<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Wśród lodów polarnych
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1932
Druk „Floryda“ Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Désert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Lodowe więzienie.

Dnia następnego postanowiono urządzić polowanie, w którem mieli uczestniczyć: Hatteras, Altamont i cieśla.
Ślady niedźwiedzie już się nie pokazywały, co zdawało się zwiastować, ich oddalenie się.
Podczas wycieczki myśliwych, doktór miał zbadać lody na wyspie Johnsona i dokonać niektórych zdjęć hydrograficznych.
Mróz był duży, lecz wszyscy przywykli doń i nie odczuwali zimna.
Sternik pozostał celem strzeżenia domu.
Myśliwi, zaopatrzeni w broń palną, siekiery i noże oraz zapas pemikanu, na wypadek, potrzeby zanocowania, wyruszyli z domku lodowego o godzinie 8 rano. Duk poprzedzał towarzystwo, skacząc radośnie.
Wszedłszy na małe wzgórze, obeszli słup z latarnią i ruszyli przez równinę, graniczącą ze strony południowej z górą Bella.
Clawbonny, umówiwszy się z Johnsonem co do sygnału trwogi, na wypadek niebezpieczeństwa, zeszedł ku brzegowi, aby dojść do zwałów lodowych, piętrzących się w zatoce Wiktorja.
Sternik pozostawszy w domu, również nie próżnował. Przedewszystkiem wypuścił psy z ich pomieszczenia na powietrze, gdzie tarzały się z zadowoleniem po śniegu. Następnie zajął się sprzątaniem, naprawą obuwia, cerowaniem i rozmaitemi innemi czynnościami gospodarczemi, okazując w tem wprawę właściwą marynarzowi, który sam sobie radzić musi.
Podczas pracy rozmyślał on nad wczorajszą rozmową kapitana; bohaterski i zaszczytny jego opór, nie pozwalał aby Amerykanin lub jego szalupa przed nim lub z nim razem dotarła do bieguna.
A jednak trudno by było przebyć ocean bez okrętu; nie można również przepłynąć 300 mil chociażby się było najlepszym pływakiem angielskim. Patrjotyzm ma także swoje granice. Doktór potrafi przecież w odpowiednim czasie wpłynąć na kapitana i odwieść go od jego zamiaru. Mógłbym iść o zakład, że popatrzy on dziś jeszcze na resztki „Porpoise“ i zbada, co z nich zbudować można.
Upłynęła godzina od czasu wyjścia myśliwych, a Johnson wciąż oddawał się rozmyślaniom, gdy wtem dał się słyszeć strzał w odległości 2 — 3 mil pod wiatr.
— Pysznie, zawołał stary marynarz, znaleźli coś, przytem niedaleko, skoro strzał słychać tak wyraźnie.
Rozległ się drugi strzał, a potem niebawem trzeci, czwarty, piąty i szósty.
— Sześć strzałów! pomyślał Johnson, nie mają pewnie nabojów, musiała tam być gorąca walka, albo nawet…
Johnson zbladł na myśl, która mu się w tej chwili nasunęła. Wybiegł szybko z domu, wdrapał się na wzgórze i zadrżał, spojrzawszy na dół.
— Niedźwiedzie! krzyknął.
Trzej strzelcy, poprzedzani przez Duka, biegli co tchu w kierunku domu, ścigani przez pięciu olbrzymich niedźwiedzi; sześć kul nie zdołało ich powalić i niedźwiedzie zbliżały się do uciekających. Hatteras, pozostawszy z tyłu za resztą dla utrzymania zwierząt w jednej od siebie odległości, rzucił im swoją czapkę, siekierę i fuzję. Niedźwiedzie wedle swego zwyczaju wąchały ciekawie rzucone im przedmioty, a tymczasem przestrzeń, oddzielająca ich od uciekających, zwiększyła się.
Bez tchu prawie, przybiegli Hatteras, Altamont i Bell do Johnsona i razem z nim zsunęli się ze wzgórza do domku lodowego.
Pięć niedźwiedzi dotykało ich już prawie; kapitan nożem swoim odciął łapę, wyciągniętą ku niemu.
W mgnieniu oka Hatteras i jego towarzysze byli zamknięci w domku; zwierzęta zatrzymały się na wzgórzu.
— Nakoniec, zawołał Hatteras, będziemy mogli lepiej się bronić, pięciu na pięciu!
— Tylko czterech na pięciu, rzekł Johnson przerażony.
— Jakto? zapytał Hatteras.
— Niema doktora, odpowiedział Johnson wskazując na pusty pokój.
— Gdziesz on?
— Poszedł ku wyspie!
— Nieszczęśliwy! zawołał Bell.
— Nie możemy go opuścić, rzekł Altamont.
— Nie możemy, powtórzył Hatteras, biegnijmy!
Szybko drzwi otworzył, ale ledwie mógł je zamknąć, niedźwiedź o mało nie zmiażdżył mu czaszki uderzeniem swej łapy.
— Otóż i są! zawołał kapitan.
— Wszystkie? zapytał Bell.
— Wszystkie pięć, odpowiedział kapitan.
Amerykanin poskoczył do okien i zatkał otwory lodem, wyjętym ze ścian.
Pomimo niebezpieczeństwa, w jakiem sami się znajdowali, czterech tych ludzi myślało tylko o groźnem położeniu, w jakiem znajdzie się doktór w czasie powrotu z wybrzeża.
Nie znajdywali sposobu aby zapobiedz nieszczęściu.
Jeden tylko sternik, wierzący w ostrożność doktora, zapewniał ich, że Clawbonny słysząc strzały, będzie liczył się z tem, że musiało zajść coś niezwykłego.
— Jeśli jednak nie słyszał on strzałów?
Trzeba w jakikolwiek sposób pozbyć się tych niebezpiecznych gości przed jego powrotem, radził Hatteras.
— Ale jak? oto pytanie.
Odpowiedź nie była łatwa.
Trzeba było jednak zdecydować się na coś, czas naglił.
Altamont zrobił w ścianie otwór i wsadził weń fuzję, lecz skoro tylko ukazała się ona na zewnątrz, niedźwiedzie wyrwały mu ją zanim mógł wystrzelić.
Położenie podobne trwało już przeszło godzinę i na razie trudno było przewidzieć jak się to skończy.
Naradzano się nad urządzeniem wycieczki, lecz było to zbyt niebezpieczne a powodzenie wątpliwe.
Niemniej jednak oblężona czwórka chciała raz położyć kres położeniu, które stawało się śmiesznem.
Naraz przyszła kapitanowi do głowy myśl która pomimo swej prostoty, zdawała się być bardzo dobrą.
Wziął on długi drążek żelazny, którym poprawiano w piecu i włożył go w ogień, następnie zrobił w ścianie otwór, lecz w ten sposób że pozostała nieprzebitą cienka skorupa lodu.
Towarzysze z ciekawością przyglądali się tej pracy kapitana. Gdy drąg rozpalił się do białości kapitan rzekł:
— Ten rozpalony drążek będzie służył do odpędzania niedźwiedzi, a wy tymczasem przez otwór strzelać możecie, broni wam nie wyrwą.
— Dobry pomysł! zawołał Bell, zajmując miejsce obok Altamonta.
Hatteras wyjął żelazo z pieca i szybko wysunął je poza mur. Lód, pod wpływem żaru, zamieniając się w parę, zasyczał.
Dwóch niedźwiedzi niebawem nadbiegło, a chwyciwszy rozpalone żelazo, wydało ryk przeraźliwy; w tej samej chwili padły cztery strzały; jeden po drugim.
— Trafione! zawołał amerykanin.
— Trafione! powtórzył Bell.
— Powtórzmy tedy nasz sposób jeszcze raz, rzekł Hatteras, zatykając chwilowo otwór.
Drążek włożono znów do ognia, po paru minutach był rozgrzany do czerwoności. Altamont i Bell, nabiwszy broń, stanęli znowu na swoich miejscach.
Hatteras oczyścił otwór i chciał weń włożyć drążek.
Tym razem jednak natrafiono na nieprzepuszczalną warstwę.
— Przekleństwo! zawołał amerykanin, te przeklęte bestje gromadzą bryły lodu, ażeby nas zamurować, żywcem pogrzebać.
— To niemożliwe!
— Patrzcie, drążka wysunąć nie można; doprawdy to wkońcu zaczyna być zabawne.
Położenie stawało się raczej niebezpieczne, niedźwiedzie jako bardzo zmyślne zwierzęta, użyły tego środka, aby uwięzionych narazić na uduszenie. Nagromadziły bryły w ten sposób, że wszelka ucieczka stawała się niemożliwą.
Upłynęły dwie godziny bez zmiany położenia; wyjście z domu było niemożliwem, zgrubiałe ściany nie przepuszczały już żadnego odgłosu z zewnątrz. Altamont przechadzał się szybkim krokiem, jak odważny człowiek, którego gniewa niebezpieczeństwo wyższe ponad jego odwagę. Hatteras z przerażeniem myślał o doktorze i poważnem niebezpieczeństwie, grożącem mu podczas powrotu.
— Ach, zawołał Johnson, gdyby pan Clawbonny był tu z nami!
— I cóżby począł? zapytał Altamont.
— On napewno zdołałby nas wyratować.
— A to w jaki sposób?
— Ba, żebym to wiedział, odparł Johnson tobym się bez niego obszedł.
Wiem jednak, że jednej rady by nam teraz udzielił.
— Jakiej?
— Abyśmy co zjedli! Nic nam to przecież zaszkodzić nie może, przeciwnie.
— Więc jedzmy, kiedy chcecie, zawołał Altamont.
Johnson, wychowany w szkole doktora, usiłował wobec niebezpieczeństwa udawać filozofa, ale mu to się jakoś nie udawało.
Tymczasem powietrze stawało się coraz bardziej dusznem w hermetycznie zamkniętem mieszkaniu.
Istniała też uzasadniona obawa, że ogień wkrótce w piecu zagaśnie; tlen, pochłonięty przez oddychanie i ogień, ustąpić musi kwasowi węglowemu, którego szkodliwy wpływ znany jest ogólnie.
Postanowiono więc za jaką bądź cenę wyjść na powietrze.
Poczekajmy aż noc nadejdzie, mówił Hatteras, wówczas zrobimy otwór w sklepieniu, który nam sprowadzi świeże powietrze.
Jeden z nas zajmie miejsce obok otworu celem strzelania do niedźwiedzi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.