Dzieje grzecznego chłopczyka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Dzieje grzecznego chłopczyka
Pochodzenie Król i osioł oraz inne humoreski
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Story of the Good Little Boy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEJE GRZECZNEGO CHŁOPCZYKA

Żył sobie razu pewnego grzeczny chłopczyk, który się nazywał Jacob Blewens. Chłopiec ten zawsze słuchał rodziców, bez względu na to, jak dalece bezsensowne i głupie były ich rozkazy; poza tem zawsze uczył się swych lekcyj i nigdy nie spóźniał się do szkółki niedzielnej. Nie grywał nigdy w palanta, nawet wtedy, gdy prosty rozum mówił mu, że jest to najpożyteczniejsza rzecz, jaką może robić. Nikt z pośród innych chłopców nie mógł zrozumieć tego chłopca, tak dziwnie poczynał sobie. Nie chciał naprzykład kłamać, choćby to nie wiem jak było dogodne i możliwe. Powiadał, że kłamać nie jest rzeczą dobrą — i basta. Słowem, był on tak uczciwy, że aż śmieszny. Dziwactwa tego Jacob’a przechodziły wszystko na świecie. Nie chciał naprzykład grywać w kamyki w niedzielę, nie chciał niszczyć gniazd ptasich, nie chciał podawać rozpalonych monet małpom kataryniarzy, jak widzimy, nie interesowały go żadne rozumne rozrywki. Inni chłopcy próbowali wytłumaczyć i zrozumieć jego postępowanie, ale nie mogli dojść do żadnego zadowalniającego rezultatu... Jak już powiedziałem, utworzyli sobie jeno jakiś mglisty pogląd, że jest on „chory“, a przeto wzięli go pod opiekę i nie pozwalali nikomu go krzywdzić.
Ten grzeczny chłopczyk czytywał wszystkie książki, jakie rozdawano w szkole niedzielnej, sprawiały mu one niezmierną przyjemność. W tem właśnie tkwiła cała tajemnica. Wierzył on w dobrych chłopców, o których piszą czytanki szkółek niedzielnych; żywił ku nim całkowite zaufanie.
Ogromnie pragnął spotkać choć raz jakiego z nich żywego, nigdy to jednak się nie stało. Prawdopodobnie wszyscy oni umarli przed nim. Kiedy czytał o jakim szczególnie grzecznym chłopcu, to czemprędzej zaglądał na koniec książki, by dowiedzieć się, co się z nim stało, ponieważ gotów był iść choćby tysiące mil, byle tylko móc go ujrzeć, ale było to bezcelowem: grzeczny chłopiec zawsze umierał w ostatnim rozdziale i była w nim rycina, przedstawiająca pogrzeb, a dokoła grobu stali wszyscy jego krewni i dzieci ze szkoły niedzielnej w nazbyt krótkich spodeńkach, zbyt wielkich kapeluszach i wszyscy płakali w chusteczki do nosa, na które poszło co najmniej półtora jarda materjału. I zawsze tak się kończyło. Nigdy nie mógł poznać ani jednego z tych grzecznych chłopców z tego powodu, że zawsze umierali oni w ostatnim rozdziale.
Jacob żywił szlachetną ambicję dostania się do podręcznika szkółki niedzielnej. Pragnął dostać się do takiej książki z rycinami, które wyobrażałyby, jak Jacob dumnie odmawia kłamstwa wobec matki, a ta z radości przyciska go do serca; jak stoi na ganku i daje centa biednej żebraczce z sześciorgiem dzieci i oświadcza jej, że może swobodnie wydać te pieniądze, lecz nie powinna być rozrzutną, ponieważ rozrzutność jest grzechem; i wreszcie, jak wspaniałomyślnie nie zgadza się poskarżyć na niegrzecznego chłopca, który stale czyhał na niego na rogu ulicy, gdy Jacob wracał ze szkoły, i bił go prętem po głowie, poczem gonił za nim do domu, krzycząc: he! he! — Na tem polegała ambicja młodego Jacoba Blewensa. Pragnął dostać się do czytanki szkółki niedzielnej. Co prawda, niekiedy było mu jakoś trochę nieswojo, gdy przypominał sobie, że grzeczni chłopcy zawsze umierają. Podobało mu się życie, to też była to najbardziej przykra karta w dziejach chłopczyka z czytanki szkółki niedzielnej. Wiedział, że być grzecznym chłopcem — rzecz to niezbyt zdrowa. Wiedział, że być takim nienaturalnie grzecznym chłopcem, jak chłopcy w tych czytankach, jest rzeczą gorszą od suchot, wiedział, że ani jeden z nich nie był w stanie znieść tego długo, to też smutek go ogarniał na myśl, że jeśli to umieszczą w książce, to on jej nigdy nie ujrzy; jeśli zaś książka będzie wydana przed jego śmiercią, to nie będzie miała powodzenia bez ryciny na końcu książki, wyobrażającej jego pogrzeb. Jakiż bowiem sens miałaby umoralniająca książka, skoro nie mogłaby podać ludziom rady, jaką on dał, umierając, współobywatelom. Tak, i ostatecznie postanowił zrobić najlepsze, co mógł uczynić w danych okolicznościach: — żyć cnotliwie i wlec swą taczkę, póki starczy sił, mając wpogotowiu swą mowę przedśmiertną, gdy nadejdzie jego godzina.
Cóż kiedy jakoś wszystko wypaczało się temu chłopcu! Nic nie działo się tak, jak trzeba, nie tak, jak pisano o grzecznych chłopczykach w czytankach. Tam wszystko kończyło się tak jak trzeba, a tylko źli chłopcy łamali nogi. Ale gdy Jacobowi nie z czytanki zginęła jakaś śrubka, wszystko wzięło inny obrót. Gdy ujrzał, że Jim Black kradnie jabłka i stanął pod drzewem, aby odczytać mu kazanie o złym chłopcu, który spadł z jabłoni sąsiada i złamał sobie rękę, to Jim istotnie runął z drzewa, ale runął na niego, jemu łamiąc rękę, podczas gdy sam nawet się nie zadrapał. Jacob nie mógł tego zrozumieć. W książkach nigdy nie wyczytał nic podobnego.
Innym razem, gdy kilku niegrzecznych chłopców wtrąciło ślepego starca do błota, a Jacob nadbiegł, by go podnieść, i otrzymać odeń błogosławieństwo, to ślepcowi ani na myśl nie przyszło błogosławić go, przeciwnie, uderzył go kijem po głowie, mówiąc, że niechno go tylko jeszcze raz przyłapie na tem!
— Pchnąłeś mnie — powiada — do błota, a teraz udajesz, że mnie chcesz podnieść.
Nie zgadzało się to z żadną moralną opowieścią w czytankach, Jacob starannie przejrzał je wszystkie, by się o tem przekonać.
Jacob niezmiernie pragnął znaleźć kulawego psa, bezdomnego, głodnego, zewsząd przepędzanego; chciał go sprowadzić do domu, odżywić i wzamian posiąść jego dozgonną życzliwość.
I oto znalazł wreszcie takiego psa i poczuł się szczęśliwym. Sprowadził go do domu, nakarmił, lecz gdy chciał go pogłaskać, pies rzucił się nań i poszarpał mu całe ubranie, pozostawiając tylko nieduże strzępki zprzodu, skutkiem czego Jacob miał wygląd iście niezwykły! Zainterpelował w tej sprawie liczne autorytety, gdyż nie mógł wytłumaczyć sobie tego wypadku. Pies był tego samego gatunku, co w książkach, lecz poczynał sobie zupełnie inaczej. I tak we wszystkiem. Cokolwiek przedsięwziął ten chłopiec — zawsze kończyło się dlań niepomyślnie. Te same czyny, za które chłopcy w czytankach otrzymywali nagrody, stawały się dlań najbardziej niepomyślnemi imprezami, w jakie mógł, się był wplątać.
Razu pewnego, idąc do szkółki niedzielnej, ujrzał, jak kilku niegrzecznych chłopców zamierza jeździć po głębokiej wodzie łódką żaglową. Widząc to, przeraził się. Wiedział bowiem z czytanek, że chłopcy, którzy jeżdżą łodziami żaglowemi w niedzielę, zawsze toną.
I oto pobiegł, by ich o tem uprzedzić, ale właśnie wtedy potknął się o jakiś patyk, i tam wpadł do rzeki. Jakiś przechodzący człowiek wyciągnął go z wody, poczem doktór wypompowywał zeń wodę i tchnął weń życie swemi zabiegami; cóż, kiedy mimo wszystko Jacob zaziębił się i przez dziesięć tygodni leżał w łóżku. Najbardziej wszakże w tem wszystkiem niepojęte było to, że owi niegrzeczni chłopcy najspokojniej w świecie jeździli sobie łódką przez cały dzień, poczem w całkiem niepojęty sposób wrócili do domu ubawieni i cali. Wówczas Jacob oświadczył, że nic podobnego nie czytał nigdy w żadnych czytankach. Oszołomiło go to najzupełniej.
Przyszedłszy do siebie, poczuł się nieco zbitym z tropu, mimo to postanowił wszakże dalej robić swe cnotliwe eksperymenty. Wiedział, że czyny jego dotychczasowe nie nadają się jeszcze do umieszczenia w czytance, ale ufał, że kiedyś się dostanie, jeśli wytrzyma do końca na swej drodze. A gdyby nawet przedsięwzięcie nie udało mu się, to i tak pozostaje mu jeszcze wygłoszenie mowy przedśmiertnej.
Przestudjował ponownie swe książki i uznał, że nadszedł już czas, kiedy powinien wstąpić na okręt jako posługacz. Udał się do kapitana statku, ofiarowując mu swe usługi, a gdy kapitan zapytał, czy ma jaką rekomendację, Jacob dumnie wyjął książeczkę z dedykacją i wskazał na słowa: „Jacobowi Blewens od kochającego nauczyciela“. Ale kapitan statku był to snać, człek źle wychowany, oświadczył bowiem: „Po kiego diabła mi ten śmieć! Nie jest to żaden, mój malcze, dowód, że umiesz zmywać naczynia i wylewać pomyje z kubłów!“. Poczem dodał, że nie potrzebuje wcale Jacoba. Było to niewątpliwie najniezwyklejsze zdarzenie w życiu naszego bohatera. W czytankach szkolnych dedykacja nauczyciela zawsze budziła jak najczulsze uczucia u kapitanów okrętów i otwierała posiadaczom tejże drogę do wszystkich honorowych i intratnych urzędów, jakiemi dysponowali. Zawsze tak było we wszystkich czytankach, które Jacob miał możność przeglądać. Nie wiedział teraz, co ma począć.
Chłopcu temu nic się nigdy nie wiodło i nic się w jego życiu nie spełniało tak, jak go uczyły autorytety z czytanek. Wreszcie razu pewnego, poszukując niegrzecznych chłopców, by im przeczytać jakieś kazanie, zastał ich całą gromadę na dziedzińcu starej huty żelaznej, gdzie łobuzerja ta zabawiała się czternastoma czy piętnastoma psami, które powiązali razem w długi łańcuch, poczem zamierzali ozdobić im ogony pustemi blaszankami po nitroglicerynie. Jacobowi poczęło serce bić mocniej. Usiadł na jednej z tych blaszanek, która leżała w błocie (Jacob nigdy nie zwracał uwagi na błoto, gdy chodziło o spełnienie obowiązku), ujął najbliższego psa za naszyjnik, poczem utkwił wzrok pełen wyrzutu w złym Tomie Jones. Ale w tymże momencie wszedł na dziedziniec, dozorca huty, wściekły pan Mac Walter.
Wszyscy niegrzeczni chłopcy wlot się rozbiegli, tylko Jacob Blewens powstał w poczuciu swej niewinności i rozpoczął jedno z tych przepięknych przemówień z czytanek szkółek niedzielnych, które zawsze zaczynają się od słów: „O, sir!“, wbrew temu, że żaden chłopiec, ani grzeczny, ani niegrzeczny, nie zaczyna nigdy żadnego zdania zwrotem: „O, sir!“.
I otóż dozorca nie czekał na koniec przemówienia. Chwycił Jacoba Blewens’a za ucho, wykręcił je, poczem dał mu kopsa, lecz w tymże momencie nasz grzeczny chłopiec wyleciał przez dach i pomknął ku słońcu, wraz z resztkami piętnastu psów, które snuły się za nim wgórze, niby ogon węża papierowego. Co się zaś tyczy przedśmiertnej mowy, to nie mógł już jej wygłosić Jacob Blewens, aczkolwiek na ułożenie jej zmarnował tyle czasu. Prawdopodobnie wygłosił ją ptakom, albowiem główna część jego ciała spadła na szczyt drzewa w jednym powiecie, a reszta podzielona została akuratnie na cztery inne powiaty, skutkiem czego trzeba było aż pięciu badań sądowych, by wyjaśnić, czy Jacob żyje czy też umarł i jak się to stało...
Tak oto zginął grzeczny chłopiec, który poczynał sobie zawsze w sposób szlachetny, ale osiągał rezultaty zawsze niezgodne z czytankami. Wszyscy chłopcy, poczynający sobie podobnie jak on, wychodzili na tem jak najlepiej w czytankach. Tylko z nim było inaczej! Los jego był, zaiste, niezwykły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.