Opisanie zabajkalskiej krainy w Syberyi/Część I/VII: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
N
(Brak różnic)

Wersja z 16:10, 21 cze 2016

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Opisanie zabajkalskiej krainy w Syberyi
Data wyd. 1867
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło skany na commons
Inne Cała część I
Indeks stron
VII.
Wyjazd z Szyłki. — Podróż po nad brzegiem. — Dolina Kary. — Górnicy zwani służitiele i kopalnie złota w Karze. — Katorżni. — Przymusowe roboty albo katorga. — Zbrodnie w katordze. — Śmierć Kotowskiego. — Zbiegi i postępowanie z zesłanymi. — Spisek katorżnych. — Urzędnicy, administracya i sądownictwo górnicze. — Naczelnicy górnictwa. — Tatarinow i jego lustracya wygnańców politycznych. — Naryszkin. — Barbotte de Marny. — Mielekin. — Konfederaci barscy. — Towarzyskość i wieczorek w Karze. — Niższa Kara. — Msza katolicka. — Wspomnienie Ksawerego Szokalskiego. — Historya Pawła Różańskiego i jeńcy polscy. — Średnia Kara. — Tolerancya religijna schizmatyków, podróże księdza i liczba katolików. — Ilość złota w Karze. — Łunżanki. — Jakób Panasiuk i wspomnienie Michała Wołłowicza. — Klimat w Karze.

Dzień 3. lipca już od samego rana zapowiadał wielkie gorąco: mgła wcześnie zeszła z gór, niebo jest jasne, powietrze przezroczyste lecz ciężkie i parne jest zwiastunem burzy lub upału. Przywiązawszy tłumoczek do siodła, wyjechałem z Szyłki konno ścieżką skalistą po nad rzeką. Ściana z granitu syenitowego porosła modrzewiem i sosną, zsunęła się prawie nad sam brzeg rzeki; usypiska skalne zarosłe najbujniejszemi krzewami, uprzyjemniają podróż po drodze, przez którą z trudnością przejeżdżają wozy. Rozkwitłe głogi i polne róże, krzewy czeremchy, białe piwonie, dają wybrzeżu pozór ogrodu.
W kopalni ekaterińskiej, którą wyżej opisałem, zaopatrzyłem się w słomiany kapelusz z szerokiem rondem, który kupiłem od uczciwego Wincentego Draguna, Polaka, rodem z Podola, trudniącego się wyrabianiem tych wygodnych kapeluszy. Za kopalnią droga pnie się na wysoką górę; koń mój po stromej pochyłości wszedł prędko i lekko, lecz na górze ani myśleć o prędkiej jeździe. Zawały, pnie, wysokie chwasty, trząskie miejsca co krok wstrzymują biedne zwierzę, które prócz tego kąsane przez ćmy bąków i komarów, broni się i kręci niespokojnie.
W Dauryi niema owych drobnych muszek, które chmarami zalegają w powietrzu i podróż bez siatki na twarzy robią prawie niepodobną w krasnojarskiej gubernii; lecz za to w lasach i w górach tutejszych ogromne mnóstwo bąków i komarów jest plagą dla bydła i podróżnych. Niepodobna ognać się tym natrętnym owadom: siadają na ręku, na twarzy, lezą w nozdrza, w oczy i w usta, koń wierzga i zrywa się do ucieczki, a jeździec zmuszony jest nieustannie poruszać gałęzią, ażeby chociaż cokolwiek uchronić się od bolesnych ukąszeń.
Zjazd z góry niebezpieczniejszy jest niż wjazd na nią. Strach spojrzeć przed siebie, zdaje się, że koń wraz z jeźdzcem za pierwszem potknięciem się wpadnie w otchłań: kamienie usuwają się z pod nóg i lecą na dół rozbijając się o pnie drzew. Przekonawszy się wielokrotnie o wytrwałej ostrożności tutejszych koni, niezszedłem z siodła i z ufnością powierzyłem swoje życie szlachetnemu zwierzęciu, które zręczniej i ostrożniej stąpa w niebezpiecznych miejscach, niż to sobie wyobrazić można. Zjechałem szczęśliwie na równiejsze miejsce, a minąwszy malowniczą skałę Toczylną i łąki Bogaczy, pobiegłem prędzej brzegiem rzeki. Upał był nieznośny; bydło pouciekało z pastwisk do wody i po szyję zanurzywszy się, chłodzi się i broni takim sposobem od owadów. Miliony białych motyli jak lekkie sylfy poruszają zemdlonemi skrzydełkami i całemi gromadami padają na mokre miejsca, chciwie wysysając wilgoć; mnóstwo ich ginie w kałużach i w wodzie. Przypominają mi one motyli w Tatrach, gdzie ciągną gromadami w góry, a zemdlone padając w jeziora, stają się pastwą głodnych pstrągów.
Zupełny spokój w powietrzni, tylko szum owadów powszechny, brzmi nieskończenie, a koniki polne strzygą w trawie rozkoszując się w promieniach słońca. Przemknąwszy się pod irykańską skałą i przez niewielkie błonie, zwróciłem się na lewo od rzeki na górzysty łańcuch, oddzielający dolinę Kary od doliny Szyłki. Na łące koń zwolnił kroku i powoli stąpając rwał słodki perz, zwany tu ostrec (elimus pseudo agropirus), który tutejsze konie bardzo lubią, bo jest soczysty i pożywny. Sfolgowałem koniowi i zwolna go popędzając wynosiłem się na górę. Kto tędy przejeżdżać będzie, niechaj spojrzy za siebie: wspaniała panorama doliny Szyłki w błękitnej mgle, na tle ciemnej puszczy, błyszczy długim kręcącym się pasem rzeki. Wdzięk obok surowości, dzikość i wesołość widoku, zajmą i zabawią oko każdego. Przeciwna pochyłość łańcucha inny ma charakter. Spadek lekki, grunt podmoczony, drzewa powalone zalegają drogę; pusto tu i bezbarwnie. Grzązka i kamienista ścieżka sprowadza podróżnego w dolinę rzeczki Kary, której ujście opisałem.
Dolina karyjska, jak i wszystkie doliny rzeczek i strumyków, płynących do Szyłki z północy od Jabłonowych gór, jest pusta i dzika. Góry niższe od szyłkińskich i bardziej ponure, dno doliny i jej pochyłości zarosłe są iglastym borem, rzeczka huczy roztrącając się o kamienie i unosząc piaski, napełnione złotem. Droga kamienista i błotna ciągnie się przez tę smutną lecz bogatą dolinę. W kilku miejscach stoją krzyże postawione przez pobożnych na pamiątkę zabitych tutaj przez zbójców ludzi. Im dalej wgłąb się wjeżdża, tem dolina jest ciemniejszą i smutniejszą; robi ona w duszy wrażenie «miejsca zatracenia.» Po dwumilowej drodze, chociaż dolina ogołaca się z drzew, nie jest przeto weselszą; w tem miejscu położona jest osada Niższa Kara a obok niej znajdują się kopalnie złota. Pokłady piasku i potrzaskanego granitu syenitowego, zalegające dolinę a obfitujące w złoto, ciągną się po obu brzegach rzeki Kary. Stare zroby zajmują szerokie przestrzenie, obok nich gromady ludzi kopią ziemię i wożą ją taczkami do płuczek, w których woda oczyszcza złoto z kamieni i piasków. Kopalnie karyjskie zaczynają się przed Niższą Karą i ciągną się przeszło półtory mili obok osad Średnia i Wierzchnia Kara.
Robotnicy w kopalni należą do dwóch kategoryj. Tak zwani służitiele czyli poddani górnicy, są to ludzie urodzeni w Dauryi, z rodziców katorżnych czyli zesłanych do kopalni. W kopalniach lub w kancelaryach górnicy pracować muszą przez 35 lat; liczba ich jest dość znaczną, bo wszystkie pokolenia idące od katorżnego do niej należą. Górnik nie robi pod strażą, lecz obowiązany jest rocznie wykopać ziemi dawniej 65 kubicznych sążni a teraz 50 i zawieść je do płuczki. Ci zaś, którzy są wolni od kopania, pracują w biurach, gdzie na starość dosługują się czasami do stopni czynowników. Podatków nie płacą, a skarb daje im na osobę dwa pudy mąki i dwa ruble sr. na miesiąc. Każde dziecię płci męzkiej już od urodzenia otrzymuje takie wynagrodzenie. W stósownym wieku rodzice obowiązani są posyłać dzieci do szkół elementarnych rządowych, zkąd, jeżeli okażą zdatność do nauk, posyłają je do wyższej szkoły w Nerczyńskim Zawodzie, po ukończeniu której wstępują jako pisarze do górniczych kancelaryj. Jeżeli zaś nie okażą pisarskich kwalifikacyj, pracować muszą już od 19. roku życia w kopalni, jako zwyczajni górnicy rydlem i motyką.
Górnicy, oddawszy naznaczoną ilość ziemi (urok), wracają do swoich domów, gdzie trudnią się handlem lub rolnictwem. Obyczaje ich są luźne, lecz polerowniejsze od chłopskich; sposób życia nie wyrobił w nich charakteru ani rzeczywistych górników, ani też rolników. Byt zabezpieczony od nędzy nieprzechodzi jednak mierności; idea religijna i moralność słabo w nich jest rozwiniętą; posiadają zdolności przemysłowe i praktyczne wiadomości swojego fachu. Budowa ich ciała wątlejszą jest od budowy chłopa-rolnika.
Instrukcya wyrzekła względem górników te same prawidła postępowania, co i z zesłanymi za zbrodnie do robót; różnice są nie wielkie. Prawo karzące w tych ludziach ojcowskie winy, jest przeciwne zasadom porządnego na sprawiedliwości uorganizowanego spółeczeństwa; ludzie ci czują i pojmują jego niesprawiedliwość. Prawo to bardziej nawet i surowiej karze zbrodnie, które ich dalecy ojcowie popełnili, niż w samych aktorach zbrodni, górnicy bowiem robić muszą w kopalni 35 lat, gdy zesłani pracują tylko lat 20. Ta okoliczność sprawia, iż górnicy umyślnie popełniają zbrodnie, za które karzą ich pałkami lub knutami i skazują na lat 10, 15 lub 20 do robót, co zawsze jest mniej uciążliwe od trudów 35. letnich w kopalni tegoż górnika; umyślnie je popełniają, bo tylko zbrodnia folgę im dać może w ciężkiej doli.
Żony i córki górników nie są używane do robót, nieodznaczają się wcale pięknością, ale zdarzają się pomiędzy niemi kobiety kształtnych i przyjemnych rysów; główną ich cechą jest wielki popęd do elegancyi i zalotności. Gospodynie są niezgorsze, wódki dużo piją i palą tytuń.
Za ucieczkę oddają górnika pod sąd i karzą kijami, za mniejsze przestępstwa aresztem i rózgami. Zdarza się pomiędzy nimi napotykać nazwy rodzin zupełnie polskie, jak n. p. Wojciechowskich, Zielińskich, Domaszewskich, Sienkiewiczów; są to zapewno potomkowie polskich wygnańców, którzy pożeniwszy się z Syberyaczkami, zostawili nazwiska swoje pomiędzy obcymi w pokoleniu, które niezna języka ani wiary ojców swoich i niewie nawet, że ojcowie ich byli z Polski.
Druga kategorya robotników w kopalniach składa się z ludzi zesłanych przez sądy wojskowe i cywilne z rozmaitych krajów i narodów, zostających pod berłem moskiewskiem. Skazani do kopalni, pracują stósownie do terminu, wyrażonego w wyroku, 3, 10, 15 i t. p. lat. Skazani bez oznaczenia liczby lat, pracują lat 17, poczem wychodzą na osiedlenie, jeżeli w czasie robót nie popełnili nowej zbrodni. Skazani na zawsze do robót, po przejściu lat 20 uwalniani są z kopalni, lecz nie mogą być osiedleńcami; wypuszczają ich na wolność, z tytułem «dymisyonowany (odstawny) katorżny».
Katorżni zawyrokowani na znaczniejszą liczbę lat, przez lat ośm są zamknięci w więzieniu i chodzą na robotę w kajdanach i pod strażą; potem pracują bez straży i kajdan i wolno im prywatnie mieszkać. Ci, którzy przedstawią dostateczną rękojmię rzetelności, mogą przejść do liczby podobnie pracujących jak górnicy, to jest, każdy na rok powinien wykopać 50 sążni kub. ziemi, poczem może mieszkać gdzie mu się podoba i przez resztę roku trudnić się handlem, rzemiosłem, lub rolnictwem.
Aresztanci zamknięci w więzieniu, powinni wykopać i zwieść dziennie każdy 200 taczek; jeżeli zaś nie zwiezie tyle ile mu kazano, wieczorem otrzymuje chłostę. Grunt, który kopią, jest kamienisty albo też mokry i błotnisty, trudno więc im wykonać naznaczonę robotę; uwagi jednak niezwracają na to, a chłoszczą bez miłosierdzia.
Surowość w postępowaniu i nużąca praca wywołuje liczną dezercyę z kopalni; łagodniejsze postępowanie zmniejsza dezercyę, lecz ono nie od prawa a od usposobienia rządzcy kopalni zależy. Na utrzymanie swoje katorżny pobiera ze skarbu dwa pudy mąki i dwa ruble na miesiąc, za które musi wyżywić się i odziać. Za ucieczkę i przestępstwa popełniane w kopalni, katorżni otrzymują karę pletni (zmodyfikowany knut), knutów lub pałek (kije). W ciągu roku z 1,000 aresztantów, średnio ucieka z kopalni do 200 ludzi.
Kobiety skazane do kopalni używane są do łatwiejszych robót, jako to: do tłuczenia rudy w kopalniach srebrnych, do prania, szorowania podłóg; zresztą położenie ich jest takie same, jak położenie mężczyzn. Katorżny, który przebył 8 lat w więzieniu, może się żenić; dzieci, jak to już mówiłem, przechodzą do klasy górników.
Los katorżnych w jarzmie w istocie jest okropny; nie rzadko nędza, nagość dokucza im z jednej strony, a z drugiej przymusowa w kajdanach praca, przechodząca siły człowieka. Słabości i chorobie nie wierzą, dopóki wyczerpawszy ostatek sił, nie padnie jak martwy; za powód nieukończonej roboty uważając zawsze lenistwo, smagają go bez litości. Dzisiaj wymagania wieku, wpływ politycznych wygnańców i coraz rozszerzający się krąg oświecenia, złagodził także los katorżnych; mniej ich poniewierają i prześladują niż przedtem. Lecz chociaż jarzmo sfolgowało, zawsze ono jest trudne, a bywa i nie do zniesienia, jeżeli trafi się urzędnik, ściśle trzymający się prawa, co na szczęście nieszczęśliwych jest coraz rzadszym przymiotem i coraz rzadszem zjawiskiem pomiędzy Moskalami. Co się tyczy więźniów politycznych zesłanych do kopalni, w których liczbie najwięcej jest Polaków, postępowanie z nimi znacznej uległo zmianie. Dawniej pracowali jak i wszyscy inni, lecz powoli wrogów swoich zmusili szanować siebie, zmusili wyróżniać siebie wśród tłumu zbrodniarzy, i z małym wyjątkiem dzisiaj wszyscy prawie niechodzą do robót i doznają pełnego względności obejścia się ze strony górniczych urzędników, co nie mały tym ostatnim zaszczyt robi.
Instytucya przymusowych albo katorżnych robót w zasadzie jest dobrą i korzystną instytucyą. Spółeczeństwo, mówią niektórzy, człowieka, który mu szkodzi, nie ma prawa śmiercią karać; wszyscy się jednak na to zgodzą, że ma prawo odebrać mu wolę a zmuszając go do pracy, skorzystać z jego osoby, wynagradzając sobie takim sposobem krzywdę, jaką mu występek jego wyrządził. Nie jeden z występnych wzięty w kluby dozoru i pracy, może się poprawić i poprawia się rzeczywiście, a nawet zostaje znowuż korzystnym członkiem spółeczeństwa.
Powiedzieliśmy, że w zasadzie instytucya karna robót jest dobrą, w zastósowaniu zaś, przez lenistwo, niedbalstwo władzy, zasada dobra wypacza się i instytucya stała się szkodliwą dla spółeczeństwa.
Gdyby zbrodniarzy klasyfikowano, podzielono ich na grupy i każdą oddano pod szczególny dozór kapłana, któryby każdego przeszłość, usposobienie dobrze poznał i pobudzał do skruchy, wzniecał moralność i niedopuszczał zwierzęcego z nimi obejścia się, spółeczeństwo nie długoby czekało na poprawę zbrodniarza, co powinno być celem i skutkiem karnych instytucyj. Obecnie trzymają tylko aresztantów w kopalniach dla jednych robót, strona ich duchowa i moralna jest zupełnie zaniedbana: młody ze starym, występny z niewinnym śpią na jednym tapczanie; obecność ich jest bez osłody, przyszłość smutną, postępowanie z nimi nieludzkie, aresztant więc rzadko się poprawia. W kopalniach karyjskich znajduje się tylko jedna cerkiew i to pod namiotem; jeden pop nie jest w stanie i nie może wypełnić obowiązku zwiastuna dobrej nowiny. Postępowanie surowe ma cechy ciągłej zemsty, które zamiast łagodzić i poprawiać zbrodniarza, zajątrza go bardziej. Aresztanci niemają wypoczynku i w święta muszą pracować; złączenie zaś starych zbrodniarzy z młodymi, którzy nieraz stali się tylko ofiarami błędu lub losu, zgęszcza nad wszystkimi atmosferę zbrodni, zaraża, rozszerza i zachęca do niej, co przy łatwej ucieczce, daje się uczuć całemu krajowi i katorżne roboty robi miejscem wychowania zbrodniarzy, którzy całe życie włóczą się, żebrzą, kradną, rabują i mordują.
Zimą tego roku utworzyła się w samej Karze szajka rozbójników. Po zamordowaniu kobiety i jej dzieci, zostali wykryci i osadzeni w więzieniu. Latem, z powodu głupiej straży, naczelnik bandy Dubrowin uciekł i zastraszył całą okolicę. Kozacy puścili się za nim w pogoń, ale w nieskończonych tutejszych górach i wądołach pogoń była bezskuteczną. Szczęściem, że Dubrowin nie mając co jeść, upadł bez siły w puszczy i został ujęty w stanie zupełnego wycieńczenia.
Tego roku także aresztant na robocie uderzył żelazem w głowę pilnującego go kozaka i powalił na ziemię.
Mógł bezpiecznie uciec, bo kozak ledwo dawał znaki życia, ale rozjątrzony i okrutny zbrodniarz niezadowolnił się jednem uderzeniem — potrzeba mu było jeszcze pastwienia się; rzucił się więc na ogłuszonego kozaka i tępym nożem piłował mu gardziel, a zostawiwszy głowę trzymającą się karku na jednym pasku ciała, porzucił trupa i zniknął w puszczy.
Przeszłego znów roku zbiegli aresztanci zamordowali w lesie za Karą Kotowskiego Polaka, posłanego do kopalni nerczyńskich za walkę z Moskalami w 1831. roku. Po śmierci długo się nad nim pastwili, a wreszcie trupa zmienionego do niepoznania powiesili na sośnie. Kotowski był żołnierzem w wojsku moskiewskiem, ale znając obowiązki narodowe, w czasie powstania przeszedł w szeregi polskie, za co był pałkami i kopalnią ukarany.
Rzadki dzień przejdzie bez wiadomości o nowej kradzieży lub rabunku, a jednak powiadają, iż mniej tu występków robią niż w Moskwie. Włóczęga (brodiaga) błąka po puszczy, a odarty dla jednej koszuli gotów zabić człowieka, a dla kawałka chleba będzie się nad nim pastwił. Ofiarowaniem zbiegowi pokarmu lub pieniędzy można się zabezpieczyć od morderstwa lub rabunku i są domy, szczególniej na ustroniu położone, które dają każdemu włóczędze hojne jałmużny, ażeby ochronić się od zemsty. Od wiosny, w przeciągu krótkiego czasu, uciekło z Kary 200 katorżnych, a z Szachtamy jeszcze więcej. Dwa więc tylko miejsca jakąż to liczbę zbrodniarzy wysłały pomiędzy spokojnych ludzi!
Z Dauryi pustej i niegościnnej zbiegi starają się wynieść jak najprędzej, a unikając kozaków i Buriatów, dążą za Bajkał, gdzie są już bezpieczniejsi; tam bowiem wszędzie dają im chłopi jałmużny. Ztamtąd przemykają się do krasnojarskiej i tomskiej gubernii, gdzie ich zwykle wielka liczba przebywa, a dalej, jeźli ich nie połapią i nie odeślą napowrót do Nerczyńska, przedzierają się przez prowincyę tobolską i Ural do Rosyi, zkąd za nowe zbrodnie, pod zmienionemi nazwiskami, powtórnie przybywają do Syberyi.
Jeżeli ze strony katorżnych, a jak ich tu jeszcze pogardliwie nazywają «czołdonów,» widzimy pastwienie i rozbestwienie w zbrodni, z drugiej strony, przyznać musimy, że przesadzony ucisk ich stróżów pobudza ich do występków. Przed kilkunastu dniami uciekł był aresztant z roboty, lecz wkrótce przez kozaków złapanym został w lesie. Kozacy, prowadząc go, bili ustawicznie kolbami, szturchali i mordowali. Zniecierpliwiony i zbity na zrazy aresztant na ulicy w Wierzchniej Karze nachylił się, jak mówią dla podjęcia kija, chociaż miał ręce skrępowane; zgodniejsze z prawdą jest, że niemogąc z powodu ciągłego bicia utrzymać się na nogach, upadł, a oficer w tej chwili zakrzyknął: «Pal!» Kozacy nieusłuchali rozkazu oficera, dopiero za jego powtórzeniem strzelili i kula ugodziła nieszczęśliwego. Na ulicy otoczonego licznym konwojem i skrępowanego, nie można było podejrzywać o zamiar ucieczki, a jedno mimowolne nachylenie się, wywołało śmiertelny dla niego rozkaz
I znowuż: był tu urzędnik Kułakow, który ile razy przybył do miejsca gdzie kopią, nieśli za nim pęki rózg, a jeźli był w kwaśnym humorze lub cokolwiek mu niepodobało się, jednego po drugim, całe gromady robotników kazał smagać rózgami. Nie jednego tak pobił, że prędko potem umierał w lazarecie.
W 1850. roku panowała w Karze mocna tyfoidalna gorączka; śmiertelność szerzyła się najbardziej pomiędzy aresztantami, którzy w znacznej liczbie skupieni w ciasnem więzieniu i pracując w błotnistych i mokrych miejscach, więcej jak inni ludzie podlegali zarazie i padali przy taczkach. Nieprzedsięwzięto zaradczych środków, a pomoc dawana w jednym lazarecie była niewystarczającą; zginęło też do tysiąca aresztantów.
Taki stan rzeczy jest powodem zbestwienia się i ostatecznego zatwardzenia w zbrodni i częstych ucieczek aresztantów.
Niepoprawnych, kilkakrotnie uciekających lub bardzo niebezpiecznych aresztantów, przenoszą do Akatui, odległej od Kary o 270 wiorst, gdzie w więzieniu dobrze strzeżonem, osadzeni bywają w kajdanach lub też do ścian przykuci na łańcuchu. Ucieczka ztąd jest trudniejsza i prawie niepodobna.
Ucisk i chęć wydobycia się na wolność skłania ich też do ważniejszych przedsięwzięć, które jednak w zbrodniczym i trudno dającym się spoić tłumie, kończą się zwykle na niczem. W kopalniach w Górnej i w Błahodacku, około 1829. roku aresztanci zmówili się i ułożyli plan wydobycia się na wolność. Postanowionem było, rzucić się na żołnierzy i w pień ich wyciąć, potem napaść na domy urzędników i mieszkańców, puścić je z płomieniem a ludzi pomordować. Zabrawszy z sobą wszystkich zesłanych, chcieli pomaszerować do sąsiednich kopalni i hut, gdzie odbiwszy z więzień aresztantów, z tak powiększoną liczbą w całej Dauryi siać mieli mord i płomienie, a następnie chcieli przerznąć się przez Chiny. Naczelnikiem tego spisku, był podobno moskiewski Dekabrysta Sukin; on to kierował nimi, głównie z myślą oswobodzenia wszystkich swoich kolegów, zesłanych do kopalni za rewolucyę 1825. roku w Petersburgu. Na kilka dni przed dniem, w którym plan miał być wykonany, kucharz miejscowego urzędnika, aresztant należący także do zmowy ostrzegał swoich dobroczyńców i zalecał ostrożność, napomykając, iż wkrótce ostatni dzień może dla nich nadejść. Badany, odkrył cały plan, którego jednak nieznał szczegółowo; wymienił jako czynnego w spisku jednego tylko zesłanego, lecz tego jeszcze przed badaniem znaleźli zamordowanego w pustej szachcie. Dalsze śledztwo, poszukiwania, rewidowania, naprowadziły władze powtórnie i już na pewniejszy ślad zmowy, wkrótce też zatem cały plan i wszystkie tajemnice spisku były wykryte.
Sukin miał być knutami bity, lecz się w areszcie nerczyńskim powiesił; innych surowo ukarano. Opowiadano mi, że dzień egzekucyi był prawdziwie sądnym dniem. Rozstrzelali dziewięciu, w innem miejscu kilkunastu aresztantow pozabijali kijami, a w innem znowuż krew się lała z pod knutów na szafotach. Tak się skończyło rozpaczliwe przedsięwzięcie katorżnych, którzy, gdyby kucharz nie był się wygadał, byliby całą Dauryę napełnili pożogą i mordem. Te i tym podobne fakta malują dostatecznie katorżnych, do których jeszcze w ciągu naszego opisu wiele razy wracać musimy.
Pisałem już, że znaczna część tutejszych urzędników pobierała nauki w szkole inżynierów-górników i w szkole konduktorów w Petersburgu. Instytuta powyższe jak najlepiej są zaopatrzone we wszystkie pomoce naukowe i urządzone zostały tak starannie, jak rzadko który podobnego rodzaju instytut w Europie. Zdawałoby się więc, że uczniowie pobierający w nich nauki, powinni się odznaczać fachową znajomością, a zakres ich wiadomości powinien być obszerny. Tak jednak nie jest. Inżynierzy górnicy, którzy ztamtąd przyjeżdżają na urzęda do Dauryi, prawie nic nie umieją; zadania arytmetycznego byle bardziej skomplikowanego, nie umieją rozwiązać, o geologii zaledwo mają pojęcie a manipulacji górniczej uczą się dopiero na miejscu. Niewiadomość ich jest uderzającą, a z pewnemi wyjątkami powszechną, obojętność dla nauki i nieznajomość swojej specyalności bardzo wielką; w braku ludzi, którzy bez książki na miejscu nauczyli się górnictwa, nieumieliby ani urządzić robót, ani też niemi zarządzić. Z powodu niewiadomości urzędników, górnictwo tutejsze jest w niemowlęctwie, a znajomość kraju i jego geologiczne opisanie jeszcze nie dokonane. Roboty w srebrnych rudnikach prowadzą ladajako i bez żadnego porządku; w hutach mało z rud wydzielają metalu, a w kopalniach złota wiele go z wodą puszczają przez złe i niedokładne płukanie. Taka opinia o górnikach nerczyńskich nie jest wyłącznie moją; powtórzyłem ją z głosu powszechnego.
Stan wykształcenia urzędników, pomimo najlepszych pomocy naukowych i pieniężnych, przypomina mi sprawiedliwość przeznaczeń i prawdę, którą wiele razy historya potwierdza. Naród ciemny i bez zasług cywilizacyjnych nie ucywilizuje się, ani oświeci, za rozkazem i wolą monarchy; wszelkie zakłady, najlepsze instytuta, które mają bez poprzedniczej, wiekowej pracy, zrównać początkujący w oświacie naród z narodami staremi w cywilizacyi, przynoszą rezultat, na jaki się patrzymy, to jest żaden prawie, a przynajmniej bardzo mały. Naród jeszcze nie dojrzał do samodzielnej pracy ducha, nie uprawił gruntu myśli długą i trudną pracą, nic się też w nim nie przyjmuje, a wszystko zostaje pozorem, blichtrem lub złem naśladowaniem. Jest to sprawiedliwość przeznaczenia; bo i na cóż byłaby praca? na co trudy wiekowe? gdyby można rozkazem i wolą jednego, narzucić cywilizacyę narodowi!
Administracya górnicza jest bardzo nieporządną. Wielka mnogość urzędników, zawiadowców (pristawów), komisarzów, unterszychtmejstrów, pisarzy, ogromne kancelarye, nieskończone pisania i formalności, nie dopomagają porządkowi. Zagmatwanie w administracyi powiększa wpływ, jaki ma na zarząd górnictwa jenerał gubernator w Irkucku. Kancelarya jego nie wtajemniczona w interesa i w potrzeby górnicze, najczęściej takie rozkazy wydaje, które psują porządek. Gubernator n. p. daje rozkaz, ażeby z takiej a takiej kopalni wydobyto przez niego oznaczoną liczbę pudów złota; tymczasem brak rąk, ladajakie środki, a czasem okoliczności nie będące w mocy człowieka, jak zupełne wyschnięcie rzeczek, robią niemożliwem wykonanie rozkazu. Ztąd następuje niezadowolnienie, zmiana urzędników, zjazdy rozmaitych komisyj, śledztwa, które się ciągną długo i niepotrzebnie, pociąganie do odpowiedzialności i mnóstwo spraw tamujących postęp i łatwość administracyi.
Sądownictwo górnicze wyrokuje według praw wojskowych. Wyrok sądu przechodzi przez kilka instancyj, a naczelnik stołu sądowego w głównym zarządzie górniczym w Nerczyńskim Zawodzie, zwykle jaki młody kancelista nieobeznany z prawem, zupełnie samowolnie zmienia wyrok sądu, a nawet ma sposoby zniszczenia jego mocy; bez zgłębienia i zbadania sprawy, daje o protokóle i wyroku swoją opinię, posyła ją do gubernatora, ten ją potwierdza i wyrok wykonywają. Pochodzą ztąd liczne niesprawiedliwości i nadużycia, które tylko przez fakta lepiej być mogą objaśnione.
Z powodu licznych formuł i formułek, z powodu to właśnie tej chęci zabezpieczenia się formalnościami od bezprawia i samowoli urzędników, samowole i bezprawia szerzą się bezpieczne pod gęstą a lekką siatką formuł, które nie będąc dostateczne do zabezpieczenia prawa i porządku, są przecież doskonałem pokryciem dla sprzedajności, kradzieży i innych nieprawych dochodów. Urzędnicy też tutejsi bardzo mają dziwne pojęcia o prawości i obywatelstwie człowieka; bez skrupułu kradną jeżeli można zręcznie ukraść, nikt zaś z tych, co o tem wiedzą, niema im tego za hańbę. Dla względów pieniężnych, przyjacielskich, gotowi są zawsze wyrządzić dobro jednemu z krzywdą drugiego. Ludzie, którzy umieją spekulować i żyć z nimi, prędko przy ich pomocy dorabiają się majątku. Przykłady wykrycia się sprzedajności, przykłady sądu i kary za bezprawie bynajmniej innych w pełnieniu takowych nie powstrzymują.
Postępowanie urzędników z niższymi od siebie jest dumne i opryskliwe, z wyższymi pokorne i płaszczące: duma jednak czynownika nic na tem nie cierpi, jeżeli odwiedzi dom kupca lub z katorżnymi razem zabawi się. W towarzystwie są grzeczni, wymowni i upolerowani; anibyś pomyślał, że człowiek tak miły jest tyranem dla zależnych od niego, że ten twój przyjaciel wylany dla ciebie dopóki masz pieniądze albo jesteś szanowanym przez wyższych urzędników, potrafi spełnić nad tobą rolę kata, jeżeli wpadniesz w nieszczęście i prześladowanie. Taki jest charakter moralny urzędników górnictwa; są oni bardziej ogładzeni od urzędników w Moskwie, lubią jak tamci życie wygodne, zabawy i karty, a przedewszystkiem starają się o dochody. Na pochwałę ich powiedzmy, iż umieją odróżnić wykształcenie od gburostwa, niewinnie cierpiących od zbrodniarzy, że postępowanie ich z polskimi wygnańcami jest względne i delikatne i o ile to jest w ich mocy łagodzą przykrość położenia naszych rodaków. Dawniej nie było tak. Tatarinow, naczelnik nerczyńskiego górnictwa, przed kilkunastu laty, gdy przybyli do kopalni wygnańcy ze Stowarzyszenia Ludu Polskiego, kazał ich wszystkich przedstawić sobie. Nasrożywszy się ogromnie, głosem imperatora przemówił do nich: «Jeżeli i tu będziecie jeszcze myśleć przeciw rządowi, nie czeka was ani kula, ani stryczek, ale kije, któremi każę was zamęczyć!» Te słowa wymówił z tak śmieszną grozą, że jeden z przybyłych nie mogąc wstrzymać się od śmiechu, lekko uśmiechnął się. Tatarinow spostrzegł to, a wpadłszy w jeszcze większą furyę, tupał nogami, pienił się i krzyczał: «Jak ty śmiałeś w mojej obecności uśmiechnąć się? Wiedzcie, że przyszliście do kraju, w którym śmiać się niewolno!» Po chwili z owej furyi i zapamiętania, z którego nasi wróżyli sobie ciągłe prześladowanie, przeszedł w ton łagodny i spokojnie zapytywał się o zajęcie i wiek każdego. «Ot już głupstwo,» rzekł zwracając się do nieboszczyka Podhorodyńskiego, «żebyś był uczonym jak ten... (tu wskazał na doktora Beaupré), tobym się nie dziwił, że należałeś do związku. Ale czegóżeś ty chciał? wszak było ci dobrze, bo miałeś majątek...?» Długo nie mógł pojąć, jak nazywał, dziwactwa Polaków, którzy i majątki swoje porzucają dla ojczyzny, i niemógł się wydziwić, że ludzie pieniężni, którym nigdy na niczem niezbywało, biorą udział w niebezpiecznych związkach. Zwrócił także uwagę na europejski ubiór wygnańców; kazał niektórym zgolić brody, jako nieprzyzwoite dla katorżnych, podbródki i faworyty, jako przypominające ludzi honorowych klas spółeczeństwa, (czestnaho zwanija) i tak dalej mustrował ich, oglądał, głaskał i krzyczał.
Porozsyławszy wygnańców do rozmaitych kopalni, objeżdżał je potem. W jednem miejscu krzyczał na urzędników, że używają wygnańców do roboty, zastał ich bowiem przy tłuczeniu rudy i dziwił się, że nie umieją uwzględnić ludzi z wykształceniem; a znowuż lustrując powtórnie kopalnie, przezywał i gniewał się na urzędników za to, że folgują tak niebezpiecznym ludziom, że ich niepędzają do roboty i t. d.
Tatarinow był naczelnikiem nerczyńskiego górnictwa od 1831. do 1840. roku; po nim dopiero zaczęło się lepsze, ludzkie postępowanie z naszymi wygnańcami, po nim dopiero tyrania i barbarzyństwo w tutejszych kopalniach zaczęło się zmniejszać. Starcy, którzy pamiętają dawniejsze czasy, opowiadają o urzędnikach tutejszych dawnych jako o grubych tyranach, pastwiących się po zwierzęcemu nad ludźmi.
Dzisiaj jeszcze w Dauryi ludność jest bardzo małą a komunikacye z innemi prowincyami trudne; przed sześćdziesięciu zaś laty była tu zupełna puszcza, dzika, odosobniona i mało znana. W tej puszczy zrzadka były rozrzucone małe osady, zamieszkałe przez lud gruby i napółdziki, drżący przed ogromną władzą naczelników.
W roku 1775 wyjechał Suworow z Dauryi, naczelnik tutejszego górnictwa[1], a na jego miejsce, za rozmaite awantury popełnione w Petersburgu, został zanominowany Bazyli syn Bazylego Naryszkin, człowiek z starożytnej rodziny pochodzący i syn chrzestny Katarzyny II. Naczelnik górnictwa był niezależny podówczas od gubernatora, miał prawo awansować do rangi kapitana, degradować i karać urzędników. Tak obszerna władza z powodu wielkiego oddalenia od stolicy, w kraju zamkniętym wysokiemi górami i rzadko przez kogo zwiedzanym, łatwo mogła być nadużytą. Naryszkin był królem w Dauryi, robił co mu się podobało i donosił carowej co chciał, ponieważ kontroli nad sobą nie miał żadnej. Naryszkin był to tyran ekscentryczny, fiksat w guście Nerona lub Heliogabala. Po przyjeździe swoim do Nerczyńskiego Zawodu przez jedenaście miesięcy siedział w domu z zamkniętami okiennicami, nigdzie nie wychodził i nikomu niepokazywał się a o zarząd wcale niedbał. Nagle, jakby ocucony z letargu, porzucił samotność i zaczął czynnie wykonywać swoje urzędowe obowiązki. Lud częstował za skarbowe pieniądze wódką, a urzędników za rozmaite nadużycia poodsuwał, degradował, a wielu knutami obił. Ich miejsca poobsadzał ludźmi zesłanymi do katorgi; w przeciągu dwóch miesięcy awansował 130 ludzi na urzędników i oficerów. W liczbie awansowanych na oficerów było dwóch konfederatów barskich, którzy w 1772. roku przysłani byli na służbę żołnierską do batalionu górniczego egzystującego w Dauryi: jeden z nich nazywał się Wincenty Kazanowski, nazwiska drugiego nie mogłem się dowiedzieć. Srebro, które miał posłać do Petersburga, zatrzymał na pensye dla kreowanych przez siebie ludzi, na rozmaite nagrody i zrobienie guzików srebrnych dla formującego się z Tunguzów i Buriatów kozackiego pułku. Utworzył straż z rozmaitej zbieraniny; gwałtem chrzcił Tunguzów i Buriatów, a urządziwszy administracyę zabrał 16,000 rs., armaty, proch i przy odgłosie dział i biciu w dzwony rozrzucając pieniądze i pojąc wódką hałastrę, opuścił na czele 1,000 ludzi Nerczyński Zawód i pomaszerował do Irkucka. Trudno wyrozumieć, jakie miał plany, ale nieza-wodnie bardzo ambitne.
W mieście Nerczyńsku mieszkał bardzo bogaty kupiec Sierebriakow, który dzierżawił jakąś część nerczyńskich kopalni. Naryszkin przybywszy z wojskiem swojem do miasta, zażądał od niego pieniędzy na dalszy marsz; kupiec dał mu jakąś sumę raz jeden, potem drugi raz, a trzeci raz odmówił. Naryszkin nie wiele myśląc, obiegł dom Sierebriakowa i z żelaznej armaty począł go bombardować. Oblężony widząc rzeczywiste niebezpieczeństwo, wydał mu żądaną sumę, poczem Naryszkin powędrował dalej ku Wierchnio-udińskowi.
Na stepie buriackim zabierał też co się dało: bydło i pieniądze; tajszę buriackicgo za opór chciał zabić, a z Buriatów tworzył pułk huzarów. Zniszczywszy takim sposobem cały kraj za sobą, przybył pod Wierchnioudińsk i zażądał od tamtejszego wojewody (tak się nazywał podówczas gubernator) poddania i kapitulacyi miasta. Wojewoda Tewiaczew wyszedł za miasto do niego z chlebem i z solą, oddał mu miasto i tytułował go carskim tytułem Wasza Wysokość, (Wieliczestwo); zaprosił go do cerkwi na nabożeństwo, które miało być na cześć jego odprawione, a gdy wychodził z cerkwi resztował go. Naryszkin ze szczytu swojej potęgi nagle spadł przez zdradę, marzenia jego rozprysły się, a sam odwieziony został do Irkucka, gdzie bez straży chodził i poił lud w szynkach, a potem do Petersburga. Wojsko jego długo jeszcze wałęsało się i plądrowało po kraju, aż gdy mu dano i zapewniono amnestyę, rozeszło się do swoich domów; wówczas dopiero pojedynczo każdego karano. Naryszkin nie był karany; dano mu dymisyę, w której powiedziano, że usuwa się z posady naczelnika za rozmaite dziwactwa (szałosti).
Następcą syna chrzestnego Katarzyny był w 1777. roku brygadyer Jan Arszeniewski, syn Benedykta; o nim nic nieumiem powiedzieć.
W Moskwie niema kary śmierci, zniosła ją jeszcze Elżbieta, ale jeżeli władza winnego chce usunąć z tego świata, każe go poty bić pałkami lub knutami, dopóki go niezabiją. przeszłym wieku naczelnicy nerczyńscy dużo takim sposobem ludzi zabijali. Mówią nam o Ryczkowie jako takim zabójcy. Ryczkow należał do światlejszych i wykształceńszych naczelników, ale był przy tem zapamiętały i bardzo surowy. Dobre wspomnienie po sobie zostawił naczelnik Barbott de Marny, Francuz, człowiek światły i łagodny. Naczelnikiem był około 1789—1791. roku. Biblioteka jego, złożona z kilkuset tomów dzieł doborowych, dotąd się przechowała w górnictwie, nie pomnażana od tego czasu. Inni naczelnicy ówcześni byli już to mniejsi, już więksi, ale wszyscy tyrani.
Rządzca kopalni lub huty (uprawliajuszczyj) jest mniejszą figurą urabiającą się na wzór naczelnika. W Kutumarze był niegdyś rządzcą, zdaje się, że w końcu zeszłego wieku, niejaki Mielekin. Był to okrutny urzędnik; mnóstwo ludzi zabił knutami i lubił pastwić się nad swemi ofiarami. Dzieci na jego widok dostawały choroby, a starzy chowali się przed nim po kątach: gdy przechodził przez wieś, żywej duszy nie było na ulicy, bo każdy bał się jego spotkania.
S., (zapomniałem jego nazwisko), adjutant moskiewskiego jenerała, romansował z panią jenerałową; mąż się o tem dowiedział i kochanka sztrofował słowami, ten zaś go zelżył i pobił. Za ten występek, S. na początku tego wieku posłanym był do katorżnych robót i przez dwa lata w Kutumarze dzień i noc w hucie pracował. Kształtne rysy, młodość, szlachetność fizyonomii, zwróciły na niego uwagę Mielekina, który wziął go później do siebie na rządzcę kuchni i domu. W czasie bytności Mielekina w Petersburgu, która blizko rok trwała, żona jego a potem córka zbliżyły się same do przystojnego i młodego człowieka i obie zawiązały z nim miłosne stósunki. Mielekin powrócił a widząc na obu wyraźne ślady tych stósunków, badał kobiety i dowiedział się o winowajcy, którego postanowił surowo ukarać, chociaż żona jego i córka w tym razie były bardziej od niego winne. Bez sądu, okuli byłemu adjutantowi ręce i nogi i wrzucili do więzienia. Na trzeci dzień wyprowadzili go na plac i na szafocie dali mu 50 knutów; plecy poszarpane oblali szczypiącym salmiakiem (naszatyr) i odprowadzili do lazaretu. W kilka dni po pierwszej egzekucyi znowuż go wyprowadzili na plac i znowuż dali mu 50 knutów. Niemając zamiaru zabić, tylko postanowiwszy długo męczyć go, kazał i trzeci raz bić i polewać ciało salmiakiem. Ta pastwiąca się egzekucya trwała przeszło miesiąc a Bóg wie jakby długo jeszcze trwała, gdyby rządzca sąsiedniej Duczary nie był eksadjutanta wyrwał z wściekłych rąk Mielekina. Dziwna rzecz, ten tyran nie mścił się wcale na żonie i córce.
W tym także czasie wspominają Kirgizowa, urzędnika również knutującego jak Mielekin.
W owych okropnych czasach znajdowało się tu wielu konfederatów barskich; byli zesłani rozumie się bez sądu, do wojska i do kopalń. Jakiego obejścia doznawali od potworów, których scharakteryzowałem, łatwo domyśleć się. Byli to pierwsi męczennicy polskiej wolności i pierwsi polscy wygnańcy w Syberyi. Do czterdziestu konfederatów zmówiło się i postanowiło z kopalni uciekać. Wybudowali w Szyłce statek, na którym płynąc po Amurze chcieli się dostać do oceanu, spodziewając się tam pomocy od europejskich żeglarzy. Już mieli wypłynąć, gdy do Dauryi nadeszła wiadomość o śmierci Katarzyny i o wstąpieniu na tron Pawła. Termin ucieczki odłożyli na później, a tymczasem przyszło i uwolnienie i Syberyi, z pozwoleniem wracania do Polski.
Towarzyskość tutejsza różni się wielce od naszej. Rozmowa w zgromadzeniu, przy braku interesów publicznych, prędko wyczerpuje się. Sztuka i literatura jest obcą dla tutejszych mieszkańców; w wyższych tylko kółkach znajdują się osoby, które będąc w dobrym humorze, rzucają w towarzystwie płytkie i krótkie zdania o przeczytanej książce lub jakiej wiadomości z gazety. Literatura nie stała się potrzebą życia; książka jest zabawką chwilową, a najpiękniejszy poemat, dzieło pełne żywotnych i wzniosłych myśli, nie porusza serca, nie pobudza myśli. Książki z grubemi dowcipami, tłustemi żartami wzbudzające śmiech, znajdują więcej czytelników, niż dzieła przyzwoite. Urzędnicy wychowywani w Petersburgu lub też osoby kształcone pod dozorem wygnańców, więcej okazują chęci do czytania, lecz nawet dla nich nie jest ono potrzebą życia. O polityce w towarzystwach mało ale śmielej mówią niż w Moskwie. Często zdanie nawiasowo rzucone, trąci bardzo wolnomyślnością; lecz widocznem jest, że przypadkiem znalazło się ono w głowie, że zkądsiś napłynęło, a nie jest wyrobieniem własnego ducha. Rozmowa też poważna o polityce jak i literaturze nudzi towarzystwo, które woli słuchać o awansach, zmianach urzędników i o plotkach wyszłych z biura i z domu. Po takiej rozmowie zimą i latem w dzień i w wieczór, kobiety i mężczyźni obsiadają stoliki i grą w karty zabawiają się. Grywają w preferansa, jeryłasza, wista, bostona, ćwika, sztosa, faraona i różne inne gry. Stawki są znaczne a zruinowały już one niejednego kupca i urzędnika, który w zapale przegrywa i skarbowe sumy, a później przed sądem odpowiada za swą płochość i zepsutą karyerą pokutuje za nią przez całe życie.
Jeżeli sami mężczyźni zejdą się wieczorem, pohulanka nie ścieśniana formami przyzwoitości i obecnością dam, w całej sile zajmuje umysły. Piją ciągle herbatę i wódkę, śpiewają sprosne pieśni i dobrze się bawią, pobiwszy się częstokroć przy kartach.
W tutejszem towarzystwie czuję się dotąd zupełnie obcym; niema rozmowy, w którejbym chętnie brał udział, w karty nie gram, siedzę więc pomiędzy nimi znudzony i daleki od kręgu ich pojęć.
Człowiek rzeczywistej cywilizacyi z trudnością przyzwyczaja się do czczości towarzyskiej, do pustych form i obyczajów. Wygnańcy też stronią od wszelkich zgromadzeń, a ci tylko są z nich pożądani i serdecznie w nich przyjmowani, którzy umią grać w karty i zespolili się z nimi interesem albo czczością głowy.
Ażeby dać lepsze wyobrażenie o tutejszem towarzystwie urzędników, zaprowadzę was z sobą na wieczorek, na który jestem w Karze zaproszony. W salonie skromnie ozdobionym zastałem już kilka kobiet siedzących na kanapie i krzesłach. Gospodyni domu częstowała je mrożonemi i smażonemi w cukrze jagodami. Mężczyźni zgromadzeni w drugim pokoju, zabierają się do gry w karty. Przypatrzmy się osobom. Pani L., żona byłego rządzcy kopalni, zajmuje pierwsze miejsce na kanapie. Jest to kobiecina dosyć przyjemna: oczy ma czarne i dumnie zamrużone, twarz śniadą i rumianą, włosy ciemne uczesane w nioby; na ustach błąka się uśmiech zdziwienia, który psuł wrażenie jej wdzięków i zdawał się mówić, że pani ta, tak dumnie i sztywno siedząca, ubrana z wytworną elegancyą, jest kobietą, jak to mówią, ograniczoną. Lecz oto powiadają mi, że pani L. czytuje po francuzku wyznania św. Augustyna, po polsku romanse i powieści Kraszewskiego, a po moskiewsku wszystkich powieściopisarzy i poetów, że jest kobietą zupełnie wykształconą, uczyła się bowiem i matematyki, astronomii, geografii i historyi. Nauki przecież i starannego wychowania w niej nie widać; wiadomości zupełnie jej z głowy wywietrzały, została się w niej tylko zarozumiałość i nieznajomość gospodarstwa. Pani L. miała na sobie różową muślinową suknię i czarną mantynową mantylę. Srebrną łyżeczką brała ze spodeczka porcelanowego po jednej jagódce; do rozmowy nie należała, tylko z góry, z dumą spoglądała na inne panie. Mężczyznom wchodzącym do salonu, kiwała głową, jeżeli mieli rangi i znaczenie, jeżeli ich zaś niemieli, nawet kiwnięciem głowy nieodpowiadała na ich ukłony. Obok niej siedziała zyzowata czynownica pani M., już nie młoda, bez czepka, w jedwabnej zielonej sukni, otyła i grzeczniejsza od swojej sąsiadki, bo i ludziom bez znaczenia raczyła kiwać głowią. Zatrudniona była swoim synalkiem w białych pantalonach i w różowej sukience i ciągle wtykała mu w usta cukrowane jagody. Na zapytania, pani M. odpowiadała lakonicznie, jednym lub dwoma wyrazami i łagodnem skrzywieniem ust, któremu starała się nadać charakter wspaniałej dobroduszności, nie ubliżający powadze rangi, jaką posiadała. Obie te kobiety spoglądały z szyderczem lekceważeniem na chudą, pomarszczoną Francuzkę, żonę urzędnika małej rangi. Francuzka bardzo mi przypominała nasze bony lub panny hotelowe: łatwa w obejściu się, zwinna i rozmowna, na nieszczęście mówiła najdziwniejszym językiem w świecie. Żadna z tych pań nie mówiła dobrze po francuzku ani po niemiecku, któremi ta Francuzka dobrze mówiła. Mieszkając niegdyś w Polsce, nauczyła się cokolwiek mówić po polsku, tu zaś nauczyła się cokolwiek po moskiewsku a wyrażając się, miesza i plącze moskiewskie, niemieckie, polskie i francuzkie wyrazy, z czego wyrabia się język, z którego te panie w oczy jej się śmieją. Francuzka jest zupełnie obcą i nie mogła zastósować się do tutejszych zwyczajów, a że mąż jej jest małym urzędnikiem, wiec moskiewskie panie ledwo zwracają uwagę na jej osobę. Ruchliwość jej nazywają brakiem wychowania, łatwość w rozmowie z mężczyznami brakiem dobrych obyczajów. Francuzka znów skarżyła się przedemną na brak towarzyskiego wykształcenia w tych paniach, na nieznośną sztywność, ceremonie i formalności, w których skostniały ich zabawy, na brak delikatności, na plotkarstwo i t. p.
Były jeszcze inne kobiety, podobne i niepodobne do tych, które opisałem, ale wszystkie wyfiokowane, sztywne, ceremonialne; była między niemi i Polka, żona urzędnika, miła kobiecina, nieładna ale uprzejma i wdzięczna. Była ona z temi paniami na grzecznej ale bardzo zimnej stopie, widać, że nie harmonizowała z niemi. Gdy puszczając kłęby dymu z fajki, przypatruję się paniom z mego kącika, otwierają się drzwi na oścież i wchodzi ... wchodzi «wieża Babel» jak się Francuzka wyraziła, to jest jejmość, która w pasie miała średnicy półtora arszyna, czerwona jak rydz czy też kalina. Miała dwa oczki latające, rozkazujące, ciekawe, osadzone w tłustej, ale kształtnej głowie; czepka nie miała. Na ogromnej kibici spoczywał spuszczony z tłuściutkich ramion szal; suknia na niej z zielonego, mieniącego się jedwabiu, przypominała modę rogówek. Weszła kozackim krokiem jakby maszerowała, sztywna jak żołnierz w szeregu; na panów spojrzała z góry, pysznie, dumnie i nieznacznie skinąwszy głową przeszła do pań, z któremi zimno przywitała się. Jest to żona kozackiego oficera, pani J. Francuzka powiada mi, że męża trzyma pod pantoflem, że wyręcza go w służbie, wydaje rozkazy kozakom i komenderuje kompanią, że kłóci się z władzami o męża, bije się z jego napastnikami, ogaduje świat a do tego jest pełna pretensyi i grubej zalotności.
Pani J. chociaż wygadana jak kołowrotek, milczała dla nadania sobie tonu, jeżeli zaś zmuszona była dać odpowiedź, dawała ją skromnie i treściwie, lecz za to oczy jej wcale nieskromnie po pokoju latały, szpiegowały wszystkie kąty, rachowały srebrne łyżeczki, słoiki z konfiturami; obejrzały ubiory, suknie, czepeczki, trzewiczki i wreszcie sięgnęły do pokoju mężczyzn i tam ciekawie spoczęły na chudym i wiotkim jak trzcina mężulku, który z należnem uszanowaniem przypatrywał się jak pan pułkownik w okularach rozdawał karty do preferansa.
Mężczyźni prawie zawsze w tutejszych zebraniach odłączają się od kobiet i w innym pokoju bawią się paląc fajki, pijąc wódkę, wino, i grając w karty. Bodajby to jeszcze o pogodzie i słońcu mówili w swoich zebraniach, zawszeby ztąd przeszli do gospodarstwa, do czasów, ich potrzeb i t p.; lecz ci panowie o niczem podobnem niemówią: politykę wygnali za dziesiąte, piąte drzwi, kilka słów o zatrudnieniach urzędu swojego, kilka słów pogardliwych dla tego, co upadł i już szkodzić nie może, zresztą wódka i gra w karty stanowią jedyną rozrywkę mężczyzn. Siedzą nad zielonym stolikiem nachyleni, zajęci, jakby nic za nimi i obok nich nie było. Pan pułkownik S. rozdaje karty, oczy błyszczą mu namiętnie z pod okularów i prawi różne śmieszne lub dziecinne anegdoty, których inni, jako pochodzące od zwierzchnika, zdają się słuchać ciekawie: śmieją się, gdy spostrzegą uśmiech na jego twarzy, zasępiają się, skoro spostrzegą, że i on zasępił się. Naprzeciw pułkownika siedzi młody człowiek, malutki, w złotych okularach, wychuchany, wypieszczony, blady i delikatny. Przegrywa ostatnie 10 rs., a jutro albo pożyczy, jeżeli znajdzie łatwowiernego wierzyciela, albo też obieca zrobić komu dobrze przepadły interes, lub też wreszcie sprzeda cudzą rzecz albo konia swego. Inny gracz, tłusty, powolny jegomość, z uśmiechem dobrodusznym, pociągnięty został do gry, nieznając jej dobrze; będzie on ofiarnym kozłem tej zabawy. Oficer kozacki, który mu dopomaga, czerwony, opryszczony i głupowatej fizyonomii człowiek, jest dzisiaj milczący i bardzo skromny, bo stary surdut rozdarł się mu pod pachą, w kieszeni ma tylko dwa ruble, a w głowie tylko dwa kieliszki. Inni stoją, siedzą i przypatrują się grze nie rozmawiając z sobą jakby już wszystko wygadali i nie mieli już o czem mówić; może wódka, którą znowu roznoszą, rozwiąże im języki.
Tak przeszły dwie godziny, a kobiety ciągle wyprężone, nieme jak figury woskowe, niewiem, czy się bawią, czy też się nudzą? Czegóż one tak siedzą? pomyślałem sobie; czego się uśmiechają i wykrzywiają do siebie popijając likierem? Jak one się tu bawią, co robią i po co tu przyszły?
Dali kolacyą. Na ogromnym stole zastawiono smakowite pierogi z rybą, torty, ciasta, pasztety, pieczenie, kremy, potrawki, szynki, w ogóle wielką obfitość potraw a wszystkie bardzo smaczne. Gotował je kucharz Polak Majewski Józef z Kaliskiego, przysłany do Syberyi za to, że w 1833. roku emisaryuszom nosił jedzenie do lasu. Przy kolacyi panuje zupełna swoboda: każdy bierze to co się mu podoba, odchodzi od stołu i zajada w kąciku; tutaj przynajmniej niema tej nudnej etykiety i nieznośnej ceremonialności. Krótko trwała kolacya, bo goście mało jedli: służący półmiski ledwo tknięte wynieśli napowrót.
Po kolacyi kobiety znowuż zostały same w sali, lecz po kilku kieliszkach likieru mniej są milczące; słychać głosy ożywione i szepty, w których jedna drugą ogaduje. Mężczyzni nie lubią próżnować, bo damy jeszcze zajadały ciasta i desery po wieczerzy, gdy mężczyzni już poszli do zielonego stolika.
Godzina dwunasta, boję się, żebym nie zasnął, żegnam więc towarzystwo i spieszę do mego mieszkania.
Nic nudniejszego jak uroczyste tutejsze zebrania; człowiek, który nie umie grać w karty, chociaż byłby człowiekiem cnoty i rozumu, nie będzie wiedział co ma z sobą począć, do kogo się przysiąść, lub o czem z nimi mówić? Kobieta, jeżeli nie umie i nie może błysnąć przepychem, zainteresować plotką, osamotnieje pomiędzy niemi. Towarzystwo tutejsze ma pretensye do dobrego tonu, do europeizmu i po swojemu naśladuje obyczaje wielkiego świata, a naśladuje je jak ów ekonom w ramotach Wilkońskiego, który zbogaciwszy się odgrywa rolę wielkiego pana.
Niższa Kara jest dosyć znaczna osada, zbudowana na pochyłości doliny, na miejscu wytrzebionem z lasu i zdala okolonem puszczą. W ogródkach małych za domami sieją warzywa, sadzą ziemniake kapustę, groch; pól zasianych zbożem zupełnie niema. Wszystkie budynki są drewniane; pomiędzy kletkami robotników i domami urzędników znajdują się koszary kozackie, więzienie, lazaret dla kozaków i aresztantów porządnie utrzymywany.
Zdala Niższa Kara ma pozór miasteczka. Dno doliny naprzeciw osady, zawalone jest kupami piasku, machinami i taczkami a ożywione gromadą robotników kopiących i wożących złotodajne piaski. Wieczorem kończą się roboty a kozacy odprowadzają aresztantów do ciasnego więzienia. Szare ich siermięgi poszarpały się i zdarły; kajdany mają na nogach, motyki w rękach. Twarze znędzniałe i znużone, chód powolny; niesłychać między nimi ani pieśni wesołej, ani żadnej rozmowy. Widok ich przejmuje litością i drżeniem; potępieni nie mają nadziei! obecność ich jest pracą w jarzmie i trudną pokutą, przyszłość jak w perspektywie pokazuje ciągłe jarzmo, ciągłą nędzę, chłostę lub też jasny lecz bardzo słaby promyk uwolnienia się przez ucieczkę a potem nowe prześladowania, nowe zbrodnie i nową nędzę. Odwracamy się od ich widoku, bo widok spodlenia, zbrodni i jarzma przejmuje zgrozą, przykro porusza serce, a nie sieje w niem ani jasnego uczucia; ani zdrowej myśli. Chodźcie lepiej ze mną czytelnicy na mszę katolicką. Ksiądz katolicki przyjechał z Wielkiego Nerczyńskiego Zawodu dla wysłuchania spowiedzi i posilenia ciałem i krwią Zbawiciela katolików mieszkających w Karze. W domu, w którym zastrzelił się Ksawery Szokalski (męczennik sprawy narodowej, dusza zacna i poświęcająca się), urządzono na prędce ołtarz, przed którym ksiądz Jurewicz przez trzy dni odprawiał msze i spowiadał wiernych. Dwoje niemowląt zostało ochrzczonych i dwie pary złączone ślubem małżeńskim. Nowożeńcy poznali się w kopalni; panowie młodzi i ich narzeczone przysłani zostali do robót za policyjne przestępstwa. Na msze i do spowiedzi zebrała się duża gromadka ludzi. Były tu dwie urzędniczki: Polka i Francuzka, urzędnik i oficer, kilku wygnańców politycznych i do dwudziestu kryminalistów z wygolonemi głowami, w kajdanach, odartych i bladych, pochodzących z Inflant, Białorusi, z Litwy i z Rusi; straż kozacka asystowała tym biedakom.
W tej gromadzie niektóre głowy wyjaśnione poświęceniem, uświęcone cierpieniem zadanem za dokonanie obowiązków narodowych, schylały się przed najświętszą Hostyą razem z głowami napiętnowanemi zbrodnią! Boże, skrusz cierpienie niewinnych i wysłuchaj prośby ich za Polską, zasyłanej z ziemi potępienia! jak również według wielkiego miłosierdzia Twego skrusz zatwardziałe serca winnych i nie pamiętaj im zbrodni popełnionych!
W czasie mszy ci ostatni, którzy już odwykli od modlitwy, przypomnieli sobie stary obrządek i złożywszy ręce przykładnie modlili się. Nabożeństwo to, w domu śmierci Szokalskiego i w syberyjskiej kopalni, miało dla mnie święty urok, jakiego się nigdy niezapomina.
Po ukończonem nabożeństwie aresztanci zatrzymali mnie i zażądali, abym w ich imieniu prosił księdza o uwolnienie ich na trzy dni od robót dla nabożeństwa: «Niech nas ksiądz chociaż na te kilka dni uwolni z tego piekła,» mówili, «żebyśmy się mogli przygotować do spowiedzi!» Obiecałem zakomunikować ich prośbę księdzu, poczem kozacy odprowadzili ich do więzienia, a ja z innymi poszedłem na cmentarz.
Cmentarz na pochyłości góry jest położony; zarósł trawą, głogami i krzewami polnej róży, która właśnie rozkwitła. Krzyże wyciągają ramiona z krzaków i wskazują miejsca zapadłych mogił. Na tym cmentarzu został pochowany Szokalski. Miałem polecenie od kolegów wyszukać jego mogiłę, na której mieliśmy zamiar położyć kamień z napisem. Napróżno jednak odszukiwałem jego grobu: nikt mi z obecnych nieumiał wskazać miejsca, w którem spoczywają szacowne jego kości. Mogiła jego między obcymi, nieprzyciągnie rodaka ze łzą i modlitwą!
Franciszek Ksawery Szokalski był synem Józefa i urodził się w dzisiejszej kijowskiej gubernii. Był on doktorem medycyny; za udział w powstaniu 1831. roku, był posłany do wojska moskiewskiego w Omsku. Tam razem z księdzem Sierocińskim kierował wielkim związkiem między polskimi jeńcami wcielonymi do wojska. Celem tego związku była ucieczka ze zbrojną ręką z Syberyi, połączenie się z Kirgizami, którzy podówczas ucierali się z Moskalami, a potem przez Persyą lub Indostan dostanie się do Europy. Zamiar mógł się udać, bo Polaków w Omsku i w okolicach jego było przeszło 2,400, a step kirgizki tuż pod bokiem. Związek na kilka dni przed wybuchem został odkryty za pomocą zdrajcy Knaka, który denuncyował swoich kolegów. Rozpoczęły się aresztowania i jedno z najokropniejszych prześladowań Mikołaja, który się wściekał z gniewu i ze złości, iż i Syberya i klęski, ducha i energii Polakom nieodjęły. Szokalski w liczbie innych był aresztowanym. Osadzili go w więzieniu na odwachu. Ztąd po wielu trudach potrafił uciec razem z Ignacym Zubczewskim i Melodinim. Szokalski miał paszport wojskowego moskiewskiego doktora; Zubczewski odegrywał w drodze rolę felczera, a Melodini służącego. Uciekali pocztą, po trakcie wiodącym do orenburskiej gubernii. Nieszczęście chciało, że w Presnowsku wszyscy trzej zostali zatrzymani, poznani i następnie pod silnym konwojem odesłani do Omska, gdzie wkrótce potem Szokalski, jako jeden z najczynniejszych ludzi w związku, otrzymał okrutny wyrok na 6,000 kijów. Mikołaj najzacniejszych rozkazał zamordować kijami, a egzekutorowi jenerałowi Gołofiejew, polecił mordować wszystkich bez litości i folgi. Dzień egzekucyi (7. marca 1837. roku) był mroźny; na placu za miastem zasypanym śniegiem, ustawiono trzy bataliony żołnierzy uzbrojonych w grube i długie kije. Szokalskiego pierwszego wprowadzili w ulicę żołnierzy; był jak i wszyscy jego koledzy obnażony i przywiązane miał ręce do kolby karabina, za który kilku podoficerów ciągnęło, gdy z obydwóch stron sypnęły się razy kijów i sypały się ze złością i zawziętością, o jakiej dzieje nie wspominają. Za nim szedł ksiądz Sierociński, a za tym dwunastu innych. Kije porwały ich na kawałki, płaty oderwanego ciała ciągnęły się za nimi; kości było widać a plac egzekucyi był purpurowy od krwi w tak okropny sposób wytoczonej!
Przy każdym delinkwencie znajduje się zwykle doktor wojskowy, który trzeźwi zemdlałego i daje opinię o jego siłach. W blizkości Szokalskiego znajdował się doktor nazywający się, jeżeli mnie pamięć nie myli, Szaniawski. Człowiek ten tknięty barbarzyńskiem katowaniem zacnego człowieka i swojego przyjaciela, wołał na żołnierzy, idąc za Szokalskim: «Lżej bić, lżej bić, miejcie litość, lżej bo nie wytrzyma!» Idący zaś także za nim oficer, zajmujący posadę horodniczego w Omsku, wydawał przeciwne rozkazy i krzyczał na żołnierzy, żeby go mocniej i okrutniej bili. Szaniawski certował się ciągle z horodniczym, aż wreszcie zawołał na niego: «Nie wtrącaj się pan w rzeczy nie swoje! Będziesz wówczas rozkazy wydawał, gdy będziesz na szafocie bił knutami aresztantów. Tu niedozwolę rozkazywać, niepozwolę mieszać się w moje atrybucye. Jestem doktorem i wiem, co i ile może delinkwent wytrzymać. To jest rzeź, to czyste morderstwo a nie egzekucya, po coście więc mnie tu wzywali? Ja niechcę być świadkiem bezprawia i morderstw!» Już nieszczęśliwy Szokalski padając więcej razy niż Chrystus w drodze do Golgoty, otrzymał 5,000 pałek i padł znowuż na ziemię. Szaniawski przybiegł natychmiast do niego i rzekł: «Jak się czujesz? Jeżeli masz siły, lepiej byłoby odrazu skończyć egzekucyę.» «Jestem tak zbity, że już nie wytrzymam brakujących 1,000 kijów» odpowiedział ledwo słyszanym głosem Szokalski. Szaniawski więc wbrew woli władzy przerwał egzekucyę, dał opinię, iż Szokalski nie wytrzyma więcej bicia, i oświadczył, iż on, jako doktor, korzystając z praw służących mu w takich razach, niedozwoli, ażeby konającego jeszcze bito. Ustąpiła władza miłosiernemu i dzielnemu doktorowi i odesłała Szokalskiego do lazaretu. Postępowanie Szaniawskiego rząd Mikołaja uznał za występne i odsunął go, karząc w nim sprawiedliwość i miłosierdzie, od obowiązków. Inni lekarze, którzy znajdowali się przy egzekucyi kolegów Ksawerego, obawiali się okazać im litość i nie użyli tak szlachetnie praw im służących, jak Szaniawski, któremu tylko samemu Szokalski winien był życie.
W pół godziny po Szokalskim przyprowadzili do lazaretu poszarpanego lecz żyjącego jeszcze ks. Sierocińskiego i czterech innych, którzy także otrzymali po 6,000 kijów, i kilku, którzy mniej, bo po 3,000 otrzymali. Sierociński pasując się ze śmiercią, już w ostatnich chwilach życia nie myślał o sobie tylko o koledze. Patrząc na okropne męki Władysława Drużyłowskiego, użalił się nad nim, a niemogąc się podnieść, wołał umierającym głosem na Szokalskiego: «Doktorze! ratuj Drużyłowskiego; bardzo cierpi.»
Ale Szokalski tak był zbity, że niemógł na łóżku poruszyć się i wołał do Sierocińskiego: «Księże, proś kogo innego o ratunek dla Władysława; ja zupełnie nie mam sił i powstać z łóżka nie mogę!» To były ostatnie słowa, które do siebie ci zacni ludzie wyrzekli. Ratował ich Franciszek Knoll, który także 3,000 kijów otrzymał, lecz ratunek jego na nic się nie zdał. Wkrótce, bo w pół godziny po egzekucyi, umarł w najokropniejszych cierpieniach Drużyłowski, za nim zaraz Sierociński, Melodini, Jan Wróblewski i Zagórski oddali Bogu ducha. Jabłońskiego, obywatela z Wołynia, zabili na placu, i trupa już jego przywiązawszy do sani, bili dla dopełnienia liczby uderzeń naznaczonej wyrokiem[2]. Szokalski przyszedł do zdrowia, a gdy mu rany zabliźniły się, wyprowadzono go powtórnie na plac, dla dopełnienia brakującego do 6,000 tysiąca pałek. Jenerała Gołofiejewa już nie było, bez obawy więc kary za zlitowanie się nad Polakiem oficerowie kazali go lekko smagać. Jeden żołnierz uderzył go kijem między oczy i przeciął mu czoło i za to zaraz wytrącono go z szeregu. Otrzymawszy owe 1,000 kijów, na drugi dzień wywieziony został do kopalni nerczyńskich.
W kopalni nie używano go do roboty, a wykształcenie i powaga w postępowaniu zjednały mu nawet szacunek wrogów. Mieszkając w Karze miał dosyć liczną praktykę, a prócz tego dosyć znaczny dochód z handlu. Mógł utrzymywać się wygodnie, żyć i ubierać wykwintnie. Lecz Szokalski wszystko, co miał, miał dla biedniejszych braci rodaków; sam nie wiele potrzebował, a nosił się jak najskromniej. Zwyczajnym jego ubiorem tutaj było palto z brunatnego samodziału, z którego tutejsi chłopi robią siermięgi, kołnierz oszyty futrem sobolowem, a podszewka była jedwabna, grodenaplowa. Bogatsi jego pacyenci robili mu różne uwagi z powodu jego ubioru, lecz one nie wpływały na doktora, który lubił prostotę i przyzwyczaił się do swego ubioru. W leczeniu był bardzo szczęśliwy, szczególniej rany dobrze leczył. Słabe zdrowie, własne cierpienia, nieodciągnęły go nigdy od obowiązku niesienia pomocy bliźnim: niósł ją rodakom i nieprzyjaciołom. Chodził piechotą do o milę i więcej odległych od jego mieszkania chat katorżnych i Syberyaków i niósł im bezinteresownie ratunek i pomoc. Zwiedzając okolice Kary, wstąpiłem do jednej z takich chat. Gospodyni poznawszy we mnie Polaka, zapytała się, czy nieznałem doktora Szokalskiego? Odpowiedziałem jej, iż osobiście nieznałem, ale wiele o nim słyszałem. «Ach panie,» rzekła dalej, «co to był za człowiek, jaki dobry! To był ojciec i dobroczyńca nas biednych ludzi. Ile razy kto w mojej chacie zachorował, nigdy nieodmawiał, zawsze przyszedł chociaż mieszkał daleko i chodzenie strasznie go męczyło. Częstowałam go zawsze herbatą i białym chlebem (pszenny chleb, konieczna potrawa na stole każdego Syberyaka). Pewnego razu przyszedł do mojego dziecka; nie miałam go czem poczęstować, bo nie miałam białego chleba. Przepraszałam go i tłumaczyłam się, a on mi na to rzekł: «Moi kochani nie chcę ja waszego białego chleba, ale pragnąłbym, żeby wasze dusze i serca były zawsze białe.» — Takie to wspomnienia zostawił po sobie wśród ludu obcego; tak się mścił na nim za krzywdy Polsce wyrządzone i takim był człowiek, którego Mikołaj za życia rznął i szarpał w drobne kawałki.
Jakie musiało być jego zdrowie, wyobrazić sobie łatwo ze śladów, które okrutna egzekucya zostawiła na jego ciele.

«Każdą kość, jak z kłosa żyto,
Jak od suchych strąków grochy,
Od skóry jego odbito.»[3]

Całe ciało składało się z blizn, z pręg, jakby i kawałków pozszywanych. Co kilka dni dla dodania i utrzymania wątłych sił, musiał wycierać ciało spirytusem; po każdej takiej operacyi czuł się lepiej, chociaż skarżył się na odurzenie głowy.
Była to natura czynna, wzniosła; bezczynność była dla niego śmiercią. Dnia, godziny nie było, w którejby niemyślał o Polsce, o wolności. Niczem niezłamany, i w Karze jeszcze roił ciągle nowe plany ucieczki. Zakomunikował wszystkim kolegom w Nerczyńsku plan wspólnej ucieczki rzeką Amurem do brzegów Wielkiego oceanu. Całą duszą oddał się wykonaniu swego zamiaru, lecz gdy mu niepodobieństwo jego wykazano i stanowczo odrzucono myśl ucieczki, wpadł w smutną melancholię.
Tęskny i niespokojny w duchu, podejrzywał, że ciągle go szpiegują, oddają pod sąd i karzą. Smutek jego stawał się coraz głębszym i coraz większe, straszniejsze zmiany spostrzegano w jego fizyonomii.
Pewnego dnia zamknął się w swoim pokoju i chodził po nim prędkiemi krokami, ważąc w myśli jakiś zamiar. Jeden z jego kolegów, A. Zwoliński, wracając do domu, zobaczył przez okno doktora; uderzył go wzburzony i niespokojny jego stan. Spostrzegł w kącie stojącą strzelbę i domyślił się wszystkiego. Prosił doktora, żeby mu drzwi otworzył, lecz prośba została bez skutku; chcąc koniecznie przeszkodzić spełnieniu zamiaru zaczął drzwi podważać. Doktor pogroził mu z pokoju a kolega pobiegł po pomoc; doktor tymczasem strzelił sobie w piersi. Strzelba nabita była złamanym gwoździem. W kilkanaście minut potem wpadła policya, drzwi wyważyła i została Ksawerego rozciągnionego na podłodze; z piersi lała się krew strumieniem, a pies jego Filar, oparłszy mordę na piersi, przeczuwając blizką śmierć pana i dobrodzieja, wył żałośnie. Policya chciała psa odpędzić, lecz doktor, który żył jeszcze, niepozwolił, mówiąc: «Nie odpędzajcie, proszę was, niech się ze mną ten mój najwierniejszy towarzysz i przyjaciel pożegna.» Tydzień żył jeszcze po strzale; policya w tym czasie pytała go o powody samobójstwa: «Z miłości» rzekł, «zastrzeliłem się» i nic więcej mówić niechciał. Kolegom zaś swoim, z których opowiadania spisuję te szczegóły, mówił, że się zabił z tęsknoty do ojczyzny. Przed śmiercią ofiarował i poruczył ulubionego Filara opiece swego kolegi H. Webera. Okazywał ciągle pojęcie zdrowe, zdawał się żałować, że targnął się na życie, którego sobie nie dał; pogodzony z Bogiem, żegnał kolegów i Polskę i umarł.
Szokalski był niepospolitym człowiekiem; zacny, wykształcony, do śmierci zachował ducha czynnego, a zawsze gotów był na nowe prace i nowe poświęcenia się dla ojczyzny. Łatwo się zapalał, uczuciowy, marzyciel, roił tysiące planów i zamiarów, w których dopatrzeć można było wielkiej duszy i dobrej głowy. Dla kolegów i rodaków zawsze wylany i szczery; dzielił się z nimi ostatniem i wszystkiem, co posiadał. Mocne uczucie z wysokiem wyrobieniem rozumowem i rzewność serca łączyła się w nim z tęgą wolą, energia ze zdatnością do czynu i tworzyła zajmującą i niepospolitą osobistość.
Na blasze w kościele umieszczonej, a poświęconej jego pamięci, jest napis:

«Franciscus Xaverius Szokalski
Polonus. Kijoviensis. Medicus.
Post annum MDCCCXXXI p. p. Sibiriensi militia adstrictus
inque metallum damnatus MDCCCXXXVII.
Obiit Karae MDCCCXLIV.»

Między modlącymi się w improwizowanym kościele znajdował się człowiek już stary, nizki; na bladej twarzy wiekiem zmarszczonej odbijały włosy ciemne, postawę miał pochyloną zgiętą przez wiek czy też prace. Był to Paweł Różański, rodem z Kaliskiego, z okolic Widawy, dawny wojskowy polski. Historya jego jest ciekawa, bo wyjaśnia losy jeńców naszych po 1831. roku, zupełnie prawie nieznane.
Różański był już żołnierzem w 1825. roku; później, gdy w Warszawie sądzili członków Towarzystwa patryotycznego, jego jako podejrzanego o należenie do tej sprawy, przenieśli bez śledztwa i sądu, do wojsk moskiewskich w Omsku. W Syberyi, przy pomocy jenerała gubernatora Kopcewicza, wynalazł sposób powrotu do kraju i przez Wołyń, Czerwoną Ruś, Kraków przybył do Warszawy i zameldował się w swoim pułku, z którego tajemnie został wyrwany. Wszyscy myśleli, że w. książę Konstanty odda go pod sąd, że go będzie prześladował; tymczasem wbrew oczekiwaniom, w. książę za samowolny powrót z Syberyi do pułku ukarał go tylko trzydniowym aresztem na odwachu.
Wybuchło powstanie 29. listopada 1830. roku i zaczęła się wojna z Moskwą; Różański walczył mężnie w narodowych szeregach i prędko dosłużył się stopnia oficera. W wielu bitwach miał udział, a był w korpusie jenerała H. Dembińskiego; wzięty do niewoli w którejś bitwie, wcielony został wraz z innymi jeńcami do wojska moskiewskiego na Kaukazie.
On i 70 jeńców natychmiast po przybyciu do Kizlaru, zmówiwszy się jeszcze w drodze, uciekli. Szczęśliwie przemknęli się ku Dnieprowi i skierowali się potem na północ ku mohilewskiej gubernii; ile potrzeba było rozumu, przebiegłości, żeby przejść taką przestrzeń, pisać niepotrzebuję. Po drodze spotykali partye jeńców do Moskwy prowadzonych i rozpędziwszy konwój, zwykle zabierali ich z sobą. Pod Tołoczynem w mohilewskiej gubernii napotkali Moskali, którzy prowadzili 40 polskich jeńców; uderzyli na nich, a po żwawej utarczce, w której Moskale stracili czterech ludzi, czterdziestu jeńców zostało uwolnionych i połączyli się z śmiałymi braćmi. Prędko rozeszła się wiadomość o śmiałym oddziale zbiegów; rozpuszczono obławy, które go ścigały; lecz 110 śmiałków mogli się łatwo obronić i obławie z rąk wywinąć.
Za Mińskiem w lesie, nie daleko od karczmy, spoczywali wojownicy na śniegu, zmęczeni długim a niebezpiecznym pochodem. W nocy usłyszawszy głuchy szelest zbliżającego się wojska, zerwali się na nogi, a opatrzywszy się w koło, spostrzegli, że są opasani łańcuchem moskiewskich żołnierzy, którzy niebawem zaczęli do nich palić. Był to batalion miński, wysłany za nimi w pogoń. Wojownicy widząc niebezpieczeństwo i przeważające siły, postanowili pójść na przebój przez ich szeregi, wydostać się na wolne miejsce, rozpierzchnąć, potem zebrać się i dalej pomykać ku Francyi. Gdy z bronią w ręku, byli bowiem uzbrojeni, przerzynają się przez moskiewski łańcuch, P. Różański, dowódzca oddziału, padł na śnieg okrwawiony od rany, którą w głowę otrzymał. Wypadek ten wstrząsnął postanowieniem innych, zachwiał ich męztwem i był powodem, że się poddali coraz bardziej ściskającemu nieprzyjacielowi. Było to w zimie 1831. na 1832. rok. Różański został odprowadzony do więzienia w Mińsku i tam oddany pod sąd; towarzysze jego w różnych miejscach byli sądzeni. Z mińskiego więzienia już to przepiłowaniem krat, już podkopywaniem się pod mury zamierzał Różański uwolnić się, lecz zamiar jego wydal się a los jeszcze pogorszył się. Różański otrzymał 2,000 kijów i z Mińska wysłany został na lat 20 do nerczyńskich kopalni.
Ledwo zdołał przybyć i rozpatrzeć się na miejscu swego naznaczenia, Różański znowuż uciekł; przeszedł szczęśliwie większą połowę Syberyi, lecz w Tarze został poznanym i schwytanym. Tym razem ucieczka jego, po odesłaniu go napowrót do kopalni, prócz aresztu, niemiała gorszych następstw.
Przed kilkunastu laty odkryto kopalnie złota w Karze; Różański został do nich posłany, gdzie, dotąd mało komu znany przebywa, pełniąc obowiązki dozorcy piekarni dla katorżnych.
Dzisiaj jest to już człowiek styrany, zgnębiony, spokojny, i niktby nie pomyślał patrząc na niego, iż młodość jego była obfitą w wypadki, które wywołał własną energią. Poczciwy, praktyczny jak każdy żołnierz, oszczędny, nie wiele myślał i wiedział, ale umiał działać.
Wojownicy nasi z 1831. roku, w tułactwie swojem cały świat zwędrowali. Iluż to zmarło w emigracyi we Francyi, w Anglii, Belgii i w Szwajcaryi? iluż zginęło w różnych wojnach? a iluż ich jeszcze wlecze tęskne życie w obczyźnie? A jednak szczęśliwsi ci, którzy szukali gościnności u zachodnich narodów, szczęśliwsi od tych, którzy w kraju zostali; ci bowiem wszyscy, z małemi wyjątkami, wcieleni zostali do wojsk moskiewskich i dzisiaj, znędznieli na umyśle i ciele, po 25. letniej służbie, jeszcze są w wojsku trzymani. Polscy jeńcy zapełnili całą Syberyą, a nieprzywykli do brutalskiego jarzma, rwali się z początku do wolności i ginęli pod pałkami, lub też nagięci w jarzmo marnieli dla siebie i dla ojczyzny.
Emigracyi losy są wiadome; pracowała ona jak umiała dla narodu i dla siebie i ma swoją historyę. Lecz któż napisze historyę drugiej, większej połowy wojowników z 1831. roku, to jest jeńców polskich, rozrzuconych po całem carstwie, ginących i marniejących w najrozmaitszych przygodach i miejscach? Historya tych ludzi obchodzić nas musi, boć nie możemy być obojętni na losy i cierpienia wojowników naszych. Obraz ich losów, złożony z tylu szczegółów, ile osób było wygnanych, jest niepodobny do skreślenia; nie wszystko wreszcie i zasługuje na powszechną wiadomość, ale wypadki, które mają cechy narodowe i nie były pojedynczem rzucaniem się, powinny być notowane. W podróżach moich po Syberyi miałem już nie jeden raz sposobność, wyrwania z zapomnienia podobnych faktów.
Dnia 5. lipca pojechałem do Średniej Kary, odległej od Niższej o małe półmili. Droga wije się pod górami obok ciągnącej się na dnie doliny kopalni. Dojeżdżając do Średniej Kary zdaje ci się, iż dojeżdżasz do porządnego miasta, bo dachy czerwienią się, bielą się ściany, widać jakąś basztę i kilka budynków mających wcale porządny pozór. Wjechawszy na ulice, piękny ten pozór niknie, wszystkie te albowiem budynki, tak błyszczące zdaleka, są drewniane, opadają z tynku i pochylają się. Średnia Kara niedawno założoną została, bo w 1850. roku, a dzisiaj jest już dosyć obszerną osadą. Jako siedlisko zarządu karyjskich kopalni, kancelaryi, biur i magazynów, musiała się prędko wznieść i ożywić. Wszystkie budynki rządowe, a jest ich znaczna liczba, stanęły w ciągu jednej zimy; pomalowano je i zdały się wspaniałemi gmachami. Lecz przeszła jedna i druga zima, przehuczalo kilka burz i budynki te już opadają i niszczą się. Już to wiele razy zauważono, że Moskale lubią zaludniać, budować i oświecać bardzo prędko. Car skinie i powstaje wielkie miasto malowane, błyszczące i świetne. Rozkaz improwizuje w puszczy miasta, znaczne wsie; rozkaz sprowadza mieszkańców, zakłada szkółki, do których ani jedno dziecko nie uczęszcza, i okolica nagle ożywiona wrze ludzkiem życiem, gdy przed kilku miesiącami zwierze w puszczy w tem samem miejscu żerowało. Ochota robienia wszystkiego w jednej chwili, jest to szczycenie się władzy, pycha despotyczna, która naśladuje Boże «stań się i wszystko się stało!» Ale jakaż słaba ta ludzka wola! Dochodzi wprawdzie do rezultatu; lecz spojrzyj w te obszernie malowane miasta, we wnętrze tych pięknych budynków, w głowy i serca tych ludzi, a zobaczysz pustki lub młodą ruinę. Jedna burza — i nic niezostanie; nie będzie rozwalin, któreby przez wieki świadczyły o tych, co je budowali, i przez wieki zdumiewały pokolenia!
Prócz budynków mieszczących kancelarye, stoi tu więzienie otoczone wysokim ostrokołem, po za którym widać okropne twarze, słychać kajdany i czujesz woń biedy i niedoli, która zdaleka już, jak brzydki zapach, uderza zmysły, odstrasza, odstręcza i smutkiem duszę przejmuje. Ciasne to więzienie mieści w sobie ogromną liczbę aresztantów; dach źle pokryty przepuszcza deszcz i moczy potępionych! Niech Bóg każdego uchowa od życia w tem miejscu i z tymi ludźmi.
W ogrodzie, obok mieszkania rządzcy kopalni, stoi namiot z krzyżem; jest to miejscowa cerkiew. W niej odbywa się nabożeństwo, na które rzadko uczęszczają aresztanci, bo dla nich świąt niema. Z powodu tej cerkwi przytoczę tu zdarzenie, które wywołało nieporozumienia między księdzem katolickim i popem. Parafia katolicka zabajkalska jest bardzo obszerna i ksiądz raz w rok tylko przyjeżdża w dalsze punkta parafii: spowiada i komunikuje, odprawia msze, chrzci i t. p. Niektóre miejsca odległe są o 1,000 i o 1,500 wiorst, a i do nich ksiądz musi jechać, bo i tam znajduje się mała gromadka katolików, potrzebująca duchowego pokarmu. Z tego to powodu wierni z chrzcinami i spowiedzią muszą rok cały czekać, a zdarza się, że dziecię tak z powodu choroby rodziców, albo też choroby dziecka, potrzebuje chrztu natychmiast, bo niebezpiecznie jest odkładać go aż do przyjazdu księdza. Ludzie z gminu nie umieją sobie radzić w takich razach i łatwo ulegają namowom popów skłaniającym ich do ochrzczenia według schizmatyckiego obrzędu. Dowodzą popi tym biednym ludziom o niebezpieczeństwie powstającem dla duszy rodziców i dziecka ze zwłoki chrztu; dowodzą, że chrzest prawosławny a katolicki jedno znaczy, że wreszcie, jeżeli tego pragną, dziecię może być katolickiem, chociaż on je w cerkwi ochrzci, i takim sposobem przekonawszy ciemnych, dziecię chrzci i zapisuje go w cerkiewne księgi. Klamka zapadła, potem już rodzice nie mają prawa po katolicku wychowywać swego dziecka, chociaż im to obiecano, bo przejście z prawosławia na inne chrześciańskie wyznanie jest zabronionem i karanem jako zbrodnia. Tak więc dziecko pomimo tłumaczących okoliczności i woli rodziców zostaje prawosławnem.[4] Niedawno w karyjskim lazarecie umarła katoliczka; dziecię jej z ojca katolika zrodzone, ochrzcił pop tutejszy Samson, z obietnicą, iż metrykę prześle księdzu. Na żądanie, żeby dał dziecku świadectwo, iż jest katolickie i z katolickich rodziców pochodzi, odmownie odpowiedział. Wywiązała się sprawa, która zapewno odesłaną zostanie do rozstrzygnienia synodowi, a synod, jak się prawdopodobnie i pewno domyślam, zadecyduje, żeby dziewczyna została schizmatyczką. Taką to jest tolerancya religijna, którą się Moskwa chlubi przed Europą!
Parafia zabajkalska katolicka jest większa od Francyi i obejmuje powiaty nerczyński, wierchnioudiński i barguziński. Proboszcz mieszka w Wielkim Nerczyńskim Zawodzie. Liczba katolików nie jest pewną i ciągle się zmienia, z powodu przybywania ciągłego nowych aresztantów z naszych prowincyj i ubywania ich. Tego roku wszystkich parafian jest 758, a w tej liczbie 150 wygnańców politycznych. W cztery lata potem w 1860. roku liczba katolików wzrosła do 1635.
Kopalnia złota w Średniej Karze jest także czynną. Codziennie wieczorem z płuczki niosą do zarządu oczyszczone złoto w zamkniętych cebrach pod strażą kozacką, zkąd przed Bożem Narodzeniem odwożą je do Wielkiego Nerczyńskiego Zawodu. Karyjskie kopalnie dają rocznie złota od 1,000 do 1,200 funtów; przy większej ilości rąk i porządniejszej administracyi, liczba ta mogłaby się jeszcze powiększyć. Roboty posuwają się coraz bardziej w głąb doliny i coraz szersze wykopaliska zapełniają jej dno.
Pod nazwiskiem karyjskich kopalni, znane są kopalnie w Niższej, Średniej i Wierzchniej Karze, prócz tego kopalnie w Bogaczy, Łunżankach i w Kułtumie.
Łunżanki odległe są od Kary o dwie mile; mieszka tam obecnie Michał Jurczak Łapiński, szlachcic zagonowy z Łap, powiatu łomżyńskiego, za należenie do powstania, które w 1831. roku i w tej okolicy wybuchło i starło się z moskiewską pograniczną strażą pod Surażem.
W Łunżankach umarł przed kilku laty Jakób Panasiuk, przysłany do kopalni i kijami obity za sprawę Michała Wołłowicza. Panasiuk należał do liczby tych poddanych Wołłowiczów, którzy czynnie młodemu Michałowi pomagali. Był to człowiek prosty, bez wykształcenia, ale poczciwy i dobry patryota polski, choć językiem jego rodzinnym był białoruski. Przez ożenienie się z Sybiraczką stracił wiele z sympatyi kolegów; została po nim sierota córka, którą wziął na wychowanie kolega zmarłego Sajczuk, biedny, także białoruski włościanin i bardzo uczciwy człowiek. Z powodu wzmianki o Panasiuku, notuję tu kilka szczegółów o Michale Wołłowiczu, które opowiadali mi ci, co mieli udział w tych wypadkach i aż do ostatniej chwili nieodstępowali młodego bohatera. Wołłowicz przybywszy z za granicy, przebywał w swojej wsi Czundry, położonej o jedną milę od Słonima. Ztąd często wyjeżdżał do znajomych, przyjaciół i przez nich przygotowywał lud do powstania. Stryj jego własny, tchórz jakich wiele, doniósł rządowi o pobycie młodego emisaryusza a swego synowca. W skutek tej denuncyacyi, Michał musiał szukać schronienia w borach. Z nim udało się kilkunastu wieśniaków, którzy odważyli się podzielać przygody zacnego młodzieńca. Ztąd mieli napaść na Słonim, odbić więźniów i ogłosić powstanie. Napad na przechodzącą pocztę niepowiódł się. Obławy ciągle ścigały i śledziły tych zuchów. Razu pewnego zebrani czynownicy i tłumy, widząc wychodzącego z boru Wołłowicza ze swoim oddziałkiem, pierzchli i zemknęli co tchu. Było to w maju. Powstańcy w lesie już cztery dni nic nie jedli; do obławy przyłączyły się wojska.
Niebezpieczna i nagła choroba Wołłowicza nie pozwoliła mu chronić się w inne bezpieczniejsze miejsca. Tak był słaby, że nie mógł bez pomocy chodzić i wstawać. Oparty na roku Sajczuka, ledwo wlókł nogi za sobą, a tymczasem obława coraz bardziej ich okrążała i ściskała. Wynaleźli wreszcie miejsce schronienia dzielnych powstańców i żołnierze uderzyli na nich. W tej niebezpiecznej chwili, Wołłowicz nie widząc już żadnego ratunku, chciał w usta swoje z pistoletu, który miał przy sobie, wystrzelić, lecz stary ładunek nie wypalił; wówczas chwycił sztylet, gotując się do obrony. Żołnierza, który go chciał brać, ranił sztyletem (umarł potem z tej rany), lecz sam padł przeszyty bagnetem. Żołnierstwo związało go i jego towarzyszów i zawieźli do Grodna. W Grodnie komisya pod prezydencyą okrutnego i krwiożerczego Murawiewa sądziła ieh. Wołłowicz szedł śmiało na szubienicę, mówiąc do towarzyszy, «iż chlubna jest śmierć za ojczyznę!» Zginął mężnie i zacnie. Był to człowiek bardzo pięknej powierzchowności, wysoki i wielkiej siły fizycznej; serce miał wzniosłe, szlachetne, rozum światły. Dla miłości Polski wszystko umiał poświęcić i zginął jako jeden z największych męczenników narodowych bez plamy i skazy.
Z jego sprawy posłano wiele osób na Sybir. Wieśniaków, którzy mu towarzyszyli: Teodora Sajczuka, Mikołaja Firetkę, Jana Marcinkiewicza, Jakóba Panasiuka i wielu innych obili okrutnie kijami i posłali do kopalni; służącego Pawłowskiego, ekonoma z Czundr Piesakowskiego i innych na osiedlenie.
Grzmot i pioruny, złączone z ulewnym deszczem, przeszkodziły dalszej wycieczce do Wierzchniej Kary. Wczoraj po południu padał grad; lecz wczorajsza i dzisiejsza burza była niedługo trwałą. Wieczorem powróciłem do Niższej Kary. Klimat w Karze jest niezdrowy; podmoczona dolina i zamknięta ze wszech stron górami, niema łatwego przewiewu. Wiatrów mało tu bywa, powietrze zaraża się gnijącemi resztkami roślinności; upały są tu większe niż w innych dolinach. Wszystko to rozwija liczne choroby zaraźliwe; mówiliśmy już o tyfoidalnej gorączce, która wielu ludzi sprzątnęła, i o jazwie syberyjskiej, która i obecnie szczególniej między końmi grasuje, w mniejszym jednak stopniu niż w poprzednich latach. Z Kary prawie zawsze jazwa rozchodzi się po szerokiej okolicy i robi ogromne spustoszenia pomiędzy bydłem i końmi.








  1. Inny to Suworow, nie ten który wyrżnął Pragę. Suworowi, o którym mówię, było imię Bazyli, ojciec jego był Jan. Naczelnikiem nerczyńskiego górnictwa został w 1761. roku.
  2. Dzień tych morderstw w Omsku przypadł w tłusty czwartek. W czasie zabaw, jedzenia pączków, kiedy Polacy w kraju niepomni na niewolę hulają i tańczą nieraz z Moskalami, odbywała się ta egzekucja. Tu była muzyka, tam jęki; tu tańce, tam chłosta; tu uśmiechy, tam krew; tu wesołość,tam śmierć!
  3. Z Dziadów Mickiewicza.
  4. Pastor luterski przyjeżdża z Irkucka. Gdy się trafi w czasie jego przejazdu potrzeba chrztu dla dziecka katolickiego, chrzci je, zawiadamia księdza, a ten pisze metrykę i wciąga dziecko w liczbę swoich parafian. Jeżeli zaś w czasie przejazdu księdza jest potrzeba chrztu dla luterskiego dziecka, ksiądz chrzci je, zawiadamia pastora i dziecko jest luterskiem. To jest rozumna tolerancya; popi moskiewscy do niej nieskłonni.