Kościół Święto-Michalski w Wilnie/XVII: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
(Brak różnic)

Wersja z 09:46, 4 lip 2020

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kościół Święto-Michalski w Wilnie
Podtytuł opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


(d. 6 Października 1639 r.)

Jeszcze jedno, będzie kwita.

Pani Twardowska.

We wszystkich kościołach Wilna przedzwoniono na pacierze. Było to około szóstej wieczornej i dobry zmierzch rozciągał się już ponad miastem, lecz dnia tego pogoda zlała się cząstką jeszcze na wieczór.
Na ulicach stały tłumy ludu, milczące, lecz groźne; gdzieniegdzie słychać było głosy księży, a z poduszczania śmielszych ludu przewodników odzywały się krzyki:
— Ukrzyżować wojewodę! poćwiertować piechotę! wyrznąć w pień kalwinów! precz z dysydentami!
Pomimo tych okrzyków, cały lud stał nieporuszony, zdając się tylko oczekiwać, aby mu popęd dano.
Jeden wreszcie odezwał się głośno:
— Oj! niema Zaranka! gdyby on był, jużbyśmy tu oddawna tak z założonemi rękoma nie stali. Te psy zamknęli go do turmy. Powiadają, że go właśnie o tej godzinie miał indagować wojewoda w swoim pałacu, blizko kolegium św. Ignacego.
— Nie — odpowiedział ktoś drugi. — Zaranek siedzi w turmie, stamtąd go dniem nie wyprowadzą, lękając się, aby go nie odbito.
— Tak jakby to nocą odbić nie można — przerwał pierwszy. — O! ja poprzysiągłem dniem i nocą starać się go uwolnić i ręczę, że albo będzie wolny, albo mnie z nim razem posadzą. — To mówiąc, uderzył po rękojeści szabli, kilka osób powtórzyło za nim to poruszenie i zawołało:
— Idźmy wyrznąć kalwinów! Do zboru! do zboru!
— Nie, nie! — krzyknął pierwszy — do wojewody, do jego pałacu, tam są kalwini! Wszyscy się ruszyli i tłumy ludu różnymi zaułkami pośpieszyły do celu swojej wyprawy.
Pałac, na który wymierzone były groźby ludu, leżał niedaleko klasztoru i kościoła św. Ignacego; jeden bok jego wychodził na ulicę Wileńską, drugi na zaułek św. Ignacego.
W kilka chwil już wszyscy stanęli na miejscu i sypnęli się hurmem do okien, a naprzód młodzież akademicka, pełna zemsty ku nieprzyjaciołom swoim, z kamieniami w ręku, z szablami i kijami. Z drugich stron ciskano na dach i drzwi co tylko wpadło pod rękę. Wtem, kiedy napastujący byli bardzo blizko, kilkadziesiąt wystrzałów ręcznych wypadło z okien do tłumu. Ten opór niespodziany zastraszył ich nieco, a widok kilku ranionych i zabitych przeraził ludzi, którzy, jako nieprzywykli do walki, tam tylko szli z zapałem, gdzie się żadnego nie mogli spodziewać oporu.
Stanęli, jak wryci; nie wiedząc jeszcze, co sobie poradzić; wtem głosy słyszeć się dały:
— Uciekajmy! piechota tył nam zabiera! zginiemy! uciekajmy! I z równym pośpiechem jak przyszli, cofnęli się wszyscy, rzucając jeszcze do okien błoto i kamienie, przeklinając i odgrażając się zemstą późniejszą.
Część ludu już umykała, ale z drugiej strony pałacu, od zaułka, wszyscy stali jak mur.
— Spalić tę jaskinię łotrów! — wołano w tłumie.
— Podajcie ognia! wysadzić ich z dymem w powietrze! Podpalić na cztery rogi! Niech całe miasto zginie, byle oni zginęli!...
I kilka osób poleciało do poblizkich domów i przybiegło napowrót z rozpalonemi głowniami, miotając je w powietrzu i rzucając na dach i w okna.
Długo bezużytecznemi były te próżne pokuszenia, bo dach i mury nie lękały się ognia; lecz nagle ze środka zręcznie podłożony pod próg pokrycia, buchnął wiatrem podżegany płomień.
— O! niech się palą psy! — wołali wszyscy — będzie patrzeć z radością na wygubienie tego paskudnego plemienia.
— Oto dach wkrótce cały obejmie i na łby im spadnie! Niech się pieką psy, tak jak w piekle całą wieczność piec się będą.
— Panie Anatazy, czy widzisz asindziej, że oni pono myślą oknami uciekać.
— Nie puścim! hej, bracia! żeby nie umknęli wkoło; a który pierwszy łeb kosmaty pokaże, choćby sam wojewoda, kamieniem, jak żabę!
W uniesieniu dzikiej radości cały lud podnosi w górę czapki i wykrzykuje w niebo głosy; wtem huk ręcznych wystrzałów z tyłu słyszeć się daje. Na ten odgłos, na widok padających, rannych i zabitych, kobiet, dzieci i starców, którzy się przywlekli korzystać z chwili zemsty, rozsypują się wszyscy znowu. Zgiełk, zamieszanie, krzyki, strzały rozlegają się wkoło, a ten obraz tak okropny oświeca pożar, obejmujący dach cały. Niektórzy z uciekających cisną się do Jezuitów, inni w niewypowiedzianym przestrachu uciekają sąsiedniemi ulicami do miasta. Piechota przyciska pozostałych, pastwiąc się nad nimi nielitościwie; a głosy ich płaczliwe i błagające, głuszą dźwięk dzwonów i zgiełk uciekającego ludu.


W czasie, kiedy lud bezskuteczny szturm przypuszczał do pałacu Radziwiłłowskiego, kiedy całe pospólstwo skupiło się w tę stronę miasta, wkoło zamku największa panowała cichość. Dwóch piechurów na straży, z dobytemi szablami, chodziło koło turmy zamkowej. Zdala jednakże dochodziły krzyki, odgłos strzałów, i wkrótce zaświeciła łuna pożaru. Żołnierz, stojący na straży, obracając się do drugiego, odezwał się znienacka:
— Tam gorąco, jak widać.
— Hm! — mruknął drugi ponuro — co nam tam? będzie im gorąco! to znów sprawki studentów.
— Być może.
— O! spodziewaliśmy się tego — rzekł drugi, przechodząc się powoli i patrząc w górę na kraciaste okna, w jednym z których bielała głowa więźnia, wysunięta z za kraty. — Spodziewaliśmy się tego i dziś rano jeszcze. Pan rotmistrz wysłał jeden oddział piechoty w tamtą stronę, drugi do zboru, a trzeci na ulice.
— To tylko źle — odparł drugi, oglądając się wkoło, że nas tu dwóch dwoma zostawili. Byle jaka garstka, mogą odbić więźniów!
— Ba! alboż nie wiesz rozkazu, żeby w takim przypadku więźniom w łby popalić.
Głębokie westchnienie przedarło się przez kraty górnego piętra więzienia, nastąpiło chwilowe milczenie. Dwaj knechci z szablą na ramieniu przeszli się parę razy, jeden z nich stanął i, pokazując w tę stronę, w której świeciła łuna pożaru, zawołał:
Saperment! oni podpalili!
— Nic to — rzekł drugi, chodząc spokojnie — zgaszą!
Pestilenz! ale bo coś strzałów nie słychać. Czy nie pobili piechoty... trzeba się mieć na baczności.
— Cóż u dyabła! pobili? Otto! z gołemi rękoma!
— Ho, ale ten młody, głupi naród, to się na wszystko porwać gotów. Jak nas pozawczoraj zbili kamieniami, to i rusznice nie pomogły.
— A czyż nie słychać strzelania?
— Nie! te przeklęte dzwony zagłuszyły mnie zupełnie, nic nie słyszę, tylko to drelę, drelę! bam! bim! po całem mieście. Jabym tym dziadom łby pokręcił, co oni sobie myślą? O! o! teraz posłyszałem i strzelanie i krzyk, musieli dużo pobić.
— Chwałaż Bogu! jak połowę wytłuką, druga połowa może będzie siedzieć spokojnie.
Hast recht! z nimi inaczej nie można. A ten tam czego wygląda oknem, hę? Mosanie Teufel hosen! schowaj łeb, bo palnę! To mówiąc, nastawił rusznicę ku oknu, z którego widać było głowę wyglądającego więźnia, ale nieustraszony Zaranek, on to bowiem wyglądał, nic nie odpowiedział i nie umknął się wcale. Żołdak się rozgniewał i powtórzył: Umknij się Tausend milionen Teufel!! bo palnę!... a to zakamieniały pies!
— Daj mu pokój, niech patrzy, póki jeszcze ma oczy całe, jak go powieszą, a kruki mu je wydłubią, nie czas będzie gawronić! To ten paniczyk! co to dowodził koło zboru!
— A! co zabił szlachcica i ranił jego żonę!... która chodziła na skargę do wojewody! miała nawet pisać do króla... żeby on się z nią ożenił, kiedy jej męża zabił!...
— Piękna propozycya dla takiego łotra!... ale ho! my go ożenim z panną szubienicą i damy mu postronek w posagu! on to topił księdza rektora!...
— Ah! Milionen Teufel!... to ty, psie?
Zaranek milczał i spokojnie oknem wyglądał. Dwaj knechci stali, wpatrując się w niknącą łunę pożaru i wolniejące w oddaleniu odgłosy uciekającego ludu.
— Ho! już musieli drapnąć!... nie dopomógł im nawet patron Jezowicki, co tam blizko mieszka! Oh! czemuż mię tam niema! dokazałbym cudów tą szablą, którą odebrałem od płatnerza ostrą, jak język jezuity.
Wer da? — wrzasnął w tej chwili drugi żołnierz, ktoś idzie.
— Niema nikogo! — odparł drugi. — Tak ci się zdało! To ten hałas słychać zdaleka!
— Nie! przysiągłbym, że ktoś chodzi z drugiej strony turmy i niejeden. Ty tu zostań, ja pójdę... Już i ten łotr schował głowę... nie widać go, pójdę-no ja zobaczę!
I poszedł, porwawszy rusznicę na plecy, słuchał we drzwiach chwilę i wrócił.
— Niema nikogo — rzekł — ale pójdę na górę więźniów zobaczyć, czy są wszyscy... ty tu pilnuj dobrze, daj mi klucze! nie zaśnij czasem, na przypadek krzyknij na mnie, ja duchem przybiegnę!!
Gdy to mówił i zabierał się wchodzić, stojąc już jedną nogą na progu, ze drzwi wybiegł ktoś nagle, powalił go o ziemię, porwał rusznicę, która mu z rąk wypadła i zniknął w ciemności.
— Łapaj!... trzymaj!...
— Co?? gdzie??
— Ten łotr uciekł! powalił mnie! schwycił rusznicę! goń!... jeszcze niedaleko!
Drugi knecht podbiegł kilka kroków, lecz zapomniawszy się, tak silnie na zawrocie o mur palnął głową, iż upadł.
— Ach! szelma! trzeba krzyknąć na alarm! lub wystrzelić! to ten wisielec, co tu oknem wyglądał!!
— No! strzel!...
— Ale co to pomoże! wszyscy nasi koło pożaru!...
— O! Pestilenz!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.