Kręcąc... przywiodła duch — że włosy rwałem.
    Przez wszystkie jęki i tony i zmiany
    Idący za nią w toń — jak zwarjownay...
    Jakiż wreszcie głos serca, głos ciała skarżącego się słychać — mimo skomplikowanych i pozornie innych znaczeń — w owych niejednokrotnych tęsknicy westchnieniach:
    zawsze jedną tę serdeczną ranę
    Przyciśniesz w piersi rękami obiema —
    Tę jedną smętną ranę — że Jej niema!
    (Kr. D., 1, 1, XIII).
    Albo później — po odsunięciu się już od Węgierskiej:
    Jakaś mię smętność — dawną moją jędzą
    Będąca, wzięta nad letejską rzeką —
    Znów ogarnęła, i westchnęło łono
    Za jakąś... dawno — w błękitach zjawioną...
    (Kr. D., IV, 2, X).
  23. Prof. Tretiak — acz bałamutnie zlewając w jedno, za przykładem prof. Małeckiego, dwie zupełnie różne i przeciw stawiące się sobie postacie: „umiłowaną odtąd i na wieki, u oraz „wid... Piękność... córkę Słowa“ — zauważa słusznie i dziwnie tym razem wrażliwie, iż dwa podsuwane im znaczenia (Ojczyzny i Bogarodzicy) nie wyczerpują bynajmniej ich zmiennej migotliwej treści i że oprócz tych znaczeń głównych można dojrzeć jeszcze wielu innych: des ewig weiblichen, „piękności tej, która napełnia zapałem i w struny wszystkie duchów naszych trąca.“ — To właśnie widział Słowacki w Węgierskiej, tego wydawała mu się uosobieniem czy możliwością — I dlatego, ilekroć tworzył jakie zjawisko kobiece, zawsze ona stawała mu przed oczyma i tą lub ową swą cechą znaczyła w nowym utworze obrazy z Apokalipsy czy zkądinąd czerpane. Ten to czynnik indywidualny, te ślady żywej istoty nadawały widzeniom poety ową zmienność dyamentowych blasków,“ i mąciły nieraz jedne z drugiemi.
  24. Podczas pobytu w tem mieście w r. 1848, prosi Słowacki (w czerwcu) podwakroć, aby mu listy przysyłano pod adresem: Madame Sophie Mielęcka [nazwisko Węgierskiej z pierwszego męża]. Tauenzienstrasse № 69 (Meyet, Listy Słow., II, 303 i 306). Widywał się więc z nią tam niewątpliwie. Podejrzewamy, czy nie jej („brata Sofosa“) albo też Węgierskiego dotyczy wzmianka we wcześniejszym liście do matki również z Wrocławia (14/V 1848): „Mam tu przy sobie jednego młodego człowieka, który mnie nie odstępuje. W tem i w wielu innych rzeczach Bóg mnie wynagradza stokrotnie za trudy i cierpienia moje duchowe.“ Meyet myli się, przypuszczając, że mowa tu o Felińskim. Ten we Wrocławiu wcale nie był, lecz wprost z Wielkopolski przez Berlin, Strasburg powrócił do Paryża (por. Pamiętniki jego, I. 388 i 420).
    Odpowiedź „bratu Sofosowi,“ nosząca datę 8 września 1848 r., musiała być adresowana już do Krakowa, dokąd Węgierska przenosiła się właśnie i zkąd zapewne napisała ów list „wysoki i przyjazny.“ O tem to zapewne jej odezwaniu się wzmiankuje Słowacki podwakroć w listach do matki. „W tej chwili“ — pisze 29 sierpnia — „odbieram list z Krakowa od jednego z młodych moich, w którym wyczytuję mnóstwo wieści o zaburzeniach w Cesarstwie Ros.“ — A 11 września, t. j., w trzy dni po napisaniu listu do Sofosa, obszerniej i bardziej dla nas znacząco do tej samej wiadomości powraca: „...z Krakowa miałem od jednego z młodych moich braci piękne przypomnienie się... listy od ludzi już podobnych sobie wnętrznościami ducha Bożego są praw dziwie zlewaniem się światłości i spromieniają się w duchu. O, jak dobrze módz odetchnąć odetchnieniami ludzi porozrzucanych po ziemi, którzy w westchnieniu o jedno proszą: aby duch prawdy i miłości wywiódł wszystkich na jedną wysokość... i miłość wzajemną rzeczą podobną a nawet konieczną uczynił.“
  25. Poemat a raczej jego fragmenta — mówi o Teogonii prof. Tretiak — doszły w kopii, sporządzonej przez Felińskiego, ale opatrzonej własnoręcznemi wskazówkami poety.
  26. F. Hoesick powiada wprawdzie, że były to żona i córka portyera „Miletusa.“ W innem miejscu wszakże stwierdza znowu obecność byłej „panny Kory“, u która byłaby zatem trzecią.
  27. Owej aluzyi, która w Teogonii pod świeżem znalazła się wrażeniem, niemasz w równie wyraźnej i specyficznej postaci w odpowiadającem miejscu Wykładu nauki (183 — 184).
  28. I znowu — jak przy owej wizyi „postrzyżyn ksieni“ — obraz rzeczywisty tak uderzył poetę, że, po tej notacyi bezpośredniej, parokrotnie jeszcze gdzieindziej wraca mu pod pióro. Oto — wzorowana już na Węgierskiej — „bieży panna Aniela ogrodem“ (Ben. XII, P. P. 1869, II, 142):
    — — — — — rannym chłodem
    Mrozi ją nieco wiatr, ale jej nie czuć
    Zimna, bo pełna pamiątek i przeczuć...
    A w Zborowskim (466 — 471) — wyraźniejsze jeszcze pokrewieństwo:
    Helion. ...Lekkie twoje rumieńcowe róże,
    Jakoby wstydem nawpół pochowane
    W białości lica, tajemnemi wschody
    Dziwią....
    Dziewica. — — — — — Ja niezawstydzona,
    Alem od wiatru górnego czerwona...
    Notacya z natury, będąca wyrazem wizyi niedość owładniętej, niedość subjektywnej, wyprzedzać musi transpozycyę twórczą, nigdy zaś nie może po niej następować. Ztąd wniosek o późniejszem od Teogonii powstaniu miejsc przytoczonych.
  29. Tenże obraz spotykamy pod koniec I części Wykładu nauki (Bieg. 147).
  30. Czy nie „śpiewającym kolosom“ raczej? Memnonom? Wydawca musiał źle przeczytać.
  31. Wspomnieliśmy wyżej, że jeszcze w czerwcu i lipcu r. 1848 Słowacki prosit aby mu listy posyłać do Wrocławia pod adresem: Madame Sophie Mielęcka [nie: Węgierska]. Tegoż atoli roku, „w dniu Bożego Narodzenia, 14 pisał do Stattlera: „Nieraz przed panią Zofią Węgierską chwaliłem się z tej miłości, którą mnie serce twoje darować raczyło.“ Trudno przypuszczać, aby ślub jej z Węgierskim nastąpił między lipcem a grudniem 1848 r. Prawdopodobniejszem wydaje się, iż byli oni państwem Węgierskimi dla przyjaciół umiejących szczery związek serca uszanować, że wszakże urzędownie pani Zofia, zwłaszcza w pasportowych krajach niemieckich czy austryackich, nie przestała być Mielęcką. — Zresztą, znacznie później jeszcze, sama ona, która stale, przedtem i potem, podznaczała swoje kroniki w Bibl. Warsz. nazwiskiem Zofii Węgierskiej, nagle w r. 1867 podpisuje się: Zofia z Kamińskich Mielęcka.
  32. Por. — co do tonu — początek listu do matki z d. 14/111 1845 r.
  33. Pal się!... nie mogę żadnej dać pomocy.
    (Poeta i natchnienie. P. P. 1866, I, 255).
  34. Wbrew dociąganym i niekiedy (np. w punkcie 2) zbyt widocznie niesłusznym wywodom p. T. Dąbrowskiego o jej „późniejszości“ (Pam. Lit V, 110).
  35. ..... nie mieszajcie mi się tu, harfiarze,
    Którym dziś klaska tłum! precz mowo smętna,
    Co myślom własne odejmujesz twarze,
    Dając im ciągłą łzę lub ciągłe tętna...
  36. Sądzimy, iż nie napisał wówczas nic więcej. Pamfil zamyka wprawdzie „noc walpurgową“ słowami: „Chodź na scenę świata, poniosę cię na ramionach i rogami będę podrzucał,“ co właściwie kazałoby oczekiwać, między I a II fragmentem, całego jakiegoś aktu przynajmniej, a mianowicie — według retrospektywnego streszczenia w Parabazie — opowieści o tem, jak bohaterowi „ufność wyszła na hańbę. dworskie tryumfy skończyły się więzieniem...“ Pierwsze jednak słowa Beniowskiego w drugiej scenie II-go fragmentu:
    Mdleję z czczości i tęsknoty,
    Tak mi bije ciągle w oczy
    Ten schylony miesiąc złoty —
    zbyt blisko wiążą się z jedną z ostatniej wizyj „nocy walpurgowej,“ z wizyą
    — — — — — — — trupa,
    Co w bramę zamkniętą trąca.
    Na nim leży twarz miesiąca
    Jako na żółwiu skorupa —
    aby można przypuścić te sceny w jakiemś znaczniejszem od siebie oddaleniu. Zresztą, cały retrospektywny plan w Parabazie wydaje się naszkicowanym kiedyś później zupełnie nanowo, bez oglądania się na to, co już było napisane, nietylko bowiem „wspomina o scenach, których niema ani w jednym, ani w drugim fragmencie“ (Mał. II, 174) ale — co gorzej — nie daje się dopasować do tego, co w nich mamy.
  37. Por. Nieznane fragmenty i waryanty Beniowskiego. Gaz. lwowska 1902.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zenon Przesmycki.