Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/XLVIII: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Wydarty (dyskusja | edycje)
(Brak różnic)

Wersja z 22:29, 7 gru 2019

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


wice-gubernatora. Mimo różnicy lat (Maslennikow liczył lat 40), byli z sobą na „ty.“
— Dziękuję ci, żeś przyjechał! Pójdziemy do żony. Mam akurat dziesięć minut wolnych przed sesyą. Pryncypał wyjechał. Rządzę całą gubernią — rzekł z zadowoleniem, którego ukryć nie umiał.
— A ja właśnie do ciebie z interesem.
— Cóż takiego? — nasrożywszy się nieco, przestraszonym i groźnym tonem rzekł Maslennikow.
— W więzieniu jest pewna osoba, która mnie obchodzi (przy wyrażeniu więzienie wice-gubernator jeszcze się więcej nasrożył). Chciałbym widywać się z nią nie w ogólnej sali przyjęcia, ale w biurze, i nie tylko w dni dozwolone, ale częściej. Powiedziano mi, że to od ciebie zależy.
— Naturalnie, mon cher, ja wszystko dla ciebie zrobię — rzekł Maslennikow, dotykając się poufale obu rękami jego kolan, jakby chcąc tym sposobem zmniejszyć swoją wielkość i dostojeństwo. — To wszystko można, ale ja jestem tylko czasowo kalifem.
— Więc możesz mi dać pozwolenie, żebym się z nią widywał.
— To kobieta?
— Tak.
— Za cóż uwięziona?
— Za otrucie. Ale skazana niesłusznie.
— Otóż to dzisiejsze sprawiedliwe sądy, ils n’en font point d’autres — rzekł nie wiadomo dlaczego po francusku. — Ja wiem, że ty się ze mną nie zgodzisz, ale cóż robić. C’est mon opinion bien arretée — dodał, powtarzając zdanie, wygłaszane w rozmaitej formie przez jedną wsteczna — zachowawczą gazetę. — Ja wiem, ty jesteś liberałem.
— Nie wiem, czy jestem liberałem, czy czem innem — rzekł, uśmiechając się Niechludow.
Dziwiło go, że zawsze zaliczanym bywał do jakiejś partyi, a to tylko dlatego, że wydając sąd o człowieku, utrzymywał, że trzeba go najpierw wysłuchać, że wobec prawa wszyscy ludzie równi, że nie należy znęcać się i bić ludzi w ogólności, a w szczególności takich, którzy są osądzeni.
— Nie wiem, czy jestem liberałem, czy nie, ale uważam, że dzisiejsze sądy, choć są liche, ale zawsze lepsze od poprzednich.
— A jakiego wziąłeś adwokata?
— Fanarina.
— Ach, Fanarin! — rzekł, marszcząc się Maslennikow, bo przypomniał sobie, jak w roku zeszłym tenże Fanarin badał go w sądzie jako świadka i z nadzwyczajną uprzejmością w ciągu pół godziny ośmieszał go wobec licznego audytoryum.
— Jabym ci go nie radził tego Fanarina. C’est un homme taré.
— Jeszcze jedna prośba. Znałem dawniej młodą pannę nauczycielkę, to bardzo biedna istota, i obecnie także uwięziona. Chce się zobaczyć ze mną. Możesz dać mi przepustkę.
Maslennikow przekrzywił na bok głowę i zamyślił się.
— To polityczna?
— Tak...
— Odwiedzanie politycznych dozwala się tylko rodzinie. Ale ja ci dam przepustkę. Je sais que vous n’abuserez pas...
— Jak się nazywa ta twoja protégée?
— Bogoduchowska.
Elle est jolie?
Hideuse.
Maslennikow pokiwał głową, jakby nie pochwalając postępowania Niechludowa, podszedł do stołu i na papierze z drukowanym nagłówkiem zamaszyście napisał: „Okazicielowi niniejszego, Ks. Dymitrowi Iwanowiczowi Niechludowowi, dozwala się widywać w kantorze z pozostającą w więzieniu mieszczanką Masłową, jak również z felczerką Bogoduchowską“.
Podpisał się i zrobił zamaszysty zakrętas.
— Zobaczysz, jaki tam porządek. A utrzymać tam porządek nie łatwo, więzienie przepełnione, osobliwie transportowanymi. Ale ja pilnuję bacznie i lubię te sprawy. Zobaczysz. Tam im dobrze, i bardzo są zadowoleni. Trzeba umieć wychodzić z nimi. W tych dniach miałem nieprzyjemności. Nieposłuszeństwo. Kto inny nazwałby to buntem i zrobił wielu nieszczęśliwych. A ja to załatwiłem gładko. Potrzebne jest z jednej strony staranie, a z drugiej twarda ręka. Tak — rzekł, składając w kułak białą rękę, wysuniętą z mankietu koszuli. — Staranie i stanowczość.
— Tego ja nie wiem. Byłem tam dwa razy, strasznie mi było ciężko i przykro.
— Wiesz co. Powinieneś poznać się z hrabiną Pasek — rzekł, rozgadując się coraz lepiej Maslennikow. — Ona poświęciła się całkowicie tej sprawie. File fait beaucoup de bien. Dzięki jej, a w części i mnie także (rzec mogę bez fałszywej skromności), potrafiliśmy zmienić wiele rzeczy. Niema tych okropności, jakie bywały przedtem, im tam poprostu bardzo dobrze. Zobaczysz zresztą... Naprzykład Fanarin. Ja go osobiście nie znam i wskutek naszego różnego położenia społecznego, drogi nasze są różne, ale on bezwątpienia zły człowiek, a prócz tego pozwala sobie mówić w sądzie takie rzeczy... takie rzeczy!
— Dziękuję ci serdecznie — rzekł nie dosłuchawszy opowiadania Nizchludow, i wziąwszy pozwolenie, zaczął się żegnać z dawnym towarzyszem broni.
— A do żony mojej nie wstąpisz na chwilę?
— Wybacz mi, dziś nie mam czasu.
— Zmiłuj się, ona mi tego nie daruje — rzekł Maslennikow, przeprowadzając dawnego kolegę na pierwszy ganek schodów, co czynił z ludźmi drugorzędnego, a nie pierwszorzędnego dostojeństwa, do jakich i Niechludowa zaliczał. — Bądź łaskaw wstąp choć na minutkę.
Ale Niechludow nie dał się nakłonić i w chwili, kiedy lokaj i szwajcar podbiegli, aby mu podać palto i laskę, we drzwiach, przy których stał wyprostowany policyant, raz jeszcze oświadczył, że dziś nie może służyć.
— Więc bądź łaskaw we Czwartek. To jej dzień przyjęcia. Powiem jej o tem! — wołał Maslennikow ze schodów.




XLVIII.

Prosto od wice-gubernatora Niechludow pojechał do więzienia i skierował się do mieszkania intendenta. Otworzyła mu wiecznie widać podwiązana pokojowa, i usłyszał już nie rapsodyę Liszta, ale jakąś etiudę Clement’ego, graną niezmiernie głośno, wybitnie i szybko.
Przeszedł do małego saloniku, gdzie stała sofa, stół, a na stole lampa z dużym papierowym, różowego koloru abażurem. Intendent wyszedł ze zmęczonym i smutnym wyrazem twarzy.
— Proszę bardzo. Co książę sobie życzy? — rzekł, zapinając średni guzik munduru.
— Byłem u wice-gubernatora i mam pozwolenie — rzekł Niechludow, podając papier. — Chciałbym zobaczyć się z Masłową.
— Masłową — spytał intendent, nie dosłyszawszy z powodu hałaśliwej muzyki.
— Markową...
— Tak, tak, dobrze...
Intendent wstał i podszedł do drzwi, zkąd jak burza szły rulady Clementie’go.
— Marusiu, choć na chwilkę przestań. — rzekł głosem, w którym czuć było, że muzyka stanowi ciężki krzyż życia jego. — Nic nie słychać.
Fortepian zamilkł, dały się słyszeć niezadowolone kroki i ktoś zajrzał przeze drzwi.
Intendent, czując ulgę od tej pauzy dźwięków, zapalił grubego papierosa z lekkiego tytoniu i poczęstował Niechludowa. Ale ten podziękował grzecznie.
— Masłową.
— Z Masłową teraz widzieć się niepodobna.
— Dlaczego?
— Pan sam winieneś — uśmiechając się, rzekł intendent. — Niech książę nie daje jej pieniędzy do ręki. Jeśli książę chcesz, proszę dać mnie. Wszystko będzie doręczone. Musiał książę dać wczoraj pieniędzy, dla tego kupiła wódki (nie wykorzenisz tego w żaden sposób!) i dziś taka pijana, że nawet zrobiła awanturę.
— Czy podobna?
— Nawet musiałem użyć środków represyjnych, przetransportowałem ją do innej celi. To spokojna kobieta, tylko nie dawaj pan pieniędzy. To już taki naród...
Niechludow przypomniał sobie dzień wczorajszy i zrobiło mu się niewesoło.
— A z Bogoduchowską, polityczną, można zobaczyć się — zapytał po krótkiem milczeniu.
— Dlaczegóż... można — rzekł intendent. — A ty czego chcesz? — rzekł do sześcioletniej dziewczynki, która weszła do pokoju i zwróciwszy główkę, aby nie spuszczać oczu z Niechludowa, zbliżała się do ojca.
— Jeszcze upadniesz — rzekł intendent, uśmiechając się, skoro dziewczynka zaczepiła nóżką o dywanik i podbiegła do ojca.
— Jeśli można, tobym poszedł.
— AJeż można, można — rzekł intendent, przytulając do siebie dziewczynkę — proszę.
Wstał i zlekka odsunąwszy córkę, wyszedł do przedpokoju.
Jeszcze nie zdążył włożyć podawanego mu przez podwiązaną pokojówkę paltota, gdy rozległy się dźwięki fortepianu.
— W konserwatoryum była, ale tam zamieszki. A szkoda, wielki talent — rzekł intendent, idąc ze schodów. — Chce wystąpić w koncertach.
Intendent podszedł z Niechludowem do więzienia.
Furtka otworzyła się natychmiast. Dozorcy, salutując, przeprowadzili ich oczyma. Czterech ludzi z golonemi głowami niosło jakiś cebrzyk. Skurczyli się, zobaczywszy intendenta. Jeden osobliwie pochylił się i ponuro spojrzał, błyskając czarnemi oczyma.
— Rozumie się, talent trzeba kształcić, nie można zaniedbywać i marnować.
— Ale w szczupłem mieszkaniu, pojmuje pan, trudno wytrzymać — mówił dalej intendent, nie zwracając najmniejszej uwagi na aresztantów i wlekąc za sobą zmęczone nogi, poszedł z Niechludowym do poczekalni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.