Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/82: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
 
sekcje
Treść strony (podlegająca transkluzji):Treść strony (podlegająca transkluzji):
Linia 1: Linia 1:
wdzięcznie i żwawo, jakgdyby z przywyknienia chciał utraconych włosów odrzucić pierścienie — ale prędko spostrzegł pomyłkę — roześmiał się — przygładził łysiny, i tak mówić zaczął.<br>
<section begin="r00"/>wdzięcznie i żwawo, jakgdyby z przywyknienia chciał utraconych włosów odrzucić pierścienie — ale prędko spostrzegł pomyłkę — roześmiał się — przygładził łysiny, i tak mówić zaczął.<br>
<br><br><section end="r00"/>
<br>
{{c|I|w=120%|po=1em}}
<section begin="r01"/>{{c|I|w=120%|po=1em}}
{{tab}}Wyobraźcie sobie państwo zieloną oazis w pustyni Sahary, wyobraźcie w świecie dzisiejszym, w świecie złota, srebra, miedzi i gałganów na bankowe papiery przerobionych, rodzinę liczną, ubogą, a szczęśliwą — w tej rodzinie — lat temu dwadzieścia sześć, o godzinie pierwszej po północy, przy najpiękniejszem świetle księżyca, pełnią swoją rozświecającego najpiękniejszą noc sierpniową, urodziło się dziecię płci męskiej, dziewiąte zkolei — a rzecz dziwna, rzecz nadzwyczajna, przyjęte taką radością, takiem błogosławieństwem, jak upragniony pierwszy potomek gasnącego już imienia, oczekiwany dziedzic wielkiego majątku — lecz nie — bluźnierstwem jest to porównanie — dziecię przyjęte taką miłością, jak wszystkie dzieci w miłości zrodzone — tem dziecięciem ja byłem. — Nad przygotowaną dla mnie kolebką nie zaciężyła żadna skarga, ni to starszej siostry, że w domu nowy kłopot będzie i nowych trudów się przysporzy, ani dobiegającego swej młodzieńczości brata, że mu jedna ręka więcej do rozszarpania spodziewanej puścizny przybędzie, ani drobniejszego rodzeństwa, że się zaczną dla niego chwile przymusowej cichości — narzuconego rozsądku, uskąpionych pieszczot — ani matki, że z danem życiem jej życia się ujmie, — że ją noce bezsenne, karmienie, prace hodowania czekają — ani ojca nawet, że ciężkie czasy, że wychować będzie trudno, że na obmyślenie zawodu, sił i sposobu już nie wystarczy — dziwna rzecz, stokroć dziwna, tego wszystkiego nie było.<br>
{{tab}}Wyobraźcie sobie państwo zieloną oazis w pustyni Sahary, wyobraźcie w świecie dzisiejszym, w świecie złota, srebra, miedzi i gałganów na bankowe papiery przerobionych, rodzinę liczną, ubogą, a szczęśliwą — w tej rodzinie — lat temu dwadzieścia sześć, o godzinie pierwszej po północy, przy najpiękniejszem świetle księżyca, pełnią swoją rozświecającego najpiękniejszą noc sierpniową, urodziło się dziecię płci męskiej, dziewiąte zkolei — a rzecz dziwna, rzecz nadzwyczajna, przyjęte taką radością, takiem błogosławieństwem, jak upragniony pierwszy potomek gasnącego już imienia, oczekiwany dziedzic wielkiego majątku — lecz nie — bluźnierstwem jest to porównanie — dziecię przyjęte taką miłością, jak wszystkie dzieci w miłości zrodzone — tem dziecięciem ja byłem. — Nad przygotowaną dla mnie kolebką nie zaciężyła żadna skarga, ni to starszej siostry, że w domu nowy kłopot będzie i nowych trudów się przysporzy, ani dobiegającego swej młodzieńczości brata, że mu jedna ręka więcej do rozszarpania spodziewanej puścizny przybędzie, ani drobniejszego rodzeństwa, że się zaczną dla niego chwile przymusowej cichości — narzuconego rozsądku, uskąpionych pieszczot — ani matki, że z danem życiem jej życia się ujmie, — że ją noce bezsenne, karmienie, prace hodowania czekają — ani ojca nawet, że ciężkie czasy, że wychować będzie trudno, że na obmyślenie zawodu, sił i sposobu już nie wystarczy — dziwna rzecz, stokroć dziwna, tego wszystkiego nie było.<br>
{{tab}}Matka z siostrami ze starej bielizny poszyły {{pp|pie|luszki}}
{{tab}}Matka z siostrami ze starej bielizny poszyły {{pp|pie|luszki}}<section end="r01"/>