Marjanna w Brazylji: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
m Wieralee przeniosła stronę Marjanna w Brazylii na Marjanna w Brazylji, bez pozostawienia przekierowania pod starym tytułem: pomyłka w tytule
scalenie proofread
Linia 1:
{{Dane tekstu
{{Nagłówek
|autor = Maria Konopnicka
| tytuł=Marianna w Brazylii
|tytuł = Marjanna w Brazylji
| autor=Maria Konopnicka
|pochodzenie=''[[Nowele (Konopnicka, 1897)|Nowele]]''
|podtytuł =
|wydawca = Gebethner i Wolff
|drukarz = P. Laskauer & W. Babicki
|rok wydania = 1897
|miejsce wydania = Warszawa
|strona indeksu = Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu
|źródło = [[commons:File:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu|Skany na Commons]]
|poprzedni = Z włamaniem
|następny = Obrazki więzienne
|inne = {{Całość|Obrazki więzienne/całość|epub=nie|''Obrazki''|Całe}}<br />{{epub}}
{{Całość|Nowele (Konopnicka, 1897)/całość|''Nowele''|Całe}}
}}
Ile razy spojrzę na "Listy Dygasińskiego z Brazylii", a pomyślę, jaką to on przeszedł biedę, nim się z ludźmi tamtejszymi porozumieć zdołał, tyle razy żałuję, że zamiast udawać się do konsulów, do dziennikarzy, do inspektorów i do hrabiów, nie udał się Dygasiński prosto do Marianny.
 
{{JustowanieStart2}}
Marianna byłaby dla niego nieoszacowanym skarbem, objaśniłaby go najakuratniej o wszystkim: co? jak? a nadto wyprowadziłaby go z wszelkich językowych trudności.
<br /><pages index="Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu" from=279 to=295/>
{{JustowanieKoniec2}}
 
{{TekstPD|Maria Konopnicka}}
Trudności te nie sprawiały Mariannie nigdy żadnego kłopotu: po prostu nie istniały dla niej.
[[Kategoria:Nowele (Konopnicka, 1897)]]
 
Kiedy pani jej zaraz po przybyciu posłała ją do wspólnej hotelowej pralni oddanej do użytku gości, którzy mając własną służbę sami chcieli zajmować się praniem swej bielizny, po portugalsku, ropa, a właścicielka przyszła objaśnić o czasie i kolei prania, Marianna, nie przywykła, żeby jej kto do balii nos wkładał, pobiegła na górę cała w ogniach.
 
- A jaki też ten naród tutejszy spierny, proszę pani, to niech ręka Boska broni. Ledwo stanęłam u balii, zaraz tam przyleciała jakaś jędza i dalej na mnie: ty taka, ty owaka. Ja tu nie myślę robić prania z całej Europy!
 
- Czyż podobna?
 
- Przecież wyraźnie słyszałam, jak wykrzykiwała, że nie myśli ludziom z całej Europy prać. Tak ja jej na to: moja pani, jeśliś pani, bo ja tam twego państwa nie widziała. My ta nie ze żadnej Europy pochodzące, tylko z Dąbrówki, z guberni suwalskiej.
 
Papiery na to są. Rozumiesz pani?
 
- No i co?
 
- A cóż, zaraz jej buzia zmalała, zabrała się baba i poszła.
 
Istotnie Marianna była z Dąbrówki.
 
Nie żadna emigrantka, broń Boże, gdzież tam.
 
Z Dąbrówki wysłała ją starsza pani panience, która była w naukach aże we Francji, w samym Paryżu, i za mąż za Pensylwańczyka, prowadzącego interesy wielkiej paryskiej firmy, do Brazylii wyszła.
 
Wyszła, ale "nie miała wskórania", jak opowiadała Marianna. Słaba była, tęskniła, a nade wszystko rady sobie dać nie mogła z murzyńską niechlujną służbą.
 
"Ach, mamo - pisała do Dąbrówki - gdyby tu była Marianna."
 
- A cóż? Może by i wysłać Mariannę?
 
Szło o Pensylwańczyka, jak ten projekt przyjmie.
 
Był to skrupuł zbyteczny całkiem. Dzielny Pensylwańczyk miał sobie za miłe, za najmilsze wszystko, co pochodziło z Dąbrówki, z guberni suwalskiej, ba, i ze wszystkich dalszych.
 
Jeszcze jako narzeczony kupił był on sobie słownik polsko-niemiecko-francuski i pilnie studiował niektóre drobiazgi polskiej literatury bieżącej. Co większa, nie tylko żądał, aby do niego pisano z Dąbrówki po polsku, ale nawet sam się puszczał na pisanie małych liścików w tymże upodobanym przez siebie języku. Z tego to czasu pochodziła owa kartka będąca rozkoszą narzeczonej bawiącej wtedy u matki, kartka, która po kilkakrotnych darciach i przepisywaniach oraz po mozolnej kwerendzie w słowniku tak brzmiała:
 
"U nas lało i wiało nader silnie. Kocham ciebie nader tkliwie".
 
Otóż, wbrew spodziewaniu, kiedy przyszło radzić się Pensylwańczyka co do wyboru służącej, projekt wysłania Marianny o mało że nie upadł całkiem.
 
"...Mielibyście z niej wielką pomoc - pisała matka z Dąbrówki - sługa z niej dobra, wszystko robi, pierze..."
 
Na nieszczęście... ale były nawet dwa nieszczęścia. Pierwsze, iż przecinek między "robi" a "pierze" przepadł gdzieś bez śladu, czemu się przy tak długiej, a do tego mozolnej przeprawie zgoła nie sposób dziwić, a drugie - że młodej pani nie było wtedy w mieście, kiedy list ten przyszedł. Zły klimat wypędził ją do Petropolis, w góry. Dzielny Pensylwańczyk sam się tedy zabrał do odczytywania listu.
 
Odczytał i zrozumiał wybornie. Tego tylko nie mógł pojąć, dlaczego mu matka chce przysłać fabrykantkę zamiast sługi? Zajrzał do słownika raz, zajrzał drugi - raz: jak wół wyraźnie stoi: pierze - Federn, plumes. Z tego nie był kontent. Po licha mu służąca z taką specjalnością?
 
Odbywszy tedy odpowiednie studia, tak w małej kieszonkowej metodzie, jak i w słowniku, odpisał do Dąbrówki w tych słowach:
 
"Dziwię się nader silnie, że kochana mama wybrała nam tę służącą. Będzie ona fabrykowała pióra zamiast pilnować domu. Nader tkliwie całuję ręce mamy".
 
Upłynęło parę miesięcy, nim się porozumiano i nim się znalazł ów przecinek w drodze zaginiony.
 
Tymczasem młodsza pani pisała a pisała; list za listem gonił!
 
"Mamo droga. Bez Marianny rady sobie nie dam.
 
Mamo kochana, proszę o Mariannę, bo się tu zamęczę, zadręczę z tymi Murzynami".
 
Co było robić? Nie było co robić, Marianna jechała do Rio.
 
Podróż ta przedstawiała jej się tak co do kierunku jak i co do trwania swego dość mętnie.
 
- Jeszcze gdzieś za Częstochową - opowiadała organiścinie i ekonomowej, które się o Brazylię pytały.
 
W dzień wyjazdu ubrała się też tak, jak się zwykle wybierała na wielkie doroczne odpusty. Wzięła na siebie nową kamlotową suknię, na to watowaną jubkę, na to dużą swoją paradną chustkę derową: zaczesała siwiejące włosy na wysoki grzebień, przykryła je czarną kordonkową siatką, na siatkę włożyła aksamitny kapelusz, który ją zaszczytnie wyróżniał już od lat piętnastu spośród gawiedzi wioskowej w każdą niedzielę na sumie; włożyła bawełniane mitynki, jedną rękę okręciła kokosową koronką i wzięła w nią książkę do nabożeństwa, w drugiej rozwiesiła chustkę białą do nosa i stanęła gotowa do drogi - za morze.
 
Pożegnawszy państwo, dzieci, służbę pokojową wychodziła już za próg, kiedy zobaczyła ulubioną kokoszkę ze świeżo wylężonym drobiazgiem. Wróciła tedy raz jeszcze, sypnęła jej suto pośladu, Marynie obiecała, że ją za łeb wydrze, jeśli kania choć jedno z małych kacząt chwyci, zajrzała do maciory, porachowała prosięta, uchyliła drzwi do karmnika, gdzie pochrząkiwał podpasany na kiełbasy wieprzak, nawymyślała Zuźce, że nie wygarnia z koryta wczorajszego jadła, i szeleszcząc wykrochmalonymi spódnicami do krów do obory poszła.
 
Dotąd trzymała się mężnie, ale kiedy Krasula zaryczała, a Kwiatucha obejrzała się na nią, opuściła nagle Mariannę moc ducha, a małe, bure jej oczki silnie mrugać zaczęły. Teraz dopiero poznała, co to jest rzucać przyjaciół. Byłaby się nawet rozpłakała może, ale zajeżdżający w tej chwili przed oficynę Wicek zawadził o sernicę, na której ociekał świeżo ogrzany twaróg, i omal nie wywrócił całego kramu.
 
To ją otrzeźwiło natychmiast. Jak stała, tak nie dbając na swoją toaletę skoczyła, Wieka zwymyślała, prasę z twarogiem naprostowała, psa, który do serwatki milczkiem podchodził, kopnęła, a tymczasem dziewki rade, że gospodyni w "tylośny świat" rusza i choć ze dwie niedziele pomstować o byle co nie będzie, spiesznie zaczęły węzełki jej wynosić, a w rękę ją całować, a fartuchy do oczu przykładać, jako że niby taka je żałość spiera. Marianna takoż się udobruchała, Zuźkę i Mariannę całowała w głowę, pogłaskała kota, pogłaskała Rozboja i głośno się przeżegnawszy zapadła w grochowiny zasłane kilimkiem.
 
Zaraz przecież od krzyża wracać chciała, bo jej się zdawało, że gęsi Maćkowe między dworskie wpadły i że je odżerają na ściernisku, ale się Wicek uparł, koniom po bacie dał i ruszyli naprzód. Kiedy Marianna stanęła w Warszawie, okazało się, że jakoś trudno z nią będzie. Nie tylko bowiem ani słowa po niemiecku nie umie, ale się gniewa jeszcze, kiedy ją o to pytamy.
 
- Ja? Ja bym zaś po szwabsku miała, z przeproszeniem, szwargotać? Tfu, z przeproszeniem! Czy ja to nie katoliczka? Czy do spowiedzi nie chodzę, czy co?
 
A tu w Hamburgu, gdzie właśnie szła jej droga, nie znaliśmy żadnego Polaka. Nie było rady, chyba Mariannę opisać i agentowi znanego domu handlowego listem ją polecić, żeby nie przepadła gdzie w mieście i we właściwym czasie na okręt dostać się mogła.
 
Opisać? hm... Ale jak ją tu opisać? To, że była niska, krępa, że miała bure, małe oczki, nos kaczkowaty i poczciwą twarz czerwoną a świecącą, zdawało nam się niedostatecznym jakoś. Agent musi być o przybyciu Marianny uprzedzony, musi czekać na nią, poznać ją i zabrać z sobą. Trzeba ją tedy koniecznie czymś wyróżnić. Radzimy o tym, kiedy Marianna spostrzegła wielkiego papierowego motyla na lampie.
 
- A to, proszę ja państwa mojego - wykrzykuje - nie dobre by było?
 
Pomysł jej wydaje nam się zrazu tak komicznym, że wszyscy wybuchamy śmiechem. Ale Marianna bierze to zupełnie serio i gotowa jest paradować w motylu do Hamburga.
 
Odczepiamy go tedy od lampy i przypinamy Mariannie, która spogląda z zupełnym zadowoleniem na tę nową ozdobę. Wielki, czerwony w złote cętki motyl tworzy istotnie jedyną w swoim rodzaju broszę, Marianna rozmawia z nami jeszcze chwilę, ale od czasu do czasu patrzy ukradkiem w lustro; pewnym jest prawie, iż żałuje, że jej w tym stroju nie widzi ekonomowa i organiścina. Odprowadzona wreszcie przez bandę chłopaków, którzy myślą, że to "sztuki", siada do wagonu i jedzie.
 
Jedzie bez żadnej niepewności, bez żadnego strachu. Dygasiński wybierający się w też stronę z listami polecającymi i w charakterze dziennikarza nie miał, jak się okazuje z listów jego, tej wybornej równowagi umysłu, w jakiej utrzymuje Mariannę ów czerwony motyl. Okazuje się on skutecznym wszakże pod jednym tylko względem: agent domu handlowego istotnie czeka na Mariannę, poznaje ją po tym nieomylnym znaku, który wygląda z dala jak sygnał pożarny, i zabiera ją pod swoją opiekę. Ale trzeba nieszczęścia, że okręt tylko co odpłynął i że dwa tygodnie czekać trzeba na wyruszenie drugiego.
 
Kiedyśmy otrzymali tę wieść niepomyślną, ogarnął nas żywy niepokój. Co ona tam robić będzie w Hamburgu przez te dwa tygodnie, kiedy nie umie nawet Boga zawezwać w żadnym obcym języku? Oszuka kto, ograbi, a już, że się niewygody nacierpi, to pewna. Ale odpowiedź przychodzi jak najbardziej uspokajająca. Marianna zupełnie się obcym miastem nie czuje zakłopotaną; co jej trzeba, to pokaże na migi, a kiedy kto jej zrozumieć nie chce czy nie może, natychmiast palcem stuka w swojego motyla, którego ciągle na piersiach nosi.
 
"W porcie - pisze agent - wszyscy ją znają. Są tacy, którzy usługują jej nawet bardzo pilnie, myśląc, że ten wielki, czerwony motyl to znak jakiegoś stowarzyszenia, na które się ona powołuje z całą powagą."
 
Nareszcie odbieramy wiadomość, że nasza Marianna szczęśliwie morze przepłynęła i jest w Rio.
 
Zmęczona była, przybladła, mitynki jej się zdarły, kapelusz wykrzywił, gdyż dla odznaczenia się od gawiedzi nie zdejmowała go prawie; chustka derowa zeskorupiała od słonych wyziewów morza, ale strzępy czerwonego motyla jeszcze się na niej trzymały.
 
Pensylwańczyk był zachwycony. Takiej tęgiej, przysadkowej baby, jak żył, nie widział jeszcze.
 
"Marianna przyjechała - pisał do Dąbrówki. - Nader silnie tłusta i dobra!"
 
Istotnie Marianna była wyborną sługą; prała zwłaszcza znakomicie i tylko zbyt wiele zużywała farbki. Instynkty jej kolorystyczne były niepohamowane w tym względzie.
 
Nigdy też nie można było przewidzieć, czy jej "lazurku", jak nazywała, zbraknie, czy nie zbraknie.
 
Najczęściej wszakże brakło. Wycierała wtedy ręce w fartuch i nie pomyślawszy nawet o tym, że słowa po portugalsku nie umie, po lazurek biegła.
 
Po chwili wracała zdyszana.
 
- Gdzież to Marianna była? - pyta pani.
 
- A toże po lazurek latała.
 
- No i cóż?
 
- A nic. Kupiła.
 
- Jakże? przecież Marianna nie umie się rozmówić?...
 
- I... co to nie umie. Idę do kramu, powiadam, co by mi lazurku dali. Powytrzeszczali na mnie oczy i nic. Tak ja jeszcze głośniej. A oni do siebie: czego ta głupia baba od nas chce, kiedy my jej nie rozumiemy?
 
- Jakże Marianna mogła wiedzieć, co oni mówią?
 
- Albo to co wielkiego? Takiemu ta barabaszowi po oczach dość spojrzeć, to się i wie, co gada.
 
- No i cóż się stało?
 
- A nic. Co ja tu, myślę sobie, będę stała i medytowała, a tam mi woda stygnie. Obejrzę się, spojrzę, leży papier niebieski od cukru. Łap ja za on papier, rękaw od koszuli wyciągam, jedno do drugiego przykładam i mówię: tego do tego.
 
- No i zrozumieli?
 
- Co nie mieli zrozumieć. Przecieżem im wyraźnie po polsku mówiła.
 
Pewnego wszakże razu wraca Marianna rozmarzona jakaś. Małe jej bure oczki mniejsze się jeszcze wydają niż zwykle, usta wdzięcznie zesznurowane, spojrzenie melancholiczne. Jest przy tym małomówna i z partesu stąpa.
 
- Co to Mariannie? - pyta pani. - Czy nie chora przypadkiem?
 
- I... nie - odpowiada z pozorną obojętnością, cedząc słówka przez zęby. - Tyla, co mi się tam jeden obświadczył.
 
- Co? Kto? Jak? Gdzie?
 
Marianna czuje się nieco zdziwieniem tym dotknięta.
 
- A gdzieżby? Jużci, że na półimperiału.
 
Na wsi jeszcze słyszała o półimperiałach i nazwę tę stosowała do górnych miejsc na tramwaju. Mówi to zresztą takim tonem, jakby imperiał umyślnie był zbudowany dla miłosnych gruchań.
 
- Jakże to było? - pyta pani mocno rozciekawiona.
 
- A cóż? Siadam na półimperiała, patrzę, niedługo siada przy mnie jeden czarny. Usunęłam koszyka, coby mi się o niego nie zmurzył, i nic, siedzę. A ten mi się przygląda z jednej strony, z drugiej strony, z trzeciej strony, z czwartej strony... Tak ja do niego: - I cóż ślepie wytrzeszczasz, baranie jeden, kiejby ryba w garnku? - Zara mu się to spodobało, roześmiał się i pokazuje na mój pierścionek, niby czy ja żeniata, czy nie? Tak ja rękę na płask do ziemi, że to niby jest kaput, żem wdowa. Tak i on pokazuje do ziemi i na swój pierścionek, niby że to i on wdowiec. Westchli my sobie oba, niby kwoli żałości, a tu słońce tak piecze, że się ślina na języku gotuje. Tak niedługo ów czarny bierze mnie za rękę, na swojej kładzie, chustki dobywa i owija, a w oczy mi patrzy. Niby, co by nas ksiądz stułą powiązał. Ale ja zaraz zaczęła kręcić głową, boć to podobno pogany, choć też i chrzczone; skórę, a to, mają taką grubaśną, że się tego chrzest święty, jak należy, nie ima, co woda spłynie po tym jak po kaczce, a co do tej duszy to się ta, nic z tego obmycia z grzechów nie dostanie. Zaraz też zaczęli piszczeć, coby my z półimperiała złazili, więc mi tylko jeszcze koszyk podał i każde my w swoją drogę poszli.
 
Niemniej chodziła Marianna przez resztę dnia zadumana i nazajutrz była także jakaś nieswoja. Młoda pani myślała, że to żal mimowolny za porzuconą okazją szczęścia. Ale nie był to żal. Było to preludium do żółtej febry.
 
Wybuchnęła ona u Marianny z wielką siłą, ale jej nie zgryzła. Zdawało się zrazu, że kobiecina wieczora nie doczeka. Zdawało się wieczorem, że nie dożyje ranka.
 
Dożyła wszakże i otrząsnęła się z tej śmiertelnej zmory; długo tylko przyjść jakoś nie mogła do siebie.
 
Wyżółkła, wychudła, osłabła, ręce jej się trzęsły, zamroki na nią szły, robocie żadnej poradzić nie mogła, choć się rwała do niej. Dzielny Pensylwańczyk byłby ją i taką cherlającą dla żony w domu trzymał, ale doktor zapewnił go, że Marianna tylko w innym klimacie wyzdrowieć może zupełnie.
 
Znowu więc nie było rady; Marianna wracała zza morza. Wyszukała gdzieś w głębi kufra resztki czerwonego motyla, przyszpiliła go sobie do chustki i ufna w ten talizman z mężnym sercem na okręt siadła. Od pierwszej jej podróży upłynęło coś ośm miesięcy.
 
Zima była; wczesny zmierzch zapadał w pokoju, kiedy nagle stanęła przed nami Marianna.
 
Wykrzyknęliśmy z zadziwienia i współczucia: twarz jej była zmieniona, małe oczki głęboko zapadły, krępa, przysadkowata postać pochyliła się nieco.
 
- Marianna. Co? Jak tam? Z takiej drogi? Po takiej chorobie? Z takiego dalekiego kraju?
 
Myśleliśmy, że nas zasypie skargami na klimat, na ludzi, na żółtą febrę, na podróż.
 
Ale nie. Zbliżyła się tylko nieco kiwając głową w swoim aksamitnym kapeluszu, który jej na kark zjeżdżał, a do którego przybyło zielone papuzie skrzydło.
 
- I... - rzekła wzgardliwie - cóż tam za kraj taki. Takiego ta kraju, proszę państwa - dodawała tajemniczo - i liczyć co nie ma. Jakby nie był. Życia tam nijakiego. Twarożku nie uświadczysz, kaszki krakowskiej nie ujrzysz, śmietany nie uwidzisz. Jakże tam, proszę ja państwa, dobrze ma być, kiedy około nabiału chodzić nie umieją? Zrobili ta teraz rewolucją, ale gdzie to ta poradzi, kiej naród strasznie głupi. Prowadzi ato taki czarny krowę i dzwoni. Kto mleka chce, wylatuje z garnkiem, doi, co mu potrza, i po karmie.
 
- No, to dobrze właśnie. Mleko świeże i nie fabrykowane.
 
- Ale. Gdzie ta, proszę państwa, dobrze. Tam krowy takie pouczone, że od razu mleko z wodą dają!
 
Cóż ta już na to choć i rewolucja poradzi?
 
- No, ale kraj piękny?
 
- Phi... Ja ta tej piękności nie widziała. Juści, mają tam precz i lasy, i Wisłę mają, ale że woda w niej to się tam inaczej nazywa. Gdzie, człowiek takich imion i nie pamięta nawet. Okrutnie głupi naród. Wszystko het poprzekręcane; na nic tak nie wołają, jak należy, tylko na każdą rzecz ta sobie powymyślali jakoweś przezwiska.
 
- I jakże się Marianna z nimi rozmawiała?
 
- A cóż to, proszę państwa! Czy ja to dziecko, czy co? Nie dał mi Pan Bóg mowy, jak należy?
 
- I nie bała się Marianna tamtych ludzi... Murzynów?
 
- Niby tych czarnych? A czego? Takiego ta kopciucha będę się ta bała. Leciał ta raz jeden za mną na cegielniach pod lasem, obejrzę się, a ten fuzję trzyma i krzyczy. Myślał, że na głupią trafił.
 
- I cóż Marianna?
 
- A nic. Idę, a ten krzyczy i leci z ona fuzją. Jak mnie też złość weźmie, jak nie zawinę jubki. Strzelaj, durniu! - mówię - kiej ci pilno!
 
Wybuchnęliśmy na to szalonym śmiechem.
 
- I co? I co dalej?
 
- A cóż. Zląkł się i poszedł jak ten pies po mydle.
 
- Ale choroba. Taka ciężka choroba - odezwał się ktoś z ubolewaniem.
 
- I cóż tam choroba. A to, proszę państwa - dodała tajemniczo - jeszcze jakem sobie trzy lata temu karty dała kłaść, to tam choroba już stała. Nic, tylko się trefle kładły... Nic, tylko precz trefle! To już ta sądzone było.
 
- A pani? A pan?
 
- Pani zdrowa. Bogu dzięki. Ale pan, co gadali u nas, że czarny je, to nieprawda. Piękny pan, ze wszystkim biały. Tylko powiadają, co jak się dziecko urodzi, to łebo jarzębiate, łebo pasiate. Takie są "wrażenia z Brazylii" - Marianny.
 
Spisuje swoje Dygasiński, spisuje Hempel, spisuje Siemiradzki, spisuje ks. Chełmicki, dlaczegożby wrażenia Marianny spisane być nie miały?
 
[[Kategoria:Nowele (Maria Konopnicka)]]