Opowieści nadzwyczajne/Beczka Amontillada: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja nieprzejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
+format +kat. +interwiki +ilustracje
m formatowanie, licencja, szablon
Linia 10:
 
[[Plik:CaskofAmontillado-Clarke.jpg|thumb|right|250px|Oryginalna ilustracja opowiadania autorstwa Harry'ego Clarka.]]
{{proza start}}
 
Tysiące krzywd, zadanych mi przez Fortunata, zniosłem cierpliwiej, niźli to było w mej mocy, lecz gdy doszło do zniewagi, poprzysiągłem sobie zemstę. Wy wszakże, którzy dobrze znacie mój charakter, nie pomyślicie chyba, że się zdradziłem choćby jedną pogróżką. Prędzej, później pomsta nadejść musiała – było to postanowienie, które zapadło ostatecznie. Sama jednak doskonałość powziętego pomysłu wykluczała wszelką myśl o narażeniu go na niebezpieczeństwo. Winienem był nie tylko ukarać, lecz ukarać bezkarnie. Nie wytępi obelgi ta kara, która tępiciela dosięga. Nie wytępi i wówczas, gdy pomstujący zaniedba odsłonięcia swej osoby przed tym, kto go zelżył.
 
Linia 17:
Miał on jedną słabą stronę – ów Fortunato, który jednak pod każdym innym względem budził szacunek, a nawet postrach. Otaczał siebie sławą znawcy win. Wśród Włochów rzadko który posiada rzetelny pęd do znawstwa. Ich entuzjazm jest najczęściej zapożyczony, przystosowany do czasu i do potrzeby; jest on czynnością szarlatańską, gwoli łudzenia angielskich i austriackich milionerów.
 
W dziedzinie malarstwa i wyczucia kamieni drogocennych był Fortunato - jak przystało jego współziomkom – szarlatanem, lecz w sprawie oceny starych win posiadał rzetelność. I ja pod tym względem nie odbiegałem odeń zasadniczo. Sam osobiście wielce byłem świadom rodzimych win włoskich i korzystałem z każdej sposobności, aby nabywać ich pod dostatkiem. Pewnego wieczoru, o zmierzchu, w najgorętszej chwili karnawałowych opętań, spotkałem mego druha. Powitał mnie z niezmierną serdecznością, gdyż podpił sobie obficie. Był mój gagatek w przebraniu. Wdział na siebie szatę obcisłą, której jedna połowa różniła się od drugiej, a głowę nakrył stożkowatym kołpakiem z brzękadłami. Taką radością przejął mnie jego widok, że pomyślałem, iż nie zaniecham uścisnąć mu dłoni.
 
Rzekłem doń:
Linia 58:
To mówiąc, Fortunato chwycił mnie za rękę. Wdziałem maskę z czarnego jedwabiu i, starannie otulony płaszczem, nie przeciwiłem mu się, gdy wlókł mnie do mego pałacu.
 
Służby w domu nie było. Zaprzepaściła się kędyś w celu uczczenia stosowną pohulanką czasu, który się nadarzał. Oznajmiłem służbie, że nie wrócę do domu przed ranem, i dałem rozkaz wyraźny, aby nikt się z domu nie wydalał. Wiedziałem, iż ten rozkaz wystarczy, aby wszystka służba – do ostatniego człowieka - natychmiast wyległa gromadnie z domu w chwili, gdy stopę na progu postawię.
postawię.
 
Dobyłem dwu pochodni z kandelabrów, jedną z nich wręczyłem Fortunatowi i skierowałem go uprzejmie poprzez szeregi komnat aż do przedsionka, który prowadził do podziemi.
Linia 145 ⟶ 144:
– Oto jest – odrzekłem, wyciągając kielnię z przegubów mego płaszcza.
 
– Żartujesz chyba! – zawołał, cofając się o kilka kroków. - Chodźmy jednak do Amontillada.
 
– Dobrze – rzekłem, ukrywając narzędzie pod płaszczem i podając mu znowu ramię. Wsparł się na nim ociężale.
Linia 163 ⟶ 162:
– Masz słuszność – odrzekłem – Amontillado.
 
Wymawiając właśnie te słowa, zakrzątnąłem się dokoła stosu kości, o którym już wspominałem. Odgarniając je na ubocze, odsłoniłem sporą ilość szczerku i zaprawy wapiennej. Z pomocą tych przedmiotów oraz mojej kielni począłem pilnie zamurowywać wnijście do wnęki.
pilnie zamurowywać wnijście do wnęki.
 
Zaledwom stanął u pierwszych podwalin mej pracy wolnomularskiej, postrzegłem, że wino znacznie wywietrzało z głowy Fortunata.
Linia 172 ⟶ 170:
Po czym nastąpiło długie, uporczywe milczenie. Utwierdziłem drugi pokład kamieni, potem trzeci, potem czwarty. Wówczas posłyszałem dźwięki opętańczych wstrząsów łańcuchem. Zgiełk trwał przez minut kilka i w ciągu tych minut, dla tym łacniejszego upojenia, poniechałem pracy i przykucnąłem na kościach. Wreszcie, gdy łoskot ucichł, zabrałem się ponownie do kielni, bez przerwy dokonałem, piątego, szóstego i siódmego pokładu. Mur właśnie dosięgał niemal mej piersi. Uczyniłem jedną jeszcze przerwę i wznosząc pochodnię ponad obmurowanie, rzuciłem kilka nadwątlonych promieni na żywą zawartość muru.
 
Szereg tęgich krzyków, krzyków przenikliwych, wybuchnął nagle z gardzieli uwięzionej postaci i - że tak powiem - wstecz mię przemocą odrzucił. Wahałem się przez chwilę – dreszcz mię przejął. Obnażyłem szpadę i jąłem nią wnękę na wskroś pustoszyć... Chwila wszakże zastanowienia wystarczyła, abym się uspokoił.
 
Położyłem dłoń na litym murze podziemi i wróciła mi pewność całkowita. Zbliżyłem się do muru. Wynalazłem odpowiedź zwrotną na wycia mego ptaszka. Stowarzyszyłem się z nimi echem i wtórem – prześcignąłem je w rozmiarach i napięciach. Oto na jaki wpadłem pomysł – i krzykacz zamilkł.
Linia 186 ⟶ 184:
– A tak – rzekłem – pójdźmy więc.
 
–Na– Na miłość Boga, Montresorsie!
 
– A tak – rzekłem – na miłość Boga!
Linia 203 ⟶ 201:
 
Przyśpieszyłem pracę, by się już raz jej pozbyć. Zdobyłem się na wysiłek i przystosowałem kamień ostatni – powlokłem go wapnem. Nowo powstałemu murowi przywróciłem dawny szaniec kości. Od pół wieku żaden śmiertelnik nie zakłócił ich spokoju. In pace requiescat.
{{proza koniec}}
 
{{edycja}}
{{tłumaczPD|Bolesław Leśmian}}
 
[[Kategoria:Edgar Allan Poe]]