Sonata Kreutzerowska/Rozdział dwudziesty drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sonata Kreutzerowska |
Wydawca | Wydawnictwo „Kurjer Polski“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Крейцерова соната |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Przez cały ten dzień nie mówiłem z nią, nie mogłem. Bliskość jej wzbudzała we mnie taką nienawiść, że bałem się samego siebie. Przy obiedzie i w obecności dzieci spytała mnie, kiedy jadę. Musiałem w następnym tygodniu pojechać na zjazd powiatowy. Powiedziałem kiedy. Spytała, czy nie trzeba mi czego na drogę. Nie odpowiedziałem i w milczeniu poszedłem do gabinetu. Ostatnio nigdy nie przychodziła do mego gabinetu, szczególnie o tej porze. Leżę w gabinecie i złoszczę się. Nagle znajome kroki. I oto do głowy mi przychodzi myśl, że ona jak żona Urjasza chce ukryć już popełniony grzech i dlatego o tak niezwykłej godzinie przychodzi do mnie. „Czyżby szła do mnie“ — myślę, słysząc jej zbliżające się kroki. — Jeżeli do mnie, to znaczy, że mam słuszność“. I w duszy wybucha niewysłowiona ku niej nienawiść. Coraz bliższe, bliższe są kroki, czy nie pójdzie obok, do salonu? Nie, drzwi się otwierają, i ukazuje się w nich jej wyniosła, piękna postać. Na twarzy jej i w oczach maluje się nieśmiałość i przymilność, którą chce ukryć, ale którą widzę i której znaczenie rozumiem. Omal się nie udusiłem, tak długo wstrzymywałem oddech i, nie przestając patrzeć na nią, chwyciłem papierosa i zacząłem palić.
— Cóż to, przychodzę posiedzieć, a ty zaczynasz palić! — i usiadła blisko przy mnie na kanapie, opierając się o mnie.
Odsunąłem się, żeby jej nie dotknąć.
— Widzę, żeś niezadowolony z tego, że chcę grać w niedzielę — powiedziała.
— Bynajmniej nie jestem niezadowolony — odparłem.
— Czyż nie widzę tego?
— Winszuję ci, jeżeli widzisz. Ja zaś widzę to jedynie, że zachowujesz się jak kokietka. Dla ciebie każda podłość jest miła, dla mnie — okropna.
— Jeżeli masz wymyślać jak dorożkarz, to pójdę sobie.
— Idź, ale wiedz, jeżeli dla ciebie nie jest drogi honor rodziny, to dla mnie jesteś droga nie ty (niech cię djabli wezmą!), ale honor rodziny.
— Co? Co?
— Wynoś się, dla Boga, wynoś się!!
Czy udawała, że nie rozumie, o czem mówię, czy też rzeczywiście nie rozumiała, ale się obraziła, rozgniewała, nie odeszła, ale zatrzymała się pośrodku pokoju.
— Stałeś się stanowczo niemożliwy — zaczęła — masz taki charakter, z którymby i anioł nawet nie wytrzymał — i jak zawsze, chcąc dotknąć mnie jak najboleśniej, przypomniała mi mój postępek z siostrą. (Było to kiedyś, kiedy, rozmawiając z siostrą, wzburzony, nawymyślałem jej). Wiedziała, że to mnie męczy, i w to właśnie miejsce ukłuła mnie.
— Po tem nic mnie już nie zadziwi — powiedziała.
„Tak, upokorzyć, poniżyć, zbezcześcić i zwalić winę na mnie“ — powiedziałem sobie, i nagle ogarnęła mnie ku niej taka straszliwa nienawiść, jakiej nigdy jeszcze dotąd nie odczuwałem. Po raz pierwszy zechciałem wyrazić tę wściekłość fizycznie. Skoczyłem i rzuciłem się ku niej, ale w tej samej chwili, gdy zrywałem się, pamiętam, że zdałem sobie sprawę z tej wściekłości i spytałem, czy dobrze będzie poddać się temu uczuciu. Natychmiast odpowiedziałem sobie, że dobrze, że to ją przestraszy, i zamiast stłumić złość, zacząłem ją jeszcze bardziej rozpalać, ciesząc się, że coraz silniej i silniej żarzy się we mnie.
— Wynoś się, bo cię zabiję — krzyknąłem, podchodząc ku niej i chwytając za rękę.
Mówiąc to, świadomie potęgowałem wyraz złości w głosie. I zapewne musiałem być straszny, gdyż zlękła się do tego stopnia, że nie miała sił odejść i tylko powtarzała:
— Wasia, co ty robisz, co się z tobą dzieje?
— Odejdź! — zaryczałem głośniej — nie doprowadzaj mnie do wściekłości, nie odpowiadam za siebie!
Gdy już raz dałem upust swemu szałowi, upajałem się nim i chciałem zrobić coś niezwykłego wskazującego na jeszcze wyższy stopień tego szału. Zapragnąłem okropnie bić, zabić ją, ale wiedziałem, że mi tego nie wolno, i dlatego, aby dać jednak ujście szaleństwu, schwyciłem przycisk ze stołu, raz jeszcze krzyknąłem: — „Odejdź” — i rzuciłem nim o ziemię tuż przy niej. Dobrze celowałem obok. Wtedy wyszła z pokoju, ale zatrzymała się we drzwiach. I tu, póki jeszcze mogła widzieć (zrobiłem to dlatego, żeby widziała), zacząłem chwytać ze stołu rzeczy: lichtarz, kałamarz, rzucać na ziemię, nie przestając krzyczeć: — „Odejdź, wynoś się, nie odpowiadam za siebie!“
Odeszła i natychmiast zaprzestałem.
Po godzinie przyszła do mnie niania i powiedziała, że żona ma atak histerji. Poszedłem do niej, łkała, śmiała się, nie mogła wyrzec słowa, drgała całem ciałem. Nie udawała, była naprawdę chora.
Rankiem, kiedy po pogodzeniu przyznałem się, że byłem zazdrosny o Truchaczewskiego, nie zmieszała się wcale i w jak najnaturalniejszy sposób roześmiała: tak dziwna wydała się jej, jak mówiła, możliwość odczuwania skłonności do takiego człowieka.
— Czy może porządna kobieta odczuwać coś do takiego człowieka poza zadowoleniem, jakie daje muzyka. Ależ jeżeli chcesz, mogę go nigdy nie widzieć więcej. Nawet w niedzielę, chociaż wszyscy są zaproszeni; napisz mu, że się źle czuję — i koniec. Jedno mnie gniewa tylko, że ktoś, a zwłaszcza on sam, może pomyśleć, że jest niebezpieczny. A ja jestem zbyt dumna, żeby pozwolić mu tak myśleć.
Nie kłamała przecież, wierzyła w to, co mówiła, i miała nadzieję, że temi słowami wywoła w sobie pogardę i obroni się przed nim. Ale to się jej nie udawało. Wszystko było wymierzone przeciw niej, a szczególnie ta przeklęta muzyka.
Tak się wszystko skończyło, a w niedzielę zebrali się goście — i oni znów grali.