Poganka/całość: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
(Brak różnic)

Wersja z 22:17, 30 lip 2020

<<< Dane tekstu >>>
Autor Narcyza Żmichowska
Tytuł Poganka
Redaktor Tadeusz Boy-Żeleński
Data wyd. 1930
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Nr. 121BIBLJOTEKA NARODOWASerja I


NARCYZA ŻMICHOWSKA
(GABRYELLA)
POGANKA
OPRACOWAŁ
TADEUSZ ŻELEŃSKI
(BOY)
KRAKÓW
NAKŁADEM KRAKOWSKIEJ SPÓŁKI WYDAWNICZEJ

KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI
1930






WSTĘP
I
CHWILA

Dwanaście lat miała Narcyza, kiedy wybuchło powstanie listopadowe. Była wówczas na pensji pani Wilczyńskiej. Wraz z drugą koleżanką postanowiły uciec z pensji, aby wziąć udział w powstaniu. Dla przekonania się, czy podołają, dziewczynki poddają się próbom: morzą się głodem, sypiają na gołej podłodze, dźwigają wielkie kamienie. Rezultat — choroba.
Pod tym znakiem zaczęło się życie przyszłej pisarki, takie były nakazy chwili. Pozostała im wierną całe życie. Gdy nasi wielcy poeci stwarzają sobie sztuczną ojczyznę na emigracji, gdzie tęsknią, ale mogą bodaj swobodnie oddychać, ona pozostała na miejscu, żyła — co było wówczas najtrudniejsze — dla kraju, w kraju. W dobie upadku ducha, ona grzała swem sercem, świeciła myślą.
Nie jest może rzeczą przypadku, że ta rola przypadła kobiecie. Jednem z nader ciekawych zjawisk jest ów rodzaj duchownego matryarchatu, jaki wytworzył się u nas w owych latach czterdziestych. Przyczyna tego jest zrozumiała. Klęska roku 1831 i jej następstwa były straszliwem skrwawieniem się społeczeństwa, ciężkim zwłaszcza ubytkiem sił męskich. I nietylko na polu bitwy. Padło dużo, to prawda, ale większą może lukę czyni więzienie, Sybir i emigracja. A co najważniejsze, ubywają najlepsi, zostają ciury. Wynikają z tego dwa zjawiska: jedno, to liczebna przewaga kobiet, wdów i panien, dla których zbrakło mężów; drugie, że, wobec ubytku tego, co było wśród mężczyzn najlepsze, musiały się zmienić proporcje moralne; w stosunku do tych, co zostali, poziom kobiet był o wiele wyższy. Zjawisko to powoduje wzmożenie samodzielności kobiecej.
Ta naturalna a nawet musowa emancypacja kobiet, stworzona tragizmem chwili, spotyka się z prądami, idącemi do nas od Zachodu, zwłaszcza z Francji. Wielka rewolucja francuska zwaliła dawny porządek społeczny; Napoleon stworzył niejako «moratorjum» wojenne, ale obecnie nowa Francja zaczyna myśleć o przebudowie. Roi się od reformatorów, od utopistów, od proroków. We wszystkich systematach wysuwają się na czoło dwie kwestje: robotnicza i kobieca. Gdy Polska nazajutrz po upadku powstania martwieje w żałobie, Paryż rozbrzmiewa hasłami nowej kobiety: George Sand rzuca swoje wyzywające pierwsze powieści, Prosper Enfantin powołuje do życia kościółek saint-simonizmu, gdzie, w r. 1831, na zebraniu Rodziny, padną te słowa: «Kobieta jest równą mężczyźnie, będzie równą mężczyźnie, dziś jest niewolnicą, jej pan winien ją wyzwolić».
Nie ulega wątpliwości, że te idee przenikały do Polski. Wspierają jeszcze one silny — mimo że dość ograniczony liczebnie — ruch emancypacyjny; kobieta, wprzód zamknięta w ciasnym kręgu domowego ogniska, urasta na obywatelkę, na człowieka, w potrzebie na bohaterkę i męczennicę.
Zapewne, jest i u nas walka o prawa czysto kobiece. Czuć dość silny prąd przeciw małżeństwu, przynajmniej przeciw małżeństwu opartemu na kombinacjach rodzinnych i majątkowych, na konwenansie. Są nieśmiałe zakusy «wolnej miłości». Są i zewnętrzne rysy, nieraz ośmieszane: z męska stylizowane stroje, obcinanie włosów, palenie cygar. Młode kobiety odbiegną od typu niedawnej Polki, wychowanej na Pamiątce po dobrej matce Klementyny z Tańskich Hoffmanowej: nauczą się o wszystkiem mówić, o wszystkiem sądzić, śmiało zabierać głos, gorsząc tem i niepokojąc tych, co pamiętają dawne «cnoty». Nasza ówczesna «emancypantka» zdobywa prawa do nauki, do myśli, zagarnia teren męskich obowiązków, męskich trosk i ideałów, i co za tem idzie obejmuje posterunki duchowe, opuszczone z musu lub z małoduszności przez mężczyzn.
Rzecz prosta, że nie pozostaje to bez wpływu na stosunek kobiet do mężczyzn. Kobieta urasta, mężczyzna kurczy się, maleje. Gdy obywatelski synek poluje, pije i gra w karty, siostra jego czyta, myśli i sądzi.
Mając do wyboru tak lichy materjał, kobiety zaczynają się niechętnie odnosić do małżeństwa; niejedna woli się go wyrzec, niż zniżyć się do kompromisu z ideałem. W otoczeniu Narcyzy widzimy piękne i bogate panny, które nie chcą iść zamąż. Ogół ironicznie wzrusza ramionami. Emancypantki! powiada.


II
EMANCYPANTKI I ENTUZJASTKI

Kobiety zaczynają się pojawiać na «rynku» literackim. Próżnia, jaka się wytworzyła w kraju, ośmieliła je. Wchodzą w literaturę, która cała prawie w męskich swych reprezentantach wyemigrowała zagranicę. Kobiety zakładają własne pismo. Wydają noworocznik, Pierwiosnek, w którym po raz pierwszy w Polsce występuje aż dwadzieścia dwie kobiet. Eleonora Ziemięcka, młoda i ładna pani, jest pierwszą polską filozofką. Kobiety imają się najwyższych zagadnień: myśl ich choruje, wedle wyrażenia Żmichowskiej, na «przekrwienie kosmologiczne». Poganka Żmichowskiej — która ukaże się w r. 1846 — przerasta o głowę wszystko, co w owym czasie powstało w kraju: jest to, po dziełach naszych wielkich tułaczów, najwybitniejszy utwór epoki.
Ale, jak wspomniałem, literatura jest tylko cząstką działalności tych najlepszych kobiet. Praca społeczna, oświata, polepszenie doli ludu, działają wszędzie. I więcej jeszcze. W owych latach czterdziestych, gdy cała Polska podminowana jest mniej lub więcej spiskiem, w działalności tej, bądź rewolucyjnej, bądź tylko społecznej, czynny udział biorą kobiety. Po roku 1848 więzienia zapełnią się entuzjastkami.
Bo takie miano — dane im przez Żmichowską — przybrał najszlachetniejszy odłam tych wyzwolonych kobiet. Uboższą ich odmianą będą t. zw. emancypantki, węższe zakreślające sobie koło ideałów, lub «lwice», światowe panie i panny, zdobywające sobie prawo swobodniejszego używania życia. Ale emancypacja entuzjastek ma swoje odrębne piękno, coś, co różni nasz ówczesny ruch emancypacyjny od pokrewnych prądów na Zachodzie. Te kobiety będą walczyły nietyle o swoje prawo do szczęścia, ile o prawo do poświęcenia się, do cierpienia.
Oczywiście wszystkie te prądy mieszają się z sobą. Bo entuzjastki to nie był żaden związek, żadna organizacja. To były poprostu pokrewne dusze, związane wspólnością ideału i poniekąd działania. Rzecz prosta, iż w tem skupieniu znalazły się rozmaite indywidualności. Tak np. światowa panna, potrosze snobka wszystkich prądów i wierzeń, błyskotliwa, niepokojąca Paulina Zbyszewska, której będziemy musieli poświęcić w tem studjum szczególną uwagę. Dalej owa prześliczna Zofja Mielęcka-Węgierska, ostatni zachwyt Juljusza Słowackiego, która zgorszyła «towarzystwo» swoim głośnym rozwodem, a potem zabłysła w Paryżu jako utalentowana feljetonistka i korespondentka polskich gazet. To znów surowa Wincenta Zabłocka, która straciła w powstaniu narzeczonego na polu bitwy i ślubowała mu wierność: ta zostanie kanoniczką i przechyli się ku dewocji, podobnie jak Emilja Gosselin, «Gosslinka», która będzie pisywała głośne kazania księdzu Benwenuto. Julja Molicka (Wojkowska) znowuż narazi się na ostracyzm społeczeństwa, wzbraniając się, dla zasady, uświęcić swego związku błogosławieństwem kościelnem. Szczególnie drogą Narcyzie była Anna Skimborowiczowa, żona literata i publicysty, Hipolita Skimborowicza, który poświęcił Entuzjastkom gorące wspomnienie (Bluszcz 1880). Dalej Kazimiera Ziemięcka, ziemianka z zapałem oddająca się uczeniu chłopskich dzieci, zakładaniu ochronek i szkół, wskutek czego sąsiedztwo okrzyczy ją za warjatkę. Dalej Faustyna Morzycka, Bibianna Moraczewska, siostra historyka Jędrzeja, owa piękna i dumna «Bianka», przedmiot nie dość odwzajemnianego uwielbienia Narcyzy; dalej Tekla Dobrzyńska i jeszcze kilkanaście innych. Z mężczyzn najbliżsi temu kołu byli młody zapaleniec Edward Dembowski, który zginął tragicznie w r. 1846 pod Krakowem, a który wraz ze Skimborowiczem był założycielem Przeglądu naukowego; dalej Jan Majorkiewicz, również młodo zmarły historyk literatury, poeta Karol Baliński i inni. Całe to grono odmalowała Żmichowska we Wstępie do Poganki i sama w liście do jednej z przyjaciółek, Izabelli Zbiegniewskiej (20 marca 1871), dała klucz do tego «wstępnego obrazka»:

A teraz, kiedy chcesz jeszcze, bym objaśniła intencjonalne sylwetki przed kominkowym ogniem nakreślone niegdyś, to ci je z pamięci wyliczę, bo nie jestem właścicielką «Pism Gabryelli», więc nie mam ich regestru przed oczyma; godzi mi się jednak wyliczenie tem ostrzeżeniem poprzedzić, że wszystkie portretowane osoby, z wyjątkiem może Teofila Dzieciaka bardzo się na zupełny brak podobieństwa skarżyły, innych tylko sąsiadów z łatwością poznając. Więc tedy ów jedyny zadowolony Dzieciak był pan Hipolit (Skimborowicz), nasz w bibljotece przewodnik; Emilja — żona jego Andzia; Tekla — Wicunia Zabłocka; Felicja — to siostra naszego historyka, Jędrzeja Moraczewskiego, Bibianna (ach, jak mnie ona za Felicją złajała!), Seweryną jest Tekla Dobrzyńska... Onego czasu Bianka, Tekla i niżej podpisana, to były trzy dusze jednymże sznureczkiem upodobań, celów, interesów nawet związane; przyszedł rok nieszczęśliwy 62-gi i sznureczek pękł: widać nie był dość mocny, by odmienne zdania w powiązaniu utrzymał; a jednak, gdybyśmy się spotkały, jestem pewna, że w pierwszym uścisku wszystkoby poszło w zapomnienie... Jadwigą, wielką poetką, która ani jednego dwuwiersza nie napisała dotąd, jest dziś jeszcze Kazimiera (Ziemięcka), choć jej ta opinja moja bardzo się obraźliwą zdaje; lecz wierz mi, że wszelkich składowych pierwiastków rzeczywistej poetki tyle ma w sobie, iżby niemi mogła całe grono przynajmniej warszawskich literatów obdzielić, zacząwszy od Mirona, skończywszy na Aspisie: entuzjazm, mistycyzm, talent do złudzeń a miłość do prawdy — i inne, inne warunki, któreby fachowi autorowie za wzięte na weksel pieniądze kupili, gdyby mogli. Anna z macierzyńskiem sercem, to moja piękna Stefanja Dzwonkowska — ta już nie żyje — i artystka Fanarjotka nie żyje także: znałaś jej pisma jednak, ona była Zosią Węgierską — świetną pism naszych korespondentką z Paryża — Albert filozof, to nieboszczyk Jan Majorkiewicz; Henryk, co Matkę kocha, to Edward Dembowski; Leon, to cała trójka z 48-go r., nie taka jaką była, niestety! ale jaką mi się być zdawała...

Wspólność uczuć i myśli, prac i ideałów, a nawet wzgard i nienawiści, wszystko to sprawiało, że węzły przyjaźni łączące z sobą entuzjastki były bardzo silne. Większość ich była — z musu, czy z dobrej woli — niezamężna; ale nawet te, które mają mężów, patrzą na nich odrobinę zgóry, raczej w związkach z przyjaciółkami znajdując doskonałą spójnię duchową. «Bo wy się w swoich przyjaciółkach wykochacie, to wam już dla mężów miłości brakuje», mawiał filozoficznie do żony dobry «Hipa» Skimborowicz. Zadzierżgują się egzaltowane, często namiętne przyjaźnie między kobietami; ujrzymy jak jedna z takich przyjaźni stanie się pobudką powstania Poganki... «Posiestrzenie» — wedle wyrażenia Żmichowskiej — uważane jest za najdoskonalszy objaw uczuć. W pewnej dobie rozkwitu Entuzjastek społeczeństwo to wygląda na rodzaj ula, w którym Gabryella jest królową pszczół. Bo Narcyza — młoda nauczycielka a już opromieniona pierwszą sławą poetka — była duszą tego kółka, zbierającego się w Warszawie w domu Skimborowiczów. Ale trzeba nam nakreślić pokrótce koleje jej smutnego życia, w którem te chwile, spędzone na łonie przyjaźni, były jedynym bodaj uśmiechem.

III
GABRYELLA

Narcyza Żmichowska (pseudonim Gabryella) urodziła się dnia 4 marca r. 1819 w skromnym dworku szlacheckim na Podlasiu, najmłodsza z dziewięciorga dzieci. Matka jej, Wiktorja z Kiedrzyńskich, zmarła, wydawszy ją na świat. Narcyza spędziła pierwszą młodość u stryjenki, w starym dworze wiejskim, gdzie na wieczorach prządek zetknęła się z ludem, ze światem klechd i baśni. Potem pensja pani Wilczyńskiej — pierwsza wówczas w Warszawie — mająca, w myśl instrukcyj rządowych, przygotowywać «troskliwe żony, sumienne i rządne gospodynie». Skończywszy pensję, Narcyza przechodzi do Instytutu guwernantek i w szesnastym roku życia kończy tę najwyższą w Polsce uczelnię kobiecą. Jak bardzo to, czego nauczyła się na pensji, było mizerne, o tem przekonała się Narcyza dopiero kształcąc się sama. Toteż przez całe życie będzie walczyła piórem przeciw powierzchownemu wykształceniu kobiet, a o otwarcie im dróg do prawdziwej wiedzy.
Mając lat dziewiętnaście, znalazła się Narcyza niespodzianie w Paryżu, jako nauczycielka w magnackim domu Zamoyskich. We Francji zastaje brata swego Erazma, który, jako emigrant, po r. 1831 osiadł w Reims. Wspierana jego radami, pracuje nad sobą, przesiadując na wykładach i w bibljotekach. Pobyt we Francji trwa dwa lata: wraca do kraju z pewnym kapitałem wiedzy, z obudzoną główką, rozszerzonym horyzontem, z przejętemi od Erazma przekonaniami demokratycznemi, które zachowa całe życie.
Jedyną drogą wówczas otwartą dla kobiety było nauczycielstwo. Narcyza myśli o założeniu pensji w Poznaniu, wówczas cieszącym się największą swobodą; narazie zaś przyjmuje «obowiązek» w ziemiańskim domu w Łomżyńskiem. W r. 1844 przybywa z rodziną swoich chlebodawców do Warszawy, gdzie zawiązuje pierwsze stosunki literackie (Wilkońscy, Nina Łuszczewska, matka Deotymy). Bo Narcyza już od kilku lat pisze. W r. 1839 pojawił się w Pierwiosnku pierwszy jej wiersz, a głos Gabryelli wita radośnie poeta Karol Baliński strofą, zaczynającą się od słów:

Czyj to głos słyszę po tak długiej ciszy?
Czyj śpiew tak silny, że do mnie dolata?

Drugim zkolei utworem, który również wywarł silne wrażenie, był wiersz Szczęście poety. Narcyza, nie rzucając narazie pracy nauczycielskiej, wstępuje na drogę pisarską. W czasie swego pobytu w Warszawie zbliża się do kółka Przeglądu naukowego: to są właśnie owi uczestnicy «wieczorów przy kominku». Były to w życiu Narcyzy najlepsze chwile, chwile młodości, działania, nadziei, — pełnia sił twórczych i zapału. Potrzeba jej było tej atmosfery, bo nieco przedtem spotkał młodą poetkę bolesny cios: umiera jej ukochany brat Jan, przyjaciel, powiernik, doradca, — strata nie zastąpiona. Odrzuca propozycję małżeńską Jana Baranowskiego, astronoma, mimo uznania jego zalet: nie chce małżeństwa bez prawdziwej miłości. «Cóż uczynić — pisze — kiedy małżeństwo bez miłości w przekonaniu mojem nie leży. Kto jak ja kochać i nie umie i nie może, niech sam przez świat idzie, bo lepsza samotność od utrudniającego towarzystwa». Czy istotnie autorka Poganki nie umiała kochać? Opowie nam to jeszcze sama.
Następują dwa lata blisko pobytu w Poznańskiem, gdzie wciąż waży się projekt założenia pensji; tam wydaje swoje poezje, zebrane pod tytułem Wolne chwile Gabryelli. Wreszcie, w r. 1846, — Poganka, która daje jej miejsce pośród pierwszych w literaturze, a utwierdza te jej prawa pojawiająca się w następnym roku (1847) Książka pamiątek.
Ale nie sama literatura pochłania w tym okresie Żmichowską. Chwila nie pozwala na takie zasklepienie; wciąga najgorętszych w bezpośrednie działanie. Żmichowska, choć później przeciwna będzie spiskom, jako niezgodnym, jej zdaniem, «z charakterem Polaka», wówczas bierze w nich czynny udział. Ta epoka jej życia dość niedokładnie jest znana; zdaje się jednak, że Narcyza niejeden raz przekradała się przez granicę jako emisarjuszka. Nocując gdzieś w karczmie wiejskiej słyszy rozmowę chłopów, która przeraża ją swą nienawiścią i wnosi zamęt w jej demokratyczne ideały.
Niebawem, pomiędzy rokiem 1846 a 1849 zaczyna się w Królestwie nowy okres represyj, aresztowań, rewizyj: moment jakże mało sprzyjający literaturze! Narcyza mieszka wówczas w Warszawie, stara się żyć z pióra, układając bez zapału podręczniki pedagogiczne. Gdy z pieniędzmi jest kuso, co zdarza się często, chroni się na wieś do rodziny. Naraz, w r. 1849, policja rosyjska dostaje do rąk korespondencję Narcyzy z Pauliną Zbyszewską, «demokratyczny» duch tych listów (zbrodniczy w owym czasie), aluzje do sprawy księdza Ściegiennego, wszystko to wydaje się podejrzane: obie panny dostają się do więzienia w Lublinie, gdzie Narcyza spędza półtrzecia roku, do wiosny r. 1852, mimo że nie dowiedziono jej żadnej winy.
Wychodzi z więzienia inną niż weszła. Półtrzecia roku samotności w celi! Wychodzi przedwcześnie postarzała, znękana, mimo że nieugięta. Co gorsze, wyznaczają jej przymusowy pobyt w Lublinie, zdala od ruchu umysłowego, za dalsze jej prowadzenie się kładąc odpowiedzialność na rodzinę, u której ma mieszkać. Aby żyć, Gabryella zostaje znów nauczycielką; autorka Poganki drepce po błocie lubelskiem za lekcjami. Co gorsze, ma to uczucie, że rodacy stronią od niej jak od zapowietrzonej, bo stosunki z nią kompromitują w oczach władzy. Bo kiedy Narcyza po półtrzecia roku wyszła z więzienia, zastała w kraju wielkie przemiany. Po okresie rozkołysanych nadziei — cisza martwoty. W całej Europie nastaje doba reakcji, w Polsce bardziej niż gdzie indziej. Po przebytych wstrząsach zacznie się proces przystosowania do warunków. Przeciętny Polak nie chce słyszeć o żadnych hasłach, porywach; zrozumiał, że to jest porywać się z motyką na słońce. A na tem zmartwiałem społeczeństwie narasta pleśń zdawkowej dewocji.
Wreszcie, po sześciu latach niebytności, w r. 1855, dostaje się do ukochanej Warszawy. Mieszka naprzemian to w mieście, to na wsi u krewnych. Znów próbuje pisać, bo poprzednich kilka lat przepadło dla literatury. W r. 1857 powstaje gryząca satyra na otaczające ją społeczeństwo — Adeodat; w r. 1858 Biała Róża. W roku 1858 wynajmuje skromne mieszkanko w domu Grabowskich przy ulicy Miodowej: będzie to owo słynne «Miodogórze», w którem zbierało się, co było najlepszego w Warszawie. Tutaj Narcyza miewa dla młodych kobiet pogadanki pedagogiczne — rodzaj wolnego uniwersytetu, — cieszące się wielkiem powodzeniem. W r. 1861 staraniem znajomych ukaże się zbiorowe wydanie jej pism — cztery tomiki, do których przyszłość niewiele już dorzuci.
Bo znowuż, zaledwie poetka odetchnęła trochę, nadchodzą ciężkie czasy próby, pamiętne lata, poprzedzające wybuch powstania styczniowego. Nie pisze się wówczas, radzi się wspólnie, przewiduje, lęka... W mieszkaniu Narcyzy, serdecznej przyjaciółki Edwarda Jurgensa, wciąż toczą się narady. Jak Jurgens, i ona przeciwna była zbrojnemu ruchowi, uważając wewnętrzne przetworzenie się narodu, pracę jego nad sobą za najpilniejszy nakaz chwili. Kiedy wybuchło powstanie, bawi u krewnych na wsi, i tam już zostanie. W Warszawie — gdzie znów na życiu zaścieliła się żałoba — niema warunków do egzystencji; przebywa kolejno w Mieni, w Pszonowie, w Olszowej, w Dębowej Górze, u sióstr czy siostrzenic, ucząc ich dzieci za kawałek chleba, czytając dużo, kształcąc się do końca, ale tworząc mało. Zdala od ruchu umysłowego, bez żadnej podniety i zachęty, wierzy sama w wyczerpanie swego talentu, gdy tymczasem ostatnia rzecz, jaka wyszła z pod jej pióra — Czy to powieść? — świadczy, że talent jej był wówczas w pełni dojrzałości. Wszystkie te zwątpienia, wahania, szamotania się odbijają się w jej korespondencji z Wandą Grabowską.[1] Ostatnie lata spędza Narcyza znów w Warszawie, gdzie umiera w r. 1876, opłakiwana przez najbliższych, zapomniana przez ogół.

IV
POGRZEBANA I ZAPOMNIANA

Zapomnienie to przeciągnęło się na lat wiele po jej śmierci w sposób zastanawiający. Stykałem się w dzieciństwie przez matkę z kołami uczenic i wielbicielek Żmichowskiej: uderzającym był kontrast jej adoracji u bliskich z coraz głębszą obojętnością społeczeństwa dla tej pisarki. Zapewne, pomieszczono ją w kalendarzyku naszych «świętych narodowych»; czczono jej imię jako obywatelki, patrjotki, wychowawczyni wreszcie, ale na tem się i kończyło. W r. 1919, dziesięć lat temu, przypadało stulecie jej urodzin. Utworzony komitet postanowił uczcić tę datę wmurowaniem plakiety w ścianę domu, gdzie mieszkała przy ulicy Miodowej; były mowy i pergamin pamiątkowy i okolicznościowe broszury, z których jedna kończyła się dość osobliwie słowami: «Popularną nie stanie się Gabryella może już nigdy, ale wiedzieć o niej powinien każdy...» Dziwna doprawdy formuła, gdy chodzi o jedną z naszych najlepszych pisarek i to w broszurze mającej ją... spopularyzować! Toteż, w owo stulecie Gabryelli, do pełni obchodu brakło tylko drobnostki: mianowicie można było obejść ze świecą wszystkie księgarnie, nie znalazłoby się ani jednego tomu jej utworów. Zjawisko to jest dość szczególne, aby je warto było wyjaśnić, zwłaszcza że wiąże się ono z warunkami, w jakich znajdowała się literatura w owej dobie ciężkich prób narodowych.
Oto jeden przykład anormalności tych warunków. Najpopularniejszym utworem Żmichowskiej — tym, którego tytuł zrósł się z jej imieniem, tym, który stworzył legendę, który porwał, zachwycił jednych, zgorszył lub oburzył drugich, ale którego sława rozeszła się szeroko po kraju — była Poganka. Otóż ta Poganka ukazała się w r. 1846 w Przeglądzie naukowym, nie wyszła w książkowem wydaniu, aż w piętnaście lat potem znalazła się w czterotomowych Dziełach Gabryelli. Przez piętnaście lat największej sławy tego utworu mogli go ludzie znać jedynie z... pożyczanych egzemplarzy Przeglądu naukowego. Czemu? Trudno dziś to zrozumieć. Kiedy pierwszy raz ukazała się Poganka w książkowem wydaniu, była już — przeszłością.
Druga przyczyna dysproporcji: ci, co znali pisarkę osobiście, znali ją całą, jej rozmowę, jej listy; ci, co znali zbyt skąpe jej utwory, znali ją tylko cząstkowo. Bo tak się złożyło, że ta kobieta nie mogła dać pełnej swojej miary.
Zapewne, cenzura rosyjska musiała bardzo krępować pisarkę, wciąż potrącającą najżywotniejsze zagadnienia narodowe i społeczne. Stąd wiele w jej pismach aluzyj, niedomówień, szyfrowanego języka, który zczasem musiał być coraz mniej dostępny. Ale bardziej od cenzury urzędowej dawała się jej we znaki «cenzura», wynikająca z atmosfery społeczeństwa, z jego poziomu.
Żmichowska tak wyrastała nad poziom tego, co wówczas było w Królestwie Polskiem, że musiała się znaleźć w nieporozumieniu z opinją. Utwory jej zalegały redakcje, ukazywały się z paroletniem nieraz opóźnieniem, pokiereszowane, przez wzgląd na tę podwójną cenzurę. Ta pisarka, która miała w sobie możliwości jakiejś George Sand i jakiejś Colette, była dla ówczesnego poziomu zbyt śmiała i zbyt subtelna zarazem. Niepodległość sądu, subtelność analizy psychologicznej, wstręt do wszelkiej zdawkowości, wszystko to było nad stan środowiska, znanego nam ze współczesnych Ramotek Augusta Wilkońskiego. «Atmosfera! atmosfera!» wykrzykuje w jednym z listów z rozpaczą.

«Wogóle — pisze ta kobieta szlachetna, bez skazy, niemal święta, — ciąży na nas okropniejsze od cenzury jarzmo: jest to pewna konieczność naszego położenia, stanowcze wymaganie opinji ogólnej, żeby tylko wysoce cnotliwej dążności wiersze, romanse, komedjo-opery pisać. Nikt, choćby chciał, nie śmiałby, i co więcej z księgarsko-wydawniczego interesu nie mógłby nic «niemoralnego» oryginalnie ogłosić... Stąd wynika stek wszelkiej niewoli, wszelkiego ograniczenia, wszelkich bulwarków osobistość ludzką obmurowujących — wynika skarłowacenie. Ponieważ każdy musi odzywać się na jedną i tę samą nutę, ci, co jej w piersiach nie mają, fałszują, a ci, co mają, tracą swobodę rozwinięcia, czy chcąc te fałsze prostować, czy ich unikać, słowem wpadają w oklepanki i taką masz całą prawie naszą literaturę obecną (pisze to w r. 1871). Gdyby jeden i drugi miał odwagę, miał sposobność choćby z bluźnierstwem wystąpić, błogosławieństwo szczerze pobożnych nabrałoby rzeczywistej wartości — lecz my ciągle za panią matką pacierz...»
A gdzie indziej:
«Chcemy koniecznie poczciwie pisać — słuszna rzecz — ale nam się zdaje, że dlatego trzeba koniecznie same poczciwości opisywać, i w tem już słuszności brak».
Tak pisała ta kobieta, czując snać, ile w niej «niepoczciwych» prawd z musu pozostało zdławionych, strun niewygranych, słów niedopowiedzianych... Dławiła się w «dobrze myślącej» bigoterji, jaka rzuciła się na kraj:
«...spotykałam się w świecie z szumnemi dysputami teologicznemi przy herbacianych zastawach; deklamowano o nauce Chrystusa, chrupiąc makaroniki, o piekle i szatanie — smarując bułeczkę...»
Zjadła ją atmosfera, zbyt pozioma i zbyt podniosła naprzemian. Bo znowuż bywały chwile, w których pytała sama siebie, «czy grzechem nie jest literatura»; gdy zdawało się, że trzeba nie pisać, ale działać. Wszak to samo pojęcie kazało zamilknąć Mickiewiczowi!
Wszystko to razem sprawiło, że Żmichowska nie wypowiedziała się pełno w swoich utworach. I czuła to, i gryzło ją, kiedy ona, pełna myśli kłębiących się w głowie, spoglądała na swoje cztery niewielkie tomiki wydania z r. 1861. I nie wiedziała sama, że była pisarką — bardzo płodną. Bo, kiedy zniechęcona, zwątpiała, zamilkła, wówczas szukała ujścia w listach do swoich bliskich. To była jej publiczność! Otóż listy, takie zwłaszcza, to też jest twórczość: wszak pani de Sevigné została jednym z klasyków francuskich, nie zostawiwszy nic prócz listów do córki. Korespondencja Żmichowskiej jest ogromna, wydana ledwie w części i bardzo mało znana; a jest to pierwszorzędny dokument nietylko do lepszego poznania pisarki, ale do poznania epoki. Listy Narcyzy (przeważnie do przyjaciółek) wydano zrazu w dwóch tomach w roku 1885; sądzę, że to wydanie jest bardzo niepełne; czasy były za bliskie; z jednej strony listy te mogły narazić wobec władz żyjące osoby, z drugiej, wedle ówczesnych pojęć, wiele rzeczy trąciło jeszcze niedyskrecją. W r. 1906 wydano dodatkowo tom III. W tych trzech tomach najcenniejsze są listy pisane do Bibianny Moraczewskiej (Bianki) i do Izabelli Zbiegniewskiej (Elli). Przedtem (1890) wyszły listy do Tekli Dębskiej. Ale to bynajmniej nie wszystko, to raczej mała cząstka. Ja sam w papierach rodzinnych znalazłem jej stokilkadziesiąt listów, przeważnie bardzo obszernych, pisanych do mojej matki, wówczas panny Wandy Grabowskiej. Listy te, które mam zamiar wydać niebawem, znakomicie przyczynią się do wypełnienia luki, jaką napotykamy w znajomości pisarki w pewnym okresie. Ile można wyczytać w listach Żmichowskiej, dowodzi tego wyborna praca p. Aurelji Wyleżyńskiej Narcyza Żmichowska w świetle swych zwierzeń, mimo że praca ta uwzględnia materjał jedynie do owej chwili (1919) drukowany.

V
JEJ FIZJOGNOMJA

Jest jakieś fatum, które utrwala fizjognomję danego pisarza w ten lub inny sposób. Wyraża się to już w ikonografji, w tem, jak go się reprodukuje na wizerunkach. Otóż jakie są wizerunki Żmichowskiej? Starsza pani bez wieku, z włosami gładko zaczesanemi, w czepeczku. To samo w sensie moralnym. Stara nauczycielka-moralistka, oto w co się przeobraziła gorsząca niegdyś swem zuchwalstwem autorka Poganki. Jestto dość osobliwa a częsta rzecz, to utrwalanie pisarza nie z okresu gdy tworzył swoje dzieło, ale gdy dożywał swego życia. A wszak scałkowanie Żmichowskiej byłoby rzeczą tak interesującą!
Była kobietą, oto co wiele tłumaczy. Zwłaszcza kobietą wówczas! Gdy trzydziestoletni mężczyzna z sercem złamanem w zawodzie miłosnym drapuje się z wdziękiem w swój płaszcz bajroniczny, trzydziestoletnia «stara panna» musi kryć wstydliwie swoje wewnętrzne przeżycia. Toteż Narcyza wcześnie przekreśla swoje osobiste życie. Czasem tylko w jakimś błysku, w jakiemś słowie, przejawią się burze, kryjące się na dnie serca, serca, które czuło się przedewszystkiem stworzone do kochania.
Była nieładna. Nie bierzmy może dosłownie tego rysopisu, który sama podaje bratu Erazmowi: «le nez gros, la bouche ordinaire, la taille de trois ou quatre pieds de haut, en un mot, c’est un petit monstre que ta soeur Narcisse» («nos gruby, usta pospolite, wzrost trzy lub cztery stopy, słowem to mały potworek ta twoja Narcyska»); ale te utyskiwania, że jest nieładna, niesympatyczna, «nie pociągająca zmysłowo», powtarzają się w jej listach często. Będąc do tego ubogą nauczycielką, a mając naturę subtelną i wrażliwą nietylko na przymioty duszy, ale i wybredną estetycznie, czyż mogła marzyć o człowieku, któryby jej w całej pełni odpowiadał? Kompromisu zaś nie uznawała. Od młodu więc serce jej uczyło się żyć surogatem. Miłość do brata, to pierwsze jej namiętne uczucie. Tu może jej kochające serce oddać się z całem wylaniem, nie lękając się, że będzie odepchnięte lub zdeptane. Musiała ta miłość do brata, z którym zresztą, poza rzadkiemi momentami całe życie była rozłączona (Erazm po roku 1831 emigrował do Francji), być niezwykle żywa, skoro aż ciotka uważała za potrzebne przestrzec dziewiętnastoletnią pannę:
«Śmiać mi się chciało nawet, jak wujenka Józefowa opowiadała mi historję w guście René’go Chateaubrianda, by mnie przestrzec nieznacznie, że siostra w bracie pokochać się może, — ja temu bynajmniej nie przeczę, i gdybym miała tylko jednego z was bratem, tobym już głowę za nim z miłości traciła — lecz ja mam trzech takich, że o każdym zosobna mogłabym przysiąc, że go najlepiej kocham i o każdymbym prawdę powiedziała...»
Istotnie, wyżycie się miłosne jest w listach do Erazma takie, że czytając, możnaby mniemać, że to pisze kobieta do najdroższego kochanka:
«Wieczór jest, mój miły, i na ustach twoich składam dwa najtkliwsze pocałunki z życzeniem dobrego wieczora. Dzięki ci stokrotne za twoje noce marzenia, może to przesądem nazwiesz, ale w ten dzień, gdy pisałeś po przebyciu przykrej migreny, jak najwdzięczniejsze we śnie miałam widziadła. Zgadnij też, co to było, lub kto to był raczej. Ach! ta niedziela, kiedyż nadejdzie... Erazmie, mój Eraziu, mój najdroższy Eraziu, widzisz, jaka ja szalona, cały list zabazgrałam twojem imieniem, nie pomnąc nawet, że można co innego pisać...»
Oto listy miłosne, jakich biedna Narcyza nigdy do nikogo nie pisała! Chyba do przyjaciółek, bo serce jej szukało ujścia w przyjaźni, i ten jej głód kochania był cementem, który spoił Entuzjastki. Kiedy się czyta jej list do której z przyjaciółek, możnaby mniemać, że to jedyna w jej życiu przyjaźń, tak żywe i szczere są jej objawy: i oto widzimy, że tych najukochańszych było wiele i każda ma swój odcień w jej sercu. I znów szlachetne te przyjaźnie przybierają w listach ton jakże miłosny:
«To wiem jedynie, że muszę mieć, aby jedną dobę twego życia — dzień i noc. Noc dobrze za dwunastą godzinę przeciągniętą — tak jak to było w twoim salonie przy stoliku — ach! wtenczas jeszcze nic a nic nie wiedziałyśmy o sobie — proste ogólniki — dzisiaj wiemy bardzo mało, ale mi się zdaje, że coraz więcej dowiadywać się będziemy. Wszystkiego nie powiem i ty mi nie powiadaj. Śliczna to rzecz, śliczne chwile, póki się ludzie ciągłych nowości dowiadują o sobie. Nie uwierzysz jak ja kocham, zupełnie naddatkowem kochaniem tych, których ciekawa jestem, — ma się rozumieć nie na przeczytanie w książkowem znaczeniu, ale na surpryzy, niespokojności, zdziwienia...» (do Elli).
Takie skarby świeżości serca zachowała ta czterdziestoośmioletnia znękana kobieta, a serce to najodważniej, najnaiwniej, można rzec, wypowiadało się, kiedy mówiła do przyjaciółek jak ona niezamężnych.
«Kochać, tak kochać, żeby się nawet bez równoważnej obyć wzajemności — żeby być szczęśliwą, przez siebie, w sobie, bez cudzego stracenia. Lękam się jednak ciągle, żebyś słów moich zbyt mistycznem nie przeładowała znaczeniem — ja tu mówię o najrzetelniejszem użyciu szczęścia i przyjemności. Wyobraź sobie śliczną postać rycerza lub pazia — mniejsza o to — kiedy patrzysz na niego i widzisz i czujesz że jest piękny, co ci ma na tem zależeć, czy umyślnie dla ciebie pięknym się urodził, — a kiedy skiniesz na niego i przyjdzie — co ci pytać, gdzie szedł pierwej...» (do Elli).
Jako pasja kochania, przywodzi Gabryella na myśl pannę de Lespinasse. A to wszystko to tylko drobna moneta serca: cały ogrom swego uczucia przeleje w sprawę, w naród, w społeczeństwo. I całą swą twórczość będzie tłumaczyła miłością:
...ja ci powiem, że i taką lichą autorkąbym nie była, gdyby mi się czasem do wyłączniejszego szalonego uczucia serce nie zrywało jak ptak do wschodzącego słońca. Ale moje serce na błyskawicach musiało poprzestać...
A gorycz niezaznanej miłości obciąża się jakże boleśnie tem, że Gabryella przypisuje temu braki swojej twórczości:
«No, nie warto dalej się spowiadać, dość na tem, że nie byłam w całym ciągu życia mojego, ani na 24 godzin, ani na jedną godzinę nawet wzajemną miłością kochana, — dlatego dzisiaj nic już napisać nie mogę, bo mi na każdym kroku w pewnych danych — deficyt. Całe szeregi, całe kategorje są dla mnie niezrozumiałościami — mogę o nich tylko z wierzchu, nie ze środka mówić...»
Umyślnie zatrzymuję się nieco dłużej przy pokazaniu tej właśnie Gabryelli. Raz dlatego, że ta nas najbardziej obchodzi przy czytaniu Poganki; powtóre, że ta inna, ta, która się utrwaliła na wizerunkach, w popularnych broszurach, patrjotka, obywatelka, wychowawczyni, bardziej o wiele jest znana. I Narcyza miała swój moment, w którym Gustaw zmienił się w Konrada. I ona zaczęła od romantycznego szału, aby pogrzebać własne bóle w służbie narodowej. I ten osobisty moment jej życia i jej twórczości czyni ją nam tem bliższą i tem bardziej interesującą. Poganka jest jej Czwartą częścią Dziadów: mając tę świadomość będziemy widzieli w tym utworze coś więcej, niż przebrzmiałe echo Romantyzmu.

VI
PIERWOWZÓR ASPAZJI

Wydawca listów Żmichowskiej do Tekli Dębskiej (1890) notuje z powodu wyrazu «poganka», użytego przez Narcyzę o jednej z przyjaciółek, Paulinie Zbyszewskiej: «Możnaby na podstawie tego wyrażenia odważyć się na przypuszczenie, które zresztą raz już robiono, że Paulina Zbyszewska była modelem na Pogankę, chociaż i w tym utworze, jak w każdym innym, może być w nakreśleniu postaci zaledwie kilka rysów, wziętych z rzeczywistości, a reszta uzupełniona fikcją poetycką».
Przypuszczenie to zatem już robiono... Ale przypuszczenie stało się pewnikiem od ogłoszenia trzeciego tomu listów Żmichowskiej (1906), a mianowicie listów do Bibianny Moraczewskiej.[2] Tu już nie niektóre rysy, ale tożsamość sytuacji, nasilenie osobistych przeżyć przetransponowanych potem na sztukę, stały się czemś uderzającem. Na tych listach opierając się, prof. Mann przeprowadził interesującą analogję między przeżyciami Narcyzy a treścią i tonem Poganki.
Nietylko wynika z nich, że młody i piękny Benjamin z Poganki jest poetycką transpozycją samej autorki, ale że bezpośrednią pobudką tego utworu była namiętna przyjaźń, «posiestrzenie» między Narcyzą a drugą kobietą. Najnamiętniejszy poemat zrodził się z przyjaźni między dwiema kobietami.
Kim była Paulina Zbyszewska?
Była to córka bardzo bogatego ziemianina, utalentowana, wykształcona, muzykalna.[3] Śpiewała jak artystka, komponowała. Znała całą Europę, słuchała w Paryżu wykładów Micheleta, w Berlinie Hegla. Mówiła płynnie kilkoma językami. Rozprawiała o ekonomji politycznej równie biegle jak o sztuce; niemniej dobrze znała matematykę, nauki przyrodnicze, i t. d. O wszystkiem sądziła śmiało i wymownie. Arystokratka z upodobania i narowów, była demokratką z przekonań. Kokietowała ze wszystkiem: w czasie pobytu w Tyrolu nawróciła ją «Stygmatyzowana»; w Rzymie przeszła na jakiś czas na wiarę Walerego Wielogłowskiego. Ale zapalna z pozoru, była zarazem naturą raczej zimną, nie pojmującą, że może coś istnieć poza jej kaprysem. Takie — może niesprawiedliwe — wyobrażenie tworzymy sobie o Paulinie. W jej piękne rączki dostała się młoda nauczycielka-poetka, ciesząca się już w kraju pewnym rozgłosem pod pseudonimem Gabryelli, wyznawczyni «posiestrzenia» jako najwyższej formy uczuć. Miała wówczas lat dwadzieścia pięć.
Poznały się, przypadły sobie do serca, i świetna panna porwała ubogą nauczycielkę do siebie na wieś, do Kurowa. Pobyt ten musiał się Gabryelli wydać rajem; atmosfera zbytku, kaprysu, marzenia, inteligencji, sztuki, Europy, cóż za oaza w porównaniu z domami, w których przypadło jej bakałarzować dotąd. Wspólnie czytają, myślą, tworzą:
«Jednego wieczora — pisze Narcyza — wkrótce po moim przyjeździe, siadła Paulina grać i śpiewać, zaczęła myśl swoją, a mnie jakoś w tej chwili dane było ją zrozumieć, więc słowo po słowie wymówiłam jej każdą nutę, niby po dyktowaniu, i z tego wszystkiego złożyła się pieśń, w samych wyrazach niewiele mająca ozdoby, ale łącznie z dźwiękiem tak przedziwna i piękna...»
Nawzajem dla Pauliny, cóż za odbiorczyni, cóż za audytorjum ta subtelna, inteligentna i entuzjastyczna Gabryella! Jak egzaltowana musiała być ta przyjaźń — zwłaszcza ze strony Narcyzy, — świadczy fakt, że, kiedy Paulina dostaje róży na twarzy, wydaje się przyjaciółce «jeszcze piękniejsza».
Ale o sile tego uczucia możemy wnioskować dopiero z ciosu, jakim było zerwanie. Bo ta idylla się zmąciła. Czem, w jakich warunkach — tajemnica. Narcyza oskarża siebie: «Cierpiałam i płakałam, bo złe z mojej własnej wypłynęło winy. Zgrzeszyłam ciężko... Wiele złego zrobiłam, Bibianno...» — spowiada się drugiej przyjaciółce. Ale oskarża i innych: «Prawda, że i złemu przyjrzałam się zbliska, dotykalnie, prawie stanęło mi na drodze, a tak nikczemne, albo takie okropne, że aż dusza wyschła obrzydzeniem i oburzeniem...»
Co zaszło między dwiema kobietami? Czy Narcyza pokochała za mocno i namiętna jej przyjaźń stała się kapryśnej pannie ciężarem? Czy dokuczyła jej zazdrością, która (wedle własnych jej wyznań) stanowiła «ciężką jej wadę?» Dość, że Paulina, — jeszcze chora zresztą, — o ile przedtem żyć bez Narcyzy nie mogła, o tyle teraz nie może patrzeć na nią, na jej widok «dostaje spazmów». Żmichowska opuściła Kurów z raną w sercu. Cios był tak bolesny, że długo o nim mówić, ani pisać nie może. To było dla niej cięższe, niż śmierć ukochanego brata:
«...od tego czasu daleko dotkliwsze straty — dotkliwsze, bo od ludzi, nie od Boga, od grzechu, nie od świętości...»
«Gdybyście wiedziały, — pisze do przyjaciółek, — w jak okropnej chwili doszedł mnie wasz list — cierpiałam tak okropnie, że aż zła byłam: oh, to jest cierpienie ze wszystkich najokropniejsze...»
Aż wreszcie, w kilka miesięcy po fakcie, wyspowiada się ukochanej Bibiannie Moraczewskiej:
«O najokropniejszem przejściu życia mojego z najzimniejszą krwią mogę mówić jak o patologicznem zjawisku, jak zdrowy o chorobie, jak wyratowany o niebezpieczeństwie, jak szczęśliwy o cierpieniu... Czy ja ją kochałam? Pamiętasz zapewne, ale tak się kochać nie godziło — więc po złem kara — co ona biedna winna temu, że jej w chwili uniesienia wszystko podobnem się zdaje, że ja chwili jej uniesienia wierzyłam, że wziąwszy życie moje jak ćwiartkę papieru, zaczęłam z niego arabeski podług jej fantazji wycinać, i że gdy powycinałam (Bóg widzi, czasem nawet z krwawemi serca kawałkami), stałam się wzajemnie wymagająca, kiedy już do niczego prawa nie miałam, bo Paulinie się zdawało, że moją duszę od kartki do kartki przeczytała. Wielka to jest czytelniczka ta Paulina, czyta zawsze i wszędzie, kiedy się uczy i kiedy kocha, a kiedy gra, to przypomina sobie. Nie wypuszczaj też z uwagi jednej maleńkiej okoliczności, że Paulina jest genjalną kobietą, łatwiej mnie wytłumaczysz, ją zrozumiesz wtedy. Z genjuszem pierwszy raz w życiu do czynienia miałam, zmierzyłam go moja poziomą miarą, uwielbiłam, ukochałam, ale nakoniec chciałam być także najlepiej, najwyłączniej kochana — kiedy mi Paulina ze swoją biegłą dialektyką zaczęła dowodzić, że to jest wielkie głupstwo, mnie się coś w mózgu przewróciło i doprawdy poczułam, że w sercu także coś przewracać i psuć się zaczyna. Zwiąż z chwilami, w których nas razem widziałaś, prawie bez przejścia żadnego, ową chwilę, w której dowiedziałam się, że mnie Paulina kocha — ot, jakby to powiedzieć? na piąte koło u woza. Dodaj przytem jej zwykły sposób postępowania, dla najukochańszych tak drażniący niekiedy, — a cóż dopiero dla niekochanych już, — a jej duma, szatańska duma, zdaje się, że ci chce czoło w piasku rozgnieść...
Ja, co ci się przyznam, że pomimo gorzkiej dzieciństwa szkoły, nic a nic się przeciwko dokuczaniu zahartować nie umiałam — ja myślałam, że oszaleję... Uściskałam na pożegnanie raz ostatni moich lepszych wspomnień Paulinę, z płaczem siadłam do bryczki — Marja z chrześcijańskiej litości odwiozła mnie na pocztę, poczta steinkellerka nie wiem poco do Warszawy zatoczyła, Wincenta w Warszawie znalazła jak rzecz jakąś martwą i bezużyteczną...»
Powiedzcie: czy to nie Musset po wyjeździe z Wenecji? I wyznaję szczerze, bardziej wierzę w tragizm i prawdziwość ciosu, jakiego doznała Gabryella, — tej choroby, po której «zostało się jej coś niezdrowego w sercu», — niż w wiele innych romantycznych miłości poetów. I była jedna różnica. Poeta ze złamanem sercem może się stroić w swoje nieszczęście jak w pióropusz, może je opiewać, okrzyczeć, rozsławić, tutaj ta straszliwa miłość czuje instynktownie, że jej się kryć potrzeba, miesza się do niej jakieś uczucie wstydu.
Widzimy więc, że «posiestrzenie, ta najdoskonalsza forma przyjaźni», mogło wydawać prawdziwe dramaty miłosne — i mogło potężnie zapładniać dusze cierpieniem. Bo w rok po tych wypadkach powstaje Poganka. Uboga nauczycielka, «stara panna», zmienia się — przy zachowaniu wielu zewnętrznych okoliczności — w młodego, czarującego pięknością Benjamina, który dostaje się w sidła olśniewającej «poganki», tak czasem nazywała w listach Żmichowska Paulinę, — aby wyjść z nich złamany, z rozdartem sercem, ze zmarnowanem życiem. Ale nie jest to jedyny ślad Pauliny w dziele Żmichowskiej: odnajdziemy jej rysy w Marji-Reginie, owej promiennej i złowrogiej egoistce z Księgi pamiątek; znajdziemy może dzieje jej młodości w Białej róży.

VII
«POGANKA»

Ten krwią serdeczną pisany poemat Narcyzy Żmichowskiej przedstawia nam się na kilku planach. Przedewszystkiem, element osobisty. Istnieją krytycy-mentorzy, którzy chcieliby odjąć prawo korzystania z tych motywów, przynajmniej o ile wykraczają one poza konwenans. Wolno opowiadać ckliwe bajeczki o Ewuni Ankwiczównej i o Marji Wodzińskiej, ale nie wolno zapuszczać wzroku w życie pisarza tam, gdzie kryją się nieraz najistotniejsze węzły jego twórczości! Ale w takim razie poco wydaje się listy wielkich pisarzy, jeżeli nie po to, aby w tych listach szukać klucza do serca ich i myśli?
Pytanie to nastręcza się tem bardziej tam, gdzie chodzi o Romantyzm, dający wszystkim swym dziełom cechę osobistej spowiedzi. Niema chyba w owych czasach wybitnego utworu, któryby nie był przejrzystą transpozycją przeżyć poety. Liryzm sączy się wszystkiemi porami. I to życie przeżyte i życie pisane zlewają się nam dziś w jedną całość, dopiero one razem tworzą urok owych romantycznych poematów-spowiedzi. Ileż spisano atramentu, omawiając «epizod wenecki», z którego urodziła się Spowiedź dziecięcia wieku Musseta? W tym samym mniej więcej stosunku jest epizod kurowski do Poganki.
Jeżeli zestawimy moment powstania tego utworu z datami listów do Bianki Moraczewskiej, uderzy nas niewątpliwie równoległość tych dwóch spowiedzi: jedna bezpośrednio wylana na łono przyjaciółki, druga — artystyczna tych przeżyć transpozycja.
Nietylko w głównej linji powieści, ale i w szczegółach jest wiele charakteru autobiograficznego. Narcyza przedzierżgnęła się w Benjamina. Ona, której nieraz musiała dokuczyć jej kobiecość, uczyniła się młodzieńcem; ona, nieładna, obdarzyła się w marzeniu czarującą urodą. I ona sama, jak Benjamin, chowała się wśród licznego i kochającego się rodzeństwa, z którego była najmłodszem dzieckiem. I ona patrzała jak ukochany jej brat Janusz gasł zwolna na suchoty, ten brat, który miał tak silny wpływ na jej rozwój, że jeszcze w dwadzieścia lat potem[4] wspomina go i z przesadną zapewne skromnością przypisuje mu wszystko, co jest w jej dziele najlepsze. I ona wreszcie, jak widzieliśmy, spotkała swoją Aspazję.
Kim była Narcyza w momencie jej spotkania? Miała lat nie siedemnaście, ale dwadzieścia pięć. Była już głośną poetką, ale była też potrosze owem «dzieckiem wsi». Znała Paryż, zapewne, ale jak? Skromna nauczycielka w pańskim domu, jeżeli dorwała się chwili swobody, to po to, aby pochłaniać książki w bibljotece. Potem obracała się w towarzystwie kobiet żyjących pracą i ideałem. Sądząc ze wstrząśnienia, o jakie ją przyprawiło to przejście, pierwszy raz spotkała się z typem w rodzaju Pauliny: uroda, talent, urok artyzmu, inteligencja błyskotliwa, niepodległa, zuchwała, igrająca pojęciami jak piłką, filozofja własnego kaprysu, przytem europejska kultura, znawstwo, wiedza; — wszystko gromadzone po to, aby sobie uczynić z tych cennych darów podnóżek własnej przyjemności. Tak wygląda Paulina poprzez zwierzenia Narcyzy, pozwalające widzieć w niej pierwowzór Aspazji.
A dalej sytuacja, wyolbrzymiona oczywiście w powieści i przystrojona romantycznie, skromniejsza w życiu, ale identyczna w głównych linjach. Jak Aspazja, tak Paulina znajduje «dziecię wsi», zbolałe śmiercią brata, łaknące bezwiednie nowego uczucia; porywa ją do swego pałacu, który musiał się wydać Narcyzie zaczarowanym dworem zbytku i sztuki, inteligencji i cynizmu, entuzjazmu i chłodu, dowcipu i ironji. I spędzi tam najpełniejsze chwile swego życia, aż wreszcie przyjdzie moment, że biedny Benjamin-Narcyza, odtrącona równie chłodno jak gorąco ją przygarnięto, nie pieszo wprawdzie, ale na bryczce (przyjechała zapewne bogatym powozem) dobije do Warszawy, gdzie schroni się na łono przyjaźni, aby później przypaść do ziemi rodzinnej w wiosce, gdzie nie była od lat sześciu.
Oto własna jej krew tętniąca w tym utworze.
A teraz rozważmy, czemu ta spowiedź przybrała te a nie inne formy, i w jaki sposób na jej kształtowaniu się zaważyła epoka. Nie potrzeba być zawziętym «wpływologiem», aby spostrzec, ile z bieżącej literatury weszło w ten pierwszy większy utwór młodej pisarki. Poganka, wysoce oryginalna, egzotyczna nawet na naszej ówczesnej glebie, należy wszakże do wielkiej rodziny europejskiego Romantyzmu; należy do tych typowo romantycznych spowiedzi, które idą od Wertera i René’go, a które w polskiej literaturze znaczą się takimi bohaterami jak Konrad z Czwartej części Dziadów i Kordjan. Ten Benjamin przedwcześnie postarzały, z grymasem goryczy na ustach, obojętny na wszystko, grzejący się leniwie u kominka cudzego zapału, gdzie jednego wieczora czyni swoją spowiedź, czyż to nie krewniak owego René, obnoszącego swój smutek po prerjach indyjskich, lub owego mussetowskiego Oktawa, dla którego świat oblekł się kirem po zdradzie kochanki? Aż nazbyt naturalnem jest, że epoka dostarczyła osobistym przeżyciom Narcyzy swojej grandilokwencji, i że skromną nauczycielkę, która, poróżniwszy się z rozgrymaszoną panną, tłucze się, popłakując, na kurowskiej bryczce, udrapowała we wspaniały romantyczny płaszcz hrabiego Benjamina, kawalera Złotego Runa (co sobie miała żałować!), wielkiego polityka, finansisty, artysty etc. Ta transpozycja — kiedy znamy listy do Bibianny — budzi uśmiech, ale wzrusza zarazem.
I innych rysów dostarczyła tu epoka. Jeżeli mowa o wpływach literackich w tej dobie twórczości Żmichowskiej, należy nam ich szukać prawie wyłącznie we Francji. Wychowana, jak wszystkie ówczesne panny z «dobrych domów» na francuzczyźnie, czytała niemal wyłącznie w tym języku. Później nauczy się dobrze po angielsku, będzie tłumaczyła Macaulaya i będzie wolała powieść angielską od francuskiej, pozna też i Niemców w oryginale; ale w tym momencie swego życia czerpie pokarm niemal wyłącznie z Francji, jakże wówczas bogatej w talenty! Dlatego możemy wnosić, że element fantastyczny, przenikający Pogankę, gdzie realność tak kapryśnie splata się z bajką, ten element — można powiedzieć — hoffmanowski też wzięła z Francji, gdzie był on wówczas tak modny: dość wymienić Jaszczura Balzaka, jego Arcydzieło nieznane, ową dziwną historję o malarzu, dalej nowele Karola Nodier etc. Tam znajdzie modele na suknie dla swojej Aspazji. Ta kobieta zimna i wzgardliwa, ta kobieta o nieznanej przeszłości, tak złowroga dla młodego poety, jakże współczesną jest Fedorze z Jaszczura, Lelji z romansu George Sand, a poniekąd i czarnowłosej kochance Oktawa ze Spowiedzi dziecięcia wieku, tej samej, do której poeta woła: Honte à toi, femme à l’oeuil sombre etc. Pełno w literaturze ówczesnej tych postaci, tych fatalnych kobiet, aniołów z lica a szatanów z duszy, pełno tych kontrastów między dzieciństwem sielskiem-anielskiem a demonem, który zatruł młodą duszę, między matką i siostrą a kochanką.
Poganka, pisana w r. 1845, jest jednym z ostatnich przebłysków tego Romantyzmu. Powieść francuska przechodzi w tym okresie znamienne przeobrażenie: od jaskrawych antytez i lirycznych rozlewności do bogato cieniowanego obrazu życia i psychologicznej prawdy. Najlepiej można tę ewolucję śledzić u Balzaka. I Żmichowska przebędzie tę ewolucję, i to w przyśpieszonem tempie: tuż po Pogance ona, jak to wykazaliśmy gdzie indziej,[5] balzacienne sans le savoir, da powieść zupełnie innego już typu, i inną bohaterkę, tem ciekawszą, że potrosze kreśloną z tego samego modelu: Marję-Reginę w Książce Pamiątek. I ta jej następna powieść, mimo że po przepychach stylu i wyobraźni, jakie poetka rozwinęła w Pogance, musiała się współczesnym wydać raczej skromną, nam wydaje się znacznie bardziej indywidualną i może wartościowszą.
Trzeci wreszcie element trzeba nam naznaczyć w Pogance: stwierdziliśmy, co dało pisarce przeżycie osobiste i co jej dał moment w literaturze europejskiej. Ale nie byłaby Gabryella tak do gruntu polską pisarką, gdyby się nie odbiły w jej utworze ówczesne warunki naszego polskiego życia. Ta sprawa polska, ta nuta patrjotyczna, męczeńska, daje wszak naszemu romantyzmowi swoisty jego charakter; ona sprawia, że nasi romantyczni bohaterowie, Konrady i Kordjany, roztapiają się wreszcie w sprawie Narodu. Przypomnijmy sobie tę scenę, kiedy Benjamin wraca po latach w zagrodę rodzinną. Nie zastaje tam wszystkich!
— A gdzie ojciec, wyjąknąłem nieśmiało, kryjąc twarz na łonie matki.
— Tam, gdzie Józef i Karol, odpowiedziała cichym, ale serce rozdzierającym od niemej boleści głosem.
Podniosłem głowę, spojrzałem dokoła — prawda, nie było ich.
— Oni chrześcijańską śmiercią pomarli — przydała matka.
— A nie nad ich zgonem wypłynęły najbardziej gorzkie łzy nasze — odezwała się Bronisława, i to był pierwszy jedyny wyrzut, jaki mnie spotkał.
W tej chwili Henryk zerwał się z miejsca, obie ręce jak do uścisku i pieszczoty ku Benjaminowi wyciągnął: — Bracie, mój bracie, gdybyś ty miał matkę!... zawołał takim przejętym, takiej głębokiej prawdy wykrzykiem, że się jego echo o wszystkie nasze serca odbiło.
— Gdybym miał matkę! powtórzył Benjamin...

Wiemy, co w owym szyfrowanym, zrodzonym z warunków cenzuralnych języku znaczyło słowo matka, i wiemy także, z własnych jej zeznań, kogo odmalowała Żmichowska w owym Henryku, który kochał matkę. Henryk, to był Edward Dembowski, młodzieniec świetnego rodu i świetnych zdolności, bogaty, piękny, utalentowany, w dwudziestu paru latach już głośny w literaturze, który wszystkie siły oddał ukochanej matce, i który zginął dla niej młodo, grzebiąc najpiękniejsze nadzieje. I tu jest swoista barwa tego opowiadania, swoisty polski ton, którego nie mają pokrewni, romantyczni bohaterowie, ani mussetowski Oktaw, ani kochanek Lelji, poeta Stenio, ani Rafael z Jaszczura. Benjamin usidlony przez Aspazję, Benjamin, latający po szerokim świecie, zyskujący sławę, majątek i ordery Europy, był odstępcą, był zaprzańcem najświętszej sprawy narodu. Gdy on kochał i szalał, bracia jego ginęli, jęczeli w więzieniach, szli na Sybir. Ziemi jego brakło rąk do pracy. I to jest nowe oblicze Poganki. Mogła ona wcale nie być kobietą, mogła być życiem, które kusiło ku sobie. Czyż kasztelanic Edward Dembowski nie mógł błyszczeć jako złoty młodzieniec na paryskich salonach? Czyż nie było takich wielu? Poganka — wzięta w tym sensie — mogła być symbolem owej «zmaterjalizowanej Europy», od której odwracali się z taką wzgardą nasi poeci. I ten typ Benjamina dość często musiał się pojawiać w naszem życiu, ten młodzieniec, którego Cyrce-Europa wabi w swoje sidła, który nie zdobywa może orderów i majątków, ani nie czyni wielkich odkryć, ale który kocha się, gra i pojedynkuje i który, straciwszy majątek rodzinny, porzucony wzgardliwie przez piękną kochankę, wraca, przedwcześnie postarzały, z przerzedzonym włosem i pustym mieszkiem na zagon ojczysty, aby tam zastać żałobę, świeże mogiły i — wyrzut sumienia. I w późniejszej literaturze spotkamy ten typ; coś z niego ma ów morfinista Różyc w Nad Niemnem Orzeszkowej.

VIII
FIKCJA A ŻYCIE

Narcyzie nie groził los Benjamina. Ona kochała matkę! W tej miłości znalazła siły do dalszego życia. Okres, gdy wyła z bólu i cisnęła się twarzą do ziemi, był w jej życiu przejściowy. Rysa w sercu została, ale nie przeszkodziła jej stać się artystką i obywatelką. Cierpienie zapłodniło ją: Poganka, Książka pamiątek, urodziły się z tego cierpienia. Niebawem pochłonęła ją praca społeczna i narodowa.
I tutaj okazuje się, o ile gra życia jest bardziej złożona, niż jaskrawe kontrasty romantycznej poezji. Tam anioły i demony, tam cichy zagon i ofiarna praca z jednej strony a z drugiej kaprys i użycie. W istocie było inaczej. Paulina i Narcyza zetknęły się nietylko na gruncie pieśni, poezji i egzaltowanych uczuć, ale na gruncie pracy społecznej i narodowej. Zapewne każda pojmowała tę pracę odmiennie: gdy dla Narcyzy była ona jej religją, dla poganki-Pauliny była raczej jedną formą więcej wyżycia się, ryzyka, bodaj zabawy. Bywała w świecie Paulina Zbyszewska przywiozła z Paryża hasła saint-simonistyczne i musiała je sławić dość głośno, skoro władze pruskie wydaliły ją z Poznania jako niepożądaną cudzoziemkę. Wyznawała zasady «demokratyczne»; ponieważ zaś na polskim gruncie wszystko przybierało zabarwienie narodowe, maczała paluszki w dość niewinnych, zdaje się, konspiracjach. I oto gdy Narcyza rozeszła się z nią już dawno i sama rzuciła się w prawdziwą podziemną robotę, ironja losu zrządziła, że obie panny dostają się do więzienia wskutek przejętej dawnej ich korespondencji. I tu nastąpiło chwilowe zbliżenie obu przyjaciółek poprzez mury więzienne. «Lina to mój los, to moja historja», pisze Narcyza do innej przyjaciółki, do uwielbianej Anny Skimborowiczowej.
Paulinę wypuszczono z więzienia rychło. Wstawił się za nią do Paskiewicza sam marszałek szlachty hr. Jezierski. Powołał się na zasługi jej ojca, t. zn. na lojalne stanowisko, jakie ów zajął wobec rządu w czasie powstania w r. 1830. Narcyzę przetrzymano w celi, w ścisłej samotności, półtrzecia roku.
Akta procesu znajdują się dziś w Warszawie w Archiwum Akt Dawnych; włączone są do nich listy Pauliny do Narcyzy. Przepisałem z tych listów parę ustępów, znamiennych dla tonu tej przyjaźni:
Słuchaj, Narcysso, Matka twoja gdyby żyła przeklęłaby miłość twoją — albo ciężką łzą matki opłakałaby nasz związek — bo, siostro moja, zrywając twoje zobowiązania z Heleną, zrzekasz się przed własnem sumieniem prawa do czynu. Okropne wymówiłam słowo — potępienie na moje szczęście — na cześć naszej cnoty! Smutno mi, Narcysso, ale błogo i święcie; oby to teraźniejsze uczucie gwiazdką nam w życiu świeciło — Świętą Gwiazdą wschodu ku narodzeniu. Kochanko, starać się będę jechać na Poznań, ale jeżeli na Kraków jechać wypadnie, to cię uwiadomię listem. Zjedziemy się we Wrocławiu i napowrot razem do Polski wrócimy już na zawsze, na bardzo długo...
«Moja jedyna, ja ciebie kocham całą siłą mojego bytu — ale, aby cię godnie kochać, braknie mi cnoty i wzniesienia ducha — nie dosyć jeszcze — ale co było skarbów w duszy mojej, wszystko ci oddałam — wszystko. W tobie tylko przychodzę do uczucia siebie samej — i stąd moje niepokoje — o ile mój żywioł niewyrobiony miesza się i zlewa z twoim przeczystym żywiołem. Moja jedyna, ty odwagą, siłą i miłością wyrzeczesz moje przebaczenie i dasz słowo przyszłego szczęścia. Ale, moja Narcysso, aby czuć siłę, trzeba mieć zdrowie, kochanko; to twój obowiązek, trudniejszy jak inne, nie do ominięcia. Wolff powiedział, że jesteś bardzo chorą, czem te wyrazy były dla mnie, nie pytaj, ale rozmyśl, czem one dla ciebie być powinny...
Przyjeżdżaj więc, moja siostro, tego wymaga miłość twoja dla mnie i święte obowiązki dla ogółu.

Twoja, twoja jedynie
Paulina.

«Kochanki, siostry mojej rączki i usta całuję i nadzieją miłości wierzę w nasz rzeczywisty uścisk w przyszłości. Moja złota, gdyby ci przyjaźń poczciwej Heleny nie wystarczyła, gdybyś czuła, że zdrowie twoje niknie z wrażeniem dni naszych, to pytaj serca o słowo czynu, siostro moja, etc. etc.

Tak przedstawiała się rzeczywistość, która pobudziła poetkę do stworzenia jednego z najpłomienniejszych w naszej literaturze poematu. Dużo drogi zrobiła poetka od optymizmu Szczęścia poety! Zarówno miłość, jak sztuka, objawiły się jej jako dwie niszczące siły. Cyprjan pchnął niewinnego Benjamina w objęcia Aspazji. Zrozumiała Narcyza demonizm sztuki, demonizm miłości; wzniosła się do tragicznej koncepcji życia. Rozwiodłem się nad tem nieco obszerniej, gdyż moment przetwarzania się życia w sztukę wydaje mi się jednym z najbardziej interesujących; zwłaszcza zaś, gdy chodzi o utwory minionych epok, nastrzykanie ich żywą krwią artysty, jakże pomaga do ich odczucia!
Kiedy Poganka ukazała się w r. 1846, była rewelacyjnem zjawiskiem w powieści polskiej. Ten przepych obrazów, giętkość tej prozy, oddającej wszystkie odcienie uczuć, spęczniałej krwią i liryzmem, szeroki oddech fantazji, to były rzeczy u nas wprzód nieznane. Skimborowicz podaje, że Józef Korzeniowski, poznawszy Gabryellę, wyrecytował jej na pamięć całe ustępy z Poganki. Młodzież entuzjazmowała się tym utworem. Jakim cudem, mimo tego sukcesu, nie ukazał się on w książkowem wydaniu, to, jak wspomniałem, wydaje się nam dziś niepojęte! Może nieśmiałość samej autorki, obawa jej przed «zgorszeniem publicznem?» Bo zgorszenie było; znalazłem echa tego w listach Żmichowskiej do mojej matki. Strofując młodą Wandę za jej nieśmiałość, Narcyza — po dwudziestu paru latach od stworzenia Poganki — pisze:
«Toć przecież ja byłam młodą panną, kiedy pisać zaczęłam i nie byłam starsza może od ciebie, gdy wydałam Pogankę; a jednak i tę zbrodnię, przed którą Andzia (Skimborowiczowa) drżała, wzięłam śmiało na swój kark; bo co mogłam pomyśleć, to mogłam napisać, to mogłam wśród ludzi ponieść. Nie wyobrażaj sobie, abym znowu już wówczas tak była jak dzisiaj z pod wszelkich rodzinnych reklamacyj uwolniona. Gdy pierwsze cygaro wypaliłam, był lament w domu; a gdy na koń wsiadłam, były płacze i zgrzytania zębów, o jakich pojęcia nie masz chyba: lecz ja od konia i cygara łatwiej odstąpiłam, niż od pracy mojej. Podarłam wprawdzie więcej arkuszy i spaliłam więcej, niż ich do druku podałam, nigdy jednak żadnego nie cofnęłam pod grozą konwenansu» (22 stycznia 1869).
A wcześniej jeszcze:
«Pamiętam, że gdy pisałam Pogankę, a szczególnie te wiersze w niej nieszczęśliwe, było dużo rekryminacyj; Andzia moja kochana bardzo mię prosiła, żeby zmienić lub skrócić, a pułkowniczek mój najserdeczniejszy... Jeszcześmy nie znały się wtedy, więc może nie wiesz dokładnie, co to był i czem to był dla mnie pułkownik Paszkowski! On więc przyszedł i surowo po żołniersku wyłajał mnie, że takie rzeczy wydrukowałam; a ja na to: «Pułkowniku, kiedy mogłam takie rzeczy pomyślić, to je mogłam wydrukować; nigdy żadnej myśli mojej nie powstydzę się przed ludźmi i nigdy żadnego mojego słowa, któregobym szczerze nie pomyślała, ludziom nie wydrukuję. Jedno za drugie». — A pułkownik mi powiedział: «Ot, głupiaś!» i uściskał mnie, i ja jego — i tak przyjęłam jedyną krytykę, która mię dojąć mogła: krytykę od ukochanych...» (2 czerwca 1867).
O ile zrazu Poganka wywołała zgorszenie, o tyle później zaciążyła nad twórczością Narcyzy: zawsze pozostała ona autorką Poganki, inne jej powieści uważano za upadek natchnienia, gdy poprostu były one przejściem od romantycznego stylu do nowoczesnej analizy, która podówczas była u nas przedwczesną...
Mimo iż Poganka była rewelacją nowej polskiej prozy, nie znaczy to, aby ta proza, zawsze pełna polotu, była wszędzie doskonała. Będąc prekursorem, toruje sobie Żmichowska własne drogi; czasem z trudem przedziera się przez składnię, czasem jest nieco zawiła. Do znamiennych cech stylu Żmichowskiej (podobnie jak u Przybyszewskiego) należy stałe niemal użycie słowa jak zamiast niż. Uderza w stylu jej nadużycie inwersji: kto wie, czy przyczyną tego nie jest usilne kształcenie się na starej polszczyźnie, która znów z łaciny przejęła skłonność do inwersji. Znów w jednym z listów do Wandy Grabowskiej znalazłem zwierzenie pisarki, która opowiada jak walczyła z nalotami francuszczyzny w swoim stylu:
«...upokarzało mnie to bardzo, zadałam sobie więc na jakiś czas czytanie polskich a do tego starożytnych autorów. Jednym ciągiem bez przerwy przewertowałam Reja, Kochanowskiego i Górnickiego, ten był mi najpomocniejszy».
Prof. Mann podnosi w studjum swojem świeżość jej porównań, których jednak Żmichowska nie nadużywa (prof. Mann twierdzi, że w całej Pogance jest porównań około dwudziestu; mnie się zdaje, że jest ich znacznie więcej...), bogactwo słownika, śmiałość zestawień. Mnóstwo rzeczy, które dziś, po Przybyszewskim, po Żeromskim, nie uderzą nikogo, było wówczas w zakresie języka odkryciem. Mimo romantycznego liryzmu jest w jej stylu jakaś męskość, każde zdanie nabrzmiałe jest myślą, nigdy nie spęczniałe frazesem.

Jako podstawę do niniejszego wydania wzięto ostatnie wydanie, dokonane za życia pisarki, t. zn. zbiorowe wydanie jej dzieł z r. 1861. W przedruku tym zachowano interpunkcję owego wydania, mimo że nastręcza ona pewne wątpliwości. Mam wrażenie, że Żmichowska — podobnie jak np. Krasiński — używała w rękopisie przeważnie pauz; w druku owego wydania zachowano obfitość tych pauz, mieszając je ze znakami pisarskiemi, które prawdopodobnie są dziełem korektora. Poprawialiśmy tę interpunkcję jedynie tam, gdzie sprzeczność z sensem była oczywista.




BIBLJOGRAFJA

Żmichowska: Listy, tomów III, Warszawa 1906.
— Listy do Tekli Dębskiej, 1890.
— Listy do Wandy Grabowskiej (rękopis).
Chmielowski: Autorki polskie XIX w., Warszawa 1885.
Sfinx (Skimborowicz): Gabryella i Entuzjastki, Bluszcz 1880.
Boberska: Narcyza Żmichowska (Pisma Felicji Boberskiej, Lwów 1893).
W. Żeleńska: Narcyza Żmichowska, Kłosy 1887.
Al. Kraushar: Kartka z życia Narcyzy Żmichowskiej, Miscell. hist. 1909.
M. Mann: Poganka Narcyzy Żmichowskiej, Warszawa 1916.
Wyleżyńska: Żmichowska w świetle swych zwierzeń, Przewodnik naukowy i literacki, Lwów 1919, 1920.
M. Stecka: Edward Dembowski, Lwów 1911.
Boy-Żeleński: Romans Gabryelli (Ludzie żywi), Wstęp etc. do Czy to powieść i do Białej Róży (1929).




POGANKA
WSTĘPNY OBRAZEK[6]

Jaki to był prześliczny ów kominek, cośmy go kilka lat temu gronem dobrych znajomych w domu Emilki[7] obsiadali, codzień prawie, przez całe, długie, jesienne i zimowe wieczory. Niziutki, czarnym marmurem wyłożony, miał dokoła bronzową galeryjkę od staczania się głowien zabezpieczającą, dwie żelazne podstawki, na których się drewka układało — a drewka olszowe, takie suche, tak mało zostawiające po sobie węgla i popiołu, tak czyste, jasne, płomienne, że choćbyś miał smutek na sercu, choć zgryzotę na sumieniu, to przy ich blasku i myśli ci się rozjaśnią, i droga zbawienia ukaże. Teraz jeszcze, trzeba sobie wyobrazić, że ten kominek bezcenny znajdował się w dosyć dużym i wysokim pokoju, że ten ogień niepokalany rozświecał połyskami swojemi cztery bielutkie ściany, dwa gotyckie okna z przymkniętemi od ogrodu okiennicami, śnieżyste zwoje muślinowych firanek — złote ramy kilku miejscowych krajobrazów, karmazynowym adamaszkiem wybite meble, fortepian w głębi stojący — a począwszy od ósmej godziny, trochę na uboczu, stolik niewielki z całym herbacianym rynsztunkiem, z szklankami, filiżankami, i z świecącym samowarem, który w miarę dosypywanych węgli, syczał lub warczał gotującą się w nim wodą. — Im niepogodniej było na dworze, tem rozkoszniej lubowaliśmy się ogniem kominka i cichością pokoju, i muzyką samowaru — ach! bo nam wtedy tak dobrze było jednym z drugiemi — ach! bo my wtedy kochaliśmy się tak szczerze, szanowali tak ufnie, spodziewali się tak niemylnie!... Dzisiaj? los nas rozwiał po szerokiej ziemi, obojętność, zapomnienie, gorzka uraza, lub żal gorzki śladem za temi, lub owemi biegną. — Gdyby nam znów gościnne kto rozniecił ognisko, gdybyśmy się tak wszyscy dokoła niego zgromadzili — czyby się też zapomniało uraz? czyby już wszelką z serca zrzuciło tęschnotę? czy przyjaźń znówby zbliżyła dłonie, a pogodą czoła błysnęły? Nie, ja radzę nie próbujcie nigdy powtórzenia przeszłości waszej. Kto kochał wtedy, niech już teraz ukochanych swoich nie spotyka, kto w trumnie złożył najdroższych, niech dziś wskrzeszonych nie ogląda. — Kto stracił niech nie odzyskuje, — bo to okropność spostrzec, po latach, dwóch, trzech, dziesięciu, spostrzec, jak oni różni od tego czem byli, lub jak my sami różnymi; zawieść się na nich lub na sobie, z wspomnienia mieć rozczarowanie, lub w obecności zegar bijący smutną niedołęstwa godzinę!... Bogdajby to nam oszczędzonem zostało, nam wszystkim, cośmy wówczas siedzieli przy kominkowym ogniu i gwarzyli tak wesoło, tak swobodnie, tak poczciwie; — a była nas dość liczna gromadka, a nieraz jeszcze kto z dalszych znajomych zawitał. — Pamięć moja wiernie mi przechowała każdego, i przechowała takim, jakim go miała w chwilach owych; nie takim, jakim jest teraz, lub jakim ja go być sądzę. — Najpierw Emilka, pani domu, wdowa po mężu który jej zatruł dni pierwszej młodości[8] — była to — waham się w doborze wyrazów, anioł, czy święta? — boć jeszcze między jednym a drugim wielka zachodzi różnica — w niej zaś, do jednego i drugiego wielkie było podobieństwo. Anioł, posłannik, to duch czysty i spokojny, który prosto, jak rozkaz Boży ku dobremu idzie. Święta, to córka tej ziemi, która w trudach i boleści, walką i zwycięstwem dokupuje się nieba.
Otóż myśl Emilki była Aniołem, jej serce, świętej sercem — jak anioł nie wątpiła ona nigdy, cicha, i spokojna, żadnym instynktem, żadną potrzebą ciała, ani umysłu nie stanęła na poprzecz prawdom religji chrześcijańskiej. — Ale ta walka unikniona w rozumie, przeniosła się do serca, i serce cierpiało okropnie.
Występki bliźnich, niedoskonałości ukochanych, klęski braterskie, stawały się dla niej żywem jak rana cierpieniem — oburzenia, skargi, potępiających wyroków, nie znały usty Emilji — znała jej dusza za to okropność daremnych wysileń, i ciężkie próby strudzenia — wszystko jednak przetrwała, zawsze łagodna jak słońce, które złym i dobrym świeci, zawsze cierpliwa jak rzemieślnik, który dzień po dniu tąż samą robotę zaczyna, zawsze łatwa do oszukania jak dziecko, które samo nikomu nie skłamało jeszcze; bo ona anioł i święta — dwie istoty w połączeniu swojem, tworzące taką kobietę, jaka za trzysta lat, najprędzej i najpochlebniej dla rodzaju ludzkiego licząc, będzie dopiero mogła żyć bezpiecznie, błogo i szczęśliwie.
Teraz miejcie się z nią na ostrożności młode głowy i ufne serca. — Emilka wam świat cały w swoje własne ubierze sukienki, pójdzie z wami szukać ślicznych, a dalszych jak niepodobieństwo obrazków, rozpieści was za lada poczciwszą obietnicę, nie wyłaje nigdy, nie odepchnie nigdy! choćbyście na to sto razy zasłużyli, choćby to wam do zdrowia najpotrzebniejszem było — chyba? — lecz znów życie anioła, płynie sobie tak jasnym strumieniem, że zupełnie «czarne djabły» nic z niem nie mają wspólnego. — Stąd też zapewne Emilka w swojem własnem przekonaniu jest bardzo surowa, bo żadnemu z nich nie przebaczyła jeszcze, a inne odcienia popielate, sine, brudne, jej białości nie ujmują przecież, same nią wzbogacić się mogą. — Emilka nie wątpi o nikim. — Śmiałam się z niej czasem, że gdyby od niej zależało, toby nawet Judasz był kiedyś zbawionym, i trzeba wyznać, że nigdy szczerze na ten żart nie odpowiedziała.
Obok Emilki jako zupełną inność Felicję[9] sadzać lubiła. — Felicja była dla mnie ideałem obecnej chwili, miała siłę potrzebną do moralnych tego wieku zapasów, namiętne wszelkiego dobra pragnienie, gwałtowną złego nienawiść, sąd rozumu bez litości, miłość dla myśli swej większą niż dla ludzi, a jednak ludziom bratniej myśli rękę z pomocą wyciągniętą i życie całe wydane. Jak Emilja nie znała, tak Felicja nie rozumiała błędów i ułomności ludzkich. — Emilji grzech bliźniego tłumaczył się nieszczęściem, lub cnotą omyloną, Felicji upadkiem zupełnym, przed Felicją nie było Sakramentu Pokuty i łez oczyszczenia, jeśli wzgardą nie zaczepiła, to przeszła obojętna, tuląc dokoła szaty swoje, aby gdzie mimowolnie ich skrajem kału brudnego nie dotknąć. Kiedy jej raz wymawiałam taką niemiłosierną sprawiedliwość, brakiem czasu mi się tłumaczyła. — Według zdania Felicji łatwiej nowe wznosić, niż zniszczone podźwigać, zniszczenie uważała ona za najlogiczniejsze dla wszelkiej niedokładności następstwo, i oddawała mu bez żalu zrywane stosunki, zapominane imiona ustających na wpół drogi towarzyszów swoich. — Felicja choćby i za najartystyczniejszych wrażeń podarunek, nigdy się spóźnić nie chciała. — Czynność jej była zadziwiającą — od najprostszej jałmużny, do najwznioślejszej około oświecenia bliźnich pracy — od gospodarstwa domowego do filozofji, od igły do poezji, od gawędki do nauczania — dni jej starczyły na wszystko, i wszystko było dobrze lub pięknie, szlachetnie lub odważnie. — Prawda, że też Pan Bóg do wszystkiego jej drogę ułatwił — od dzieciństwa otoczył ją kółkiem poczciwej rodziny — dał jej kochającą matkę — wykształconych braci — położenie w świecie nie zawisłe, wyższe zdolności umysłowe, i prawą naturę.
Pieszczona, rozumna, śliczna, biała jak lilijka, jasna jak gwiazdeczka, tak snadnie wzbiła się na wysokości człowieczeństwa, tak wygodnie zawarowała osobistość swoją w zatraceniu egoizmu, radość swoją w obowiązkach, że nie umiała sobie dobrać skali na mierzenie postronnych uchybień. — Jej życie całe było czyste i tylko ciągle z niższej do wyższej przechodząc piękności, rozwijało się niby dzieło muzyczne według praw rytmu i harmonji w coraz śmielsze, bogatsze i wdzięczniejsze akordy. — Nigdy Felicja nie miała powodu, żeby choć na chwilę o samej sobie zwątpić. — Z okiem badawczem, nieustannie w głąb własnej duszy zwróconem, widziała tyle świętości, tyle prawdy w jej najtajniejszych zakątkach, że prawda i osobiste uczucia, w jedność się dla niej zlały zupełnie, i że nakoniec, jak każda wyższych przeznaczeń istota, wierzyć sama w siebie zaczęła. Współwyznawców jej nie brakło, ja także należałam do ich liczby. Felicja pełna wdzięku i uroku — odważna — dowcipna, otoczona przyjaźnią serc poświęconych — zazdrością nikczemnych, a szacunkiem ogółu, wyobrażała mi kobietę najzdolniejszą do przeprowadzenia w rzeczywistość wszystkich kobiecych o niepodległości marzeń. — Ona jedna mogła stanąć tak silnie, że jej boleść nie zachwiała, tak wysoko, że jej śmieszność nie dosięgła, a tak pięknie i bezpiecznie, że aż innym z nią razem stanąćby się chciało. — Wszystkie cnoty, które jedynie w normalnych warunkach bytu ludzkiego rozwinąć się mogą, były właśnie cnotami Felicji; brakło jej wprawdzie cnót anormalnych, drobnych cnót cierpienia — lecz co tam dzisiaj po nich — cnoty cierpienia — pokora — skrucha i litość bez granic, rezygnacja niewyczerpnięta, to dobre dla ascetów, dla pustelników Tebaidy,[10] lub męczenników w Kolizeum.[11] Nam trzeba cnót siły, cnót tryumfu, nam trzeba koniecznie cnót szczęścia, żeby inni w nas uwierzyli, i tak jak my cnotliwemi się stali. — O! bo głównie o innych chodzi. — Pojedyńczej duszyczki Bóg chyba teraz nie wpuści do Królestwa swego; to samolubne zbawienie postów i umartwień, długich pacierzy i ciasnego życia, nie jest zbawieniem godziny dzisiejszej. Cierp, ale żeby braciom twoim weselej było na świecie; módl się, ale żeby nieprzyjaciołom twoim jaśniej było w duchu — to Bóg kiedyś policzy cierpienia i przyjmie modlitwy twoje. — Jak nie, to nie. Przekonanie moje w tym względzie było tak silne, że nad tysiące owych biernych zalet, które indywidualność bogacą, nigdy nazewnątrz nie rozpromieniając się, wolałam wszystkie wady Seweryny[12] długim ciągiem nieszczęścia zakorzenione w jej duszy. — Te wady przynajmniej obok najszlachetniejszego charakteru, obok najpiękniejszych skłonności, głośno zdawały się upominać o prawo do szczęścia, o prawo do tego, co dobrym dobroć ułatwia, co chętnym czynnymi być daje.
Młodość Seweryny ubiegła w pośród ludzi złych i obojętnych; brudom szlacheckiego życia, nikczemnościom salonów, przypatrzyła się na własne swoje oczy. — Karmiono ją szyderstwem i nienawiścią, ona szyderstwo i nienawiść przetrawiła na oburzenie, na drażliwość, na nieufność i wzgardę. — Oblicze jej było surowe, sposób wyrażania się cierpki i ostry — ale serce? — Szczerzej, silniej kochającego nie było wśród wszystkich serc od Boga wybranych. — Każdo-chwilowe zapomnienie siebie samej, każdo-chwilowa praca dla drugich, bez żadnej nadziei zwrotnego odwdzięczania, bo nawet gdy ją kto kochał, Seweryna nie dowierzała, bo nawet gdy przyjazną rękę kto do niej wyciągnął — Seweryna nie ujęła jej wcale, odosobniona w boleści podejrzliwością swoją. Dla Felicji dopełnienie każdego obowiązku było zawsze radością najwyższą, dla Seweryny nieufnej względem siebie i względem drugich bardzo często stawało się prawdziwą męczarnią, jednak nie uchyliła się przed żadnem wymaganiem swojego sumienia; gdy uznała, że co jest potrzebnem lub sprawiedliwem, z wytrwałością szła ku spełnieniu tego, a szła przez własną boleść, przez obce potwarze. Felicja więcej może dobrego zrobiła, Seweryna źle nawet robiąc, miała niezawodnie więcej osobistej zasługi. Gdyby mi wolno było dla tych dwóch kobiet przypuścić jakieś w ludzkości stosowne do ich pracy teraźniejszej odrodzenie, tobym powiedziała, że na przyszłość Felicja będzie artystką, Seweryna kapłanką. — Felicja objawi ludziom piękność w moralnej doskonałości. — Seweryna da im pociechę. Obręb doczesnego życia dla nieszczęść Seweryny niema jeszcze przystosowania. — Są to bezpłodne nieszczęścia, które ją samą zrobiły mniej dobrą, a złych obok niej trochę gorszemi. — Spostrzegam się jednakże, że zbyt nieuważnie szafuję temi słowami szczęście — nieszczęście — radość i cierpienie, a mógłby kto pomyśleć, że ja szczęściem i radością nazywam wielkie przyjemności, nieszczęściem i cierpieniem przykrość jaką wielką. — A zatem majątek, wygody, zbytki, wielki los na loterji, szczęśliwe pociągnienie talji Faraona,[13] koń, pałacyk, suknia modna, wstążeczka, lub krzyżyk złoty: wszystko razem byłoby szczęściem. — Ubóstwo, zarobek ciężki, przeszłoroczny kapelusz, odzież trochę wytarta, zgubione rękawiczki, ciasna stancyjka — wszystko nawzajem nieszczęściem byćby musiało. — Oh! mój Boże! zgódźmy się na znaczenie wyrazów, lub kiedy się zgodzić nie możemy, to na ciąg czytania tej książki przyjmijcie państwo moją własną definicję. — Szczęście i nieszczęście od żadnych zewnętrznych nie zależy okoliczności. — Szczęściem nawet nie jest ukochanie nas przez najukochańszą istotę, nieszczęściem nie jest nawet śmierć najdroższych naszych, — poprostu ja przez szczęście rozumiem to, co zbawiennym wpływem wznosi, kształci i uszlachetnia ducha naszego, a nieszczęściem to, co go poniża, nikczemni i gnębi.
Dlatego też różne są szczęścia i nieszczęścia różne, dlatego też widziałam częściej nieszczęście wśród wielu przyjemności, jak nieszczęście wśród przykrości wielu. — Jednak co korzystniejsze, trudnoby dać wyrok, cała tajemnica osobistości człowieka w tem leży. — Felicję nazwałam szczęśliwą, bo rosła wśród dobrego, dobrą Sewerynę nieszczęśliwą, bo wśród złego całej dobroci swojej rozwinąć nie mogła, i nieraz nawet zły pozór przybrała; nieszczęśliwą jednak nie nazwałam Tekli, chociaż powieść jej życia była daleko smutniejszą.
Tekla[14] ciężkie przebyła straty, ale boleść nie zatruła jej stosunków z ludźmi, prawda, że też jedynie od losu nie od ludzi cierpiała. Zawsze spokojna i poważna, zdawało się jakoby doświadczone koleje ułatwiły jej tylko ogólną dla wszystkich dobroć. — O cóż się miała gniewać, o co niepokoić, kiedy ci, którzy byli wyrazem jej egoizmu na ziemi, a których byłaby może ukochała z całą słabością drobiazgowych kłopotów i kobiecej drażliwości, pod ziemią dawno spoczęli. — Sierota i wdowa bezdzietna, sama w sobie zwinęła się jak listek czułki mimozy, zbyt religijna, zbyt szlachetna jednak — w sobie, nie dla siebie zwinęła. Owszem, jej ponętna, pełna cichej godności uprzejmość wszystkie serca ujmowała, i co dziwniejszem zdawać się może, ze wszystkich serc te szczególniej, które namiętniej i gwałtowniej w młodych uderzały piersiach. Bo też trzeba powiedzieć, że Tekla wśród tylu kobiet, które znałam, jedna Tekla prawdziwie pobłażającą być umiała. Emilki łagodność była raczej wiecznem usprawiedliwieniem; ja sama nieraz, kiedym co złego zrobiła, a chciała koniecznie, żeby moje złe nie tak mi czarno z sumienia wyglądało, to tylko poszłam do Emilki i uskarżyłam się przed nią, ona zaraz dowiodła mi, jak ja to pragnęłam dobrze uczynić, jak ja to będę mogła jeszcze przeinaczyć, jak ja to zawsze poczciwa jestem, aż słowo za słowem uwierzyłam jej nieraz, i zdarzało się nawet, że potem silniejszą byłam w odtworzeniu i poprawie, niżbym nią po spowiedzi w kornej pokucie bywała. — Ale z Teklą to rzecz inna. Tekla miała o złem i dobrem sąd niezachwiany, wyraźny, stanowczy, a zawsze z zimnym rozsądkiem zgodny. Tekla każde zdarzenie oceniła według moralnych przepisów, chociaż dłużnicy najwięksi przystęp do niej mieli, chociaż się nigdy przed błądzącymi nie usunęła. Dla mnie wyobrażała ona jakąś zasadę przykrej rzeczywistości, objawianą miłosierdziem chrześcijańskiego serca, i wspartą przykładem chrześcijańskich uczynków. — Bardzo często sprzeczałyśmy się okropnie. Jej pojęcia zamknęły się w niektórych formułkach tak przeciwnych usposobieniu mojemu, że się z nią w ciągu rozmowy na dwa słowa zgodzić nie mogłam, ale kiedy czułam jakie symptomata bezcelnego rozmarzenia i rozbiegłe na cztery fantazje myśli, kiedy mi trzeba było hartu, karności, zgody ze światem, i zimnej wody na głowę, to stawałam przed nią i mówiłam: «Łaj mnie Teklo», a gdy Tekla łajała, ja kłótni żadnej nie wszczynałam już.
Obok tych czterech kobiet ze stale określonemi charakterami wyobraźcie sobie trzy insze jeszcze, które nie były tem, czem ich Pan Bóg stworzył. — Jadwiga nie była poetką, Augusta nie była artystką. — Anna nie była matką. Jednak pewną jestem, że nim przyszły na świat, ich przedchrzestne imiona w niebie były: poetka, artystka, matka. Do urzeczywistnienia owych imion na ziemi Jadwidze brakło pisarskiego talentu, Auguście pracowitości, a Annie dziecięcia. Jadwiga[15] rzuciła się nawet w prost przeciwny poezji zawód; spiżarnią i krosienkami centralne kółko życia swego obwiedła, sama siebie nazywała bardzo praktyczną kobietą, i prawie była nią nawet. — Wewnętrzna zato jej duszy historja rozwijała się oderwanemi rzutami szalonych pragnień, zachwytów, zniechęceń i uwielbień. Sprzeczność tła takiego z rysami głównych niby figurek osobliwszą też tworzyła mięszaninę. Coś nakształt gorących włoskiego nieba obłoków, pod któremiby malarz wyobraził śniegi północy i kwitnącą pomarańczę. Żmudzina w kożuchu i klęczące przy kapliczce Neapolitanki. Napozór życie Jadwigi płynęło cicho, jednostajnie, gospodarsko; kto mu się zbliska przypatrzył, ten widział dopiero całą dramatyczność jego, chociaż w kształty wypadków objętą nie była, ten czuć musiał całą lirykę, choć mu jej słowa nigdy nie wypowiedziały. Jadwiga dla każdej piękności, dla każdego wrażenia miała struny od serca do mózgu przeciągnięte, i te struny pod każdem dotknięciem dźwięczały najcudowniejszemi tonami uczucia i wyobraźni, ale dla niej samej, w zamknięciu głębokiem dźwięczały. Czasem uroda kobiety zajęła ją tak żywo, jak oczarowanego kochanka, po całych godzinach słuchała mile brzmiącego głosu, patrzyła w czarne lub błękitne oczy, układała sploty jasnych lub ciemnych warkoczy. — Przez jedną zimę szalenie lubiła tańce, potem kwiaty, potem muzykę, upodobania jej wyrównywały w sile i zmienności namiętnościom innych kobiet, tylko że Jadwidze z upodobań jej przybywało ciągle władz i pojęć nowych, a innym kobietom z namiętności, życia i prawdy ubywa. Jadwiga w kochanych swoich kochała zawsze pierwszą chwilę własnego pociągu, sympatję swoją, lecz jednocześnie dla sprawiedliwości swych pojęć musiała w nich stworzyć jakąś doskonałość. — Wiele było takich ludzi, od których wstręt nieprzezwyciężony ją dzielił, na mierność nie miała żadnego uczucia, w teraźniejszości często bardzo okropne spotykały ją zawody, lecz przeszłość odgadywała tak bystrem i trafnem wnioskowaniem, jakgdyby historja najodleglejszych wieków jej własne zawierała wspomnienia, a z przyszłością tak ścisły poświęcenia i zapału stosunek ją łączył, że nieraz jej nadzieje mogły się darem proroctwa wydawać. — Niespokojna, natchniona, z entuzjazmu w utrudzenie się przerzucająca, z utrudzenia w wątpliwość, a potem znowu jedną chwilą zachwytu, jednem promieniem piękna orzeźwiona, a zawsze przez pośpiech i przez zmęczenie swoje ku najwyższości dobrego biegnąca, a zawsze w chwilach rozpaczy i szczęścia, z niewidzialnym tajemnym Bogiem ideału w piersiach swoich, czyż Jadwiga nie była prawdziwą poetką? Oh! ja wam ręczę, że była, tylko nie wszyscy ją odgadli, bo to mało mówiąca, kamiennego nazewnątrz ułożenia kobieta, ledwie że czasem, czasem płomiennem jakiem spojrzeniem dusza jej szczerze przez oczy mignęła.
Augusta[16] była jawnie tem wszystkiem razem, czem Jadwiga w skrytości tylko, w treści swego życia być umiała. — Nadto Bóg ją jeszcze obdarzył znaczną porcją talentu i dziwactwa, a przyodział wdziękiem tak uroczym, żeśmy ją wszystkie psuły potrochu. Jadwiga szczególniej, czcicielka wszelkiego piękna, oprawiła ją w serce swoje, niby diament najprzeczystszej wody. Trudno bo też wyobrazić sobie więcej ponętne stworzenie, każdy jej ruch zosobna mógł być żywcem na model przez snycerzy wzięty, każde przegięcie jej drobnej i szczupłej kibici mogło być przez bajadery wschodnie studjowane, — a jak śpiewała! to istny słowik z ponad brzegów Pilicy słuchany, tylko że słowik rzadko się odzywał, a młode orle często zato niejedną z nas i skrzydłem potrąciło i szponami drasnęło czasem. Sarkazm był u niej na każde zawołanie gotowy, po sarkazmie pieszczota, stąd przykrość może, ale gniewu nigdy. Zmienny, a w każdej zmianie zarówno gwałtowny charakter Augusty, mimowolnie przywodził mi na myśl jakieś cudzoziemskie pochodzenie; według rodziców jednak była to prawdziwa, nawet zdaje mi się wielkopolska szlachcianka, według ducha zapewne we francuskiej lub włoskiej myśli poczętą być musiała. Kto jej nie spotkał, ten sobie wyobrazić nie może tak różnorodnych żywiołów w jeden utwór kobiety zmieszanych. Jakaś nadzwykła delikatność zmysłów na pochwycenie wszelkiej gry słonecznych promieni, na ocenienie dźwięków, na użycie każdego zjawiska natury i sztuki. Jakieś rozkapryszenie dziecinne, a męska w urzeczywistnieniu swoich pragnień wytrwałość. Jakaś niepojęta, że się tak wyrażę elastyczność umysłu i zdania, a bezprzestanne toż samo dążenie ku spotrzebowaniu wszelkich przedmiotów na wrażenia swoje. Jakaś bezmyślność cygańska, a wymagania królewskie, jakaś tkliwość wybujała, a ciekawość nielitosna, jakaś osobliwość z najpospolitszemi spadkami, a chwile niespodzianego entuzjazmu z najczystszem ducha wzniesieniem, i obok tego jeszcze dar malarstwa, podwójny, słowem i pendzlem, pieśnią i farbami, to była Augusta. Malowała też ona życie swoje, malowała w zachwycające obrazki, w miłość, w przyjaźń, w poświęcenie, a ja posądzałam ją, że dlatego maluje tylko, by im się przypatrzyć z rozkoszą. Ludzie poważni, ludzie surowi jak artykuł kodeksowy, ciężkie mieli przeciw niej zarzuty. Mówili, że to lekka i płocha kobieta, mówili, że to zawodne i kłamliwe serce, lecz co tam oni wiedzą tacy ludzie, oni nawet się nie domyślają, ile prawdy być może w jednej chwili zachwycenia, ile cnoty w jednym błędzie. Ja tam nie usprawiedliwiam i nie tłumaczę, ale widzę tak jako jest, i wiem, że serdecznie kochałam Augustę, i wiem, że ona nigdy nie skłamała nikomu, bo nigdy nie skłamała samej sobie, a kłamstwo zupełne, kłamstwo solenne najpierw od samej siebie się zaczyna. — Wprawdzie niebezpieczną rzeczą było uwierzyć jej każdemu słowu; kto uwierzył, sobie mógł tylko winę przypisać, bo czemuż lepiej nie zastanowił się nad warunkami, w których te słowa wymówione były; ze zmianą warunków i wartość słów się zmieniała. Pomimo takiej niepewności jutra, pomimo takich dziwactw dnia dzisiejszego, co szczególniej ku Auguście nęciło silne i szlachetne serca, to przeczucie jej słabości, jej, że tak powiem, kobiecego niedołęstwa. W całej hardości, we wszystkich uchybieniach, w każdym rozkazie tej dumnej pani, łatwo można było odgadnąć pokorną na kiedyś i wypartą z indywidualności swojej niewolnicę.
Przypuściwszy, że ta kobieta pokochała się nakoniec, i wzajemnie pokochaną została, ręczę, że człowiek jej wyboru jest człowiekiem niepospolitych zdolności, przed którym ona padła na kolana, któremu więcej zawierzyła niż sobie samej, niż prawdom religijnym. Ten człowiek mógłby ją bić, mógłby ją sponiewierać, mógłby ją w wiecznem przed sobą utrzymać poddaństwie, ale biada mu, jeżeli się do szaleństwa wdziękiem syreny upoi, biada mu, jeśli na wyłączność jedyną, na cel życia jedyny artystkę umiłuje. Artystka mu serce pogryzie — w jej cudzoziemskiem, południowo-wschodniem uczuciu nigdy niema spokoju i równowagi, z nią zawsze walka nieustanna o koronę lub kajdany; jak niema walki, tak już i uczucia niema.
Anna[17] piękniejszą była od Augusty, trochę starszą zaledwie, a przecież obok niej mężczyzna młody i namiętny nawet daleko prędzej mógł zapomnieć, że się znajduje obok kobiety, którą marzeniem i pożądaniem, świętością i grzechem ukochać mu jest wolno. Nie idzie za tem, by temu lub owemu w głowie się nie zawróciło, by ten lub ów nie wymodlił do niej najgorętszej młodocianego serca modlitwy, ale przynajmniej, o ile niewysłuchany, o tyle zwolna inne przyjmował stosunki, o ile tego godny, o tyle szczerym zostawał przyjacielem i bratem życzliwym. W istocie ja sama nieraz zastanawiałam się daremnie, kogoby też Anna pokochać mogła, taką zwyczajną, uległą, kobiecą miłością? Jej dusza była pełna i zawsze samej sobie wystarczająca, jej charakter stały i mocny bez żadnego wysilenia, bez żadnej z ludźmi lub ze sobą walki, jej dni były zajęte i czynne użyteczną pracą, jej osobistość tak pięknie i doskonale rozwiniętą, że w mojem przekonaniu miłość nic a nic już do niej przyrzucić nie mogła, miłość zaś (i to także w mojem przekonaniu) na uzupełnienie tylko, na wyższą doskonałość władz i skłonności daną jest człowiekowi. Jeśli dowód jaki mógł stanowczo poprzeć zdanie moje o Annie, to właśnie było to uczucie macierzyńskie, bez dziecięcia, jak już wspomniałam, zbudzone w jej piersi. Żadna osobista namiętność nie wtajemniczyła jej w objawy tego instynktu, a przecież objaw żaden ukrytym nie był przed domyślnością i cudowną wszechwiedzą jej serca. — Wszystkie dzieci zajmowały ją tak szczerze, jak zajmują owe dobre matki, co w nich widzą swojej własnej osobistości podobieństwo lub różnicę, swojej przyszłości nadzieję lub trwogę. I nie myślcie, że jej macierzyństwo względem tych drobnych istotek przemawiało jedynie. Anna w każdem uczuciu swojem, w przyjaźni, w dobrej znajomości, nawet w uczuciu względem rodziców, zawsze trochę matką była. Kto zaszedł w kółko jej życia, ten musiał doznać jej troskliwości i opieki; krewni, domownicy, sąsiedzi, włościanie wioski w której mieszkała, czy to w zmartwieniu, czy to w kłopocie, czy to w chorobie, pewno ją zaraz przy sobie widzieli, i pewno widząc, byli zaraz cierpliwsi, spokojniejsi i zdrowsi, bo Anna umiała wszystkiemu zaradzić, na wszystko znaleźć pomoc i lekarstwo. A jednak ta Anna, co tak ciągle drugiemi się zajmowała, mogła słuszniej niż sto innych kobiet o samej sobie pomyśleć tylko, i niktby się temu nie dziwił, wielu bardzo przebaczyłoby zupełnie. Przedmiot zdolnym był nawet samolubstwo usprawiedliwić. Wzrost wysmukły i powiewny jak topolki młodej, rysy czysto oznaczone jak w najpiękniejszym szkicu Retza,[18] który ołówkiem poezje Szyllera i Goethego dla wzroku tłumaczył, oczy promienne jak dwa czarnoksięskie karbunkuły, nogi do perskich kobierców, ręce do złotych pierścieni, kształty ciała do atłasów miękkich... i to wszystko trudziło się koło ciebie nieraz, a tak składnie i zręcznie, tak jakoś z przywyknienia i bez myśli niby, że na słówko sporne stosownej chwili brakowało ci zawsze. Prawda, że też Anna umiała przybrać nakazującą powagę, rzadko kto mógł się jej z karbów posłuszeństwa wyłamać, ja tego nie próbowałam, nawet ją w rękę całowałam nieraz, oh! całowałam z wielką przyjemnością...... bo co za ręka!.....
Niezgrabnie tutaj odkreślane sylwetki muszą czytelnikom wystarczyć na zapoznanie się z żeńską połową naszego zgromadzenia. Dla dokładności regestrowej moję własną jeszcze umieścićby się godziło, ale ta próżność, nieszczęśliwa!..... przy poprzedzających nieco za trudny obowiązek.
Lepiej wam powiem, przebiegnijcie tę książkę, będziecie mieli niektóre zarysy, jestem potrochu tem wszystkiem, co w niej napisałam, chociaż jestem daleko więcej tem, czego w niej nie napisałam wcale.
Z mężczyzn, którzy co wieczór prawie uzupełniali nasze towarzystwo kominkowe, najlepiej pamiętam: Alberta filozofa, Henryka zapaleńca, Leona metodystę, Edmunda mistyka, Teofila dzieciaka i Benjamina z dwoma przydomkami, bo w dni uroczyste zwał się Humboldtem, w dni powszednie Łysym.
Albert[19] «filozof» stosownie do swego tytułu kochał mądrość, kochał ją szczerze, poczciwie, ale w książkach dopiero. Żywego życia nie nauczył się jeszcze, chociaż gwałtem ku temu zdążał. Dziwnie odbijała jego zdolność rozumowa, nadzwyczaj trafna w kombinacjach wniosków i wyobrażeń, obok naiwnej niedomyślności rzeczywistego świata, a przy tem obok ciągłej pracy nad zastosowywaniem wszystkich czynów do wszystkich pojęć swoich.
Wiedza i praktyczność tkwiły w duszy Alberta, lecz jak dwie linje równoległe, nigdy się złączyć w punkcie uznania nie mogły. Kiedy rzecz szła o historją, Albert jak najbieglejszy historyk umiał ocenić stronnictwa, czyny i zasady, mnie się jednak zdaje, że gdyby sam do usunięcia i przeprowadzenia jakiego planu przystąpił, tyleby mu nadał wszechstronności, tyle ozdób i różnorodnych warunków, że nakoniec z całą nieskończonością swoich widoków do końca trafićby nie mógł, albo przynajmniej tok zdarzenia zupełnie od pierwotnegoby się różnił deseniu. W rozmowie o uczuciach Albert prześliczne nieraz prawił nam aforyzmy, pewne dane słowa tak logicznie rozwijał i delikatnie cieniował, że aż słuchać było przyjemnie, lecz mógł się kochać do późnej starości i nie wiedzieć z pewnością, czy to miłość jest taka? lub nawzajem mógł się nie kochać wcale, i dla tej lub owej okoliczności, której miał «a priori» pojęcia, dla tego lub owego stosunku, który według zasad rozumowania powinien się był z wynikiem miłości jednoczyć, mógł najsumienniej być przekonanym, że się kocha prawdziwie, namiętnie, poetycznie. Rzadkiem u nas nieszczęściem Albert czytał i pisał zbyt wiele. Ta pracowitość niemiecka rozdwoiła kierunek sił jego, zaczynała nawet grozić ich wyczerpnięciem, jak uschnięcie grozi młodej drzewinie, gdy bujnemi sokami zbyteczne u stóp swoich przekarmia gałęzie. Nasz klimat widać nie sprzyja erudycji, to monarchini wyłącznej służby i zupełnego żądająca poddaństwa, u nas głowy aż lekkie czasem od zbytku poezji, serca aż ciężkie czasem od zbytku uczucia.
Niejeden chciałby erudycję zrobić powolnem narzędziem swoich wymysłów i pragnień — oszukuje się tak samo jak Albert oszukał. Między erudycją a rodzimemi skłonnościami pozostaje cicha, niepostrzeżona walka, której ofiarą paść musi albo rozum, albo szlachetność młodzieńcza, albo człowiek młody. Wszystko to jest wszelako mojem przypuszczeniem tylko; pewnikiem w życiu Alberta były jego obyczaje nieskażone, jego charakter prawy i tak pełen godności, że mu zjednał ogólny w rówienników gronie szacunek. On młody, on ubogi i cichy stał się prawie jakąś moralną dla nich władzą i potęgą.
Oh! bo młodzież nasza chociaż zepsuta, próżniacka, niewykształcona, ma ten instynkt przynajmniej, że uszanuje zawsze ludzi prawdziwie moralnych, szczególniej gdy ci ludzie piszą i czytają książki. Literatura nie straciła wśród nas jeszcze swojego uroku, gdyż została po części owem bóstwem wymagającem ofiar z życia szczęścia i myśli, a nie zniżyła się do stopnia posługaczki-karmicielki, przynoszącej ofiary dla zbytku, próżności i złota.
Henryk[20] «zapaleniec» stąd otrzymał swoje przezwisko, że tak żył prędko, chciwie i gwałtownie, jak gdyby najmłodszemu z nas wszystkich najwcześniej miała wybić ostatnia godzina. Alchemik, coby wziął trzech ludzi z burzliwemi i sprzecznemi skłonnościami, czterech innych z cnotą najwznioślejszą, pomięszał razem, utłukł w moździerzu, nalał wodą wiślaną, zagotował przy wulkanie, odcedził przy księżycu, trochę podsycił siarką i saletrą, miałby dopiero dla osobliwości, lub dla przestraszenia spokojnych amatorów wista i ojców rodziny, esencję podobniutką do takiego jak Henryk człowieka. Ile ten chłopiec przed dniem pełnoletności swojej nauk, uczuć i zdarzeń spotrzebował, toby jakiemu staremu Francuzowi na dwunasto-tomowe pamiętniki wystarczyło, każdy tom in 8-vo i bez interlinji drukowany. Przy nadzwyczaj wątłej postaci, przy dość miękkiem wychowaniu, żelazna jego organizacja nie upadała pod żadnem nadużyciem zbytków i trudu, egoizmu i poświęcenia. Ach! żal mi teraz, że napisałam to słowo: egoizm. On i egoizm? On, co tak szafował zdrowiem, majątkiem, szczęściem, co dla przyjaźni, lub szlachetnego celu byłby swe dobre imię oddał bez wahania, nazwać go egoistą! Kiedy dzisiaj pierwszy lepszy czytelnik zrozumie przez egoistę człowieka, który wszystko, a szczególniej pieniądze garnie ku sobie, który niczego, szczególniej pieniędzy nie da od siebie, fe! to szkaradne wyrazu nadużycie. Henryk nie był egoistą. Henryka osobistość tylko była tak wydatną w tem co czynił, tak zainteresowaną w tem czego pragnął, tak połączoną z tem czemu się poświęcał, że byłby się dał zabić dla tego, a jeszcze wielu bardzo ludziom i mnie samej zdawać się mogło, że dał się zabić, bo mu to wielką przyjemność robiło. — Inne jego z egoistami podobieństwo leżało w upornej zaciętości, z którą wszystkie swoje przeprowadzał zamiary. Czasem były to sprawy zupełnie dla niego obojętne, a zawsze takie, z których mu żadna wyłączna korzyść spłynąć nie mogła. — Czy szło o to, żeby jakie małżeństwo znajomych przywieść do skutku, czy żeby miejsce stosowne dla kogo wyrobić, czy żeby książkę z jednej do drugiej przenieść bibljoteki, skoro sobie powiedział, że to będzie dobrem i pożytecznem, zaraz brał się do uskutecznienia projektu i wtedy nic go już nie obchodziły postronne przedmioty; z najobojętniejszem okrucieństwem stąpał po spotykanych w drodze zawadach, z najdoskonalszą pogodą umysłu i twarzy wesołością zbliżał się ku zamierzonej mecie, choćby tam kogo w drodze potrącił i zdusił. Strach czasem było tego dziecka z błękitnemi oczyma, z ślepem niedoświadczeniem a żądzą płomienną. Przeczuwało się, że dusza jego silnem pchnięciem bożem w świat przestrzeni rzucona, musi bez spoczynku i zboczenia jakieś fatalne, planetarne zakreślić koło. Nigdy się Henryk nie cofnął przed żadnym środkiem, który mu osiągnienie celu ułatwiał. Z upodobania nawet wybierał machiawelsko-zręczne podstępy, chociaż cała natura zdawała się raczej do gwałtownych ciągnąć go czynów. — Było to właśnie najosobliwszem dziwactwem jego osobliwej i dziwacznej indywidualności, a może też było resztą jeszcze pewnego studenckiego humoru, który w przebiegłości dowcip jedynie, w podejściach figle widział złośliwe. — Bądź co bądź, Henryk daleko więcej się ucieszył, kiedy złego oszukał, niż kiedy dobrego przekonał. Dni mistyfikacji, wykrętów i zwodzeń były jego niedzielnemi, jego rekreacyjnemi dniami, wtenczas jak dziecko prawdziwe skakał, przyśpiewywał sobie, rąk zacierał i włosów poprawiał. — Różnorodność żywiołów składających moralną jego istotę wielce mu się stawała w razach takich pomocną.
Nowożytny Alcybiades, mógł każdą rolę z zadziwiającą dokładnością przedstawiać, gdyż rola każda tą lub ową stroną o prawdziwość jego charakteru zaczepiała. — Tak niebezpieczny talent rozwinął w nim szkaradną jednę wadę. Czy mu było potrzeba, czy nie było potrzeba, Henryk kłamał bez litości, jak tylko szło o jaki fakt, szczegół, zewnętrzną okoliczność, czy to błahą drobnostkę, czy przedmiot największej wagi, on pewno nigdy prawdy nie powiedział, a przecież ze wszystkich kłamców on jeden szczerego wstrętu nie obudził w nikim — prędzej nienawiść lub chęć zemsty wywołał. — Wstręt i pogarda śladem kłamstwa idą, bo kłamstwo każe się zawsze domniemywać tchórzostwa i podłości. — Od wysokich do niskich, kto kłamie, ten się boi; kto kłamie, ten zdradza i chce ze zdrady korzystać, lecz Henryk?....
Henryk był odważnym jak lew — był w gruncie serca szlachetnym jak epopeja; jeśli kłamał, to ze zbytku gorączkowych myśli, z maligny lub fantazji tylko, a przytem w życiu swojem miał jedno uczucie, jedną świętość, która mogła i stokroć cięższe winy łaską sakramentalną w oczach bardzo surowych sędziów okupić. Za głos kobiet ręczę przynajmniej — Henryk kochał swoją matkę! — Miłość synowska[21] jak polarna gwiazda zbawienia przyświecała nad burzliwością jego szaleństw, namiętności i błędów — strzegła go od zatraty, ku cnocie natchnieniem wiodła. — Trzeba go było widzieć z tą matką, żeby mieć dokładne pojęcie o tle zbytecznych naddatków, o tle rzeczywistem tylu poplątanych arabesków. — Kiedy szło o jej przyjemność, całe dni ciężkiego znoju wydawały się chwilami najrozkoszniejszej uczty. — Kiedy zasłabła, całe nocy bezsenne nie mogły zwątlić jego troskliwej opieki. Dla matki byłby się wyrzekł wszystkiego, przez matkę, gdyby nawet religja w sercu jego wygasła, przez matkę byłby Boga zrozumiał. — Oh! jak to dobrze Henryku, że my się już nie spotkamy z sobą! — zostałeś w myśli mojej takim pięknym, takim uświęconym, takim okupionym ze wszystkich grzechów i niedokładności twoich. — Oh! jak to dobrze, Henryku. Może później byłbyś się zmienił — może trochę więcej siebie, lub inną ukochał kobietę, możebyś stracił to młode zuchwalstwo twoje, może zwątpił o ludziach, może własnej sile zaczął już nieufać, a możebyś z uporu szedł tą drogą, którą szedłeś z przekonania, może przez próżność czynił, co przez zapał czynić tylko nawykłeś! Możebyś mi się zepsuł pierwszą pomyślnością, zatruł pierwszą goryczą, niezręcznie z pierwszych poprawiać chciał pomyłek — a ja cię tak lubiłam w prostocie twojej złej i dobrej natury, w bogactwie twego światła i w czarności twoich cieniów! Oh! jak to dobrze Henryku, że my się już nie spotkamy z sobą! — Niech będzie znak Krzyża Chrystusowego, pieśń i blask słońca nad wspomnieniem twojem!.....
Leon[22] «metodysta» miał bardzo tkliwe i kochające serce, wyobraźnię nadzwyczaj łatwą do zajęcia, umysł dziwnie przedsiębiorczy i odważny, więc dla tego wszystkiego «metodystą» został. — W istocie owe najpoczciwsze skłonności takiego mu strachu napędziły do głowy, że sobie jak liszka usnuł nazewnątrz gęstą, z zimnego rozsądku, wyrachowania i obojętności poczwarkę. Mało mówił, o sobie nigdy nie wspomniał, żywsze wrażenia taił z grobową skrytością, drobnych formułek powszedniego życia dopełniał ściśle i niezmiennie, a entuzjazmu wystrzegał się jak zbrodni. — Każdy czyn jego zato był doskonałem zaprzeczeniem tych wszystkich pozorów. — On wyrachowany, całą nadzieję swej przyszłości oparł na własnem sercu i na własnej ręce; on obojętny, z uczucia tylko brał siłę wytrwania pośród wszelkich trudności, pośród niedostatku i pośród samolubstwa otaczającej go kasty. — Gdy mu która z nas kiedy stawiła na oczy taką sprzeczność treści z maksymami, dowodził jej bardzo poważnie, że tej sprzeczności niema w nim bynajmniej, że słowa, które mu narzucamy, są jedynie słowami poezji, a matematyka rzeczywistości na innych rozwija się prawach, jak gdyby matematyka nie była najidealniejszą nauką? — jak gdyby poezja w rytmie i harmonji swojej nie miała matematycznych zasad — cóż robić? już to widać jest taki los wielu bardzo poczciwych naszych. — Stokroć lepsi od świata, ale różni, ale inni zupełnie, lękają się potępieniem temu światu ubliżyć, i wolą samych siebie zastosować do jego wymagań. Świat chce liczb? piszą liczby — świat się lęka jaskrawych kolorów? zrzucają swoje piękne, młodzieńcze sukienki — świat ma odwieczny jakiś dykcjonarz? uczą się wszystkich jego wyrazów i myślą potem, że im wolno będzie własne wyobrażenia temi pół-słówkami tłumaczyć, że im dadzą wygodne szaty skroić sobie z tej zmurszałej materji, której każdemu już potrochu braknąć zaczyna; myślą, że w obrachunku ta sama co i innym suma im wypadnie. Biedni marzyciele! Oh! nie trwóżcie się własnemi skłonnościami, nie wierzcie, choćbyście zewsząd słyszeli, że miłość urojeniem — że zapał gorączką — że szlachetność pomyłką arytmetyczną — że piękność ideałem. — Wy lepiej znacie się na tem, bo wy kochacie i wierzycie. — Rodzimy wasz entuzjazm jest jedynym «religjamentem» waszym, nie zapierajcie się tej cechy i tego chryzmatu.[23] — Gdyby nie entuzjazm, przy dzisiejszem rozbiciu głów wszystkich na pojedyńcze fantazje lub filozoficzne systemata, człowiekby chyba zwątpił o słowach ewangelji, o szczęściu, o wszystkiem. — Nad potopem naszych cnót i wyobrażeń, to jedyna tęcza Boża — która rozpryśnięte uczucia spromienić może w jeden objaw światła i piękna. — Gdziekolwiek teraz jesteś, Leonie — wyzuj się z ciasnej niewłaściwego rozsądku powłoki, kochaj, ciesz się, płacz i unoś zachwytem, według natchnienia chwili obecnej — bo ja ci powiadam, że masz czyste i prawe instynkta; co ukochasz, dobrem będzie, co cię rozraduje, to ci siłą i wspomnieniem w życiu pozostanie; nad czem zapłaczesz, to prędzej z przed siebie usuniesz. Nad czem się uniesiesz i zachwycisz, to łatwiej spełnisz i wcześniej osiągniesz. — Koteryjne opinje, towarzyskie przesądy, nie mogą być dla ciebie prawem, młody atleto; twoją powinnością jest właśnie, abyś walczył z niemi. Nie ciśnij się między starców zgrzybiałych, nie przyswajaj sobie języka ludzi doświadczonych, nie siej tak skąpą ręką na glebie twojej przyszłości, aby lada ustąpienie wyprosić, lada pochwałę uzyskać — lada ziarneczko drobne wypielęgnować. To się na nic nie przyda, Leonie. — Uszanuj starców, bo oni kiedyś młodymi byli, lecz żyj godziną wiosny życia twojego, by ciebie kiedyś uszanowano za to. Radź się ludzi doświadczonych, lecz pamiętaj, że doświadczenie jest zbiorową mądrością całej przeszłości, z wyłączeniem teraźniejszego momentu; pamiętaj, że doświadczenie ma sąd i pojęcie na wszystko co się stało, tylko niema pojęcia na to, co się w tobie dzieje; a gdy siać będziesz, rozsiewco ostrożny — nie lękaj się pełną garścią śmiałych życzeń przed siebie rzucić, i tak zaledwie setne ziarno się przyjmie, jeżeli mało do ręki ich weźmiesz — po długich słotach i po wichrach mroźnych, cóż się na gruncie zostanie? Bóg z tobą, Metodysto! z tobą uśmiech twej kochanki, i złoto twego zarobku, i szczęście twego marzenia — a od ciebie precz szatany — precz obłuda i nieśmiałość, precz ascetyzm i rachunki!
O Edmundzie[24] «mistyku» nasza Emilka tak mówiła zawsze: Mój Boże! jacy to ludzie są niesprawiedliwi! czego oni chcą od tego chłopca? Wyrysował im tyle ślicznych obrazków, wypowiedział tyle ślicznych myśli, a oni koniecznie zapędzają go jeszcze do innej roboty — łają o niepraktyczność i próżniactwo.
Przecież trzeba poprzestać na tem, co kto przyniesie, szczególniej gdy jest daleko więcej takich, co nic nie przynoszą, a nawet i takich, co wynoszą ze wspólnej towarzystwa skarbony. — Lecz jak widzę, towarzystwo rozkaprysiło się teraz. Przyjdzie człowiek z sercem, to go pyta: a masz ty talent? — przyjdzie człowiek z talentem, to nań woła: a masz ty serce? — i tak ciągłe wymagania tylko.
— Ależ moja Emilciu, rzekłam raz do niej, cóż robić, jeżeli towarzystwu koniecznie ludzi z sercem i talentem trzeba?
— Jeśli trzeba koniecznie, odpowiedziała mi na to, nie wątpij Gabryello, że ich Pan Bóg ześle; jeżeli zaś nie trzeba koniecznie, tylko towarzystwo uznaje, że takimi być powinni, to ono samo powinno także starać się, aby im drogę ku temu ułatwić — talent otoczyć miłością — to się serce zbudzi, serce wesprzeć ogólnym rozumem — to będzie miało prawdziwego rozumu natchnienia; lecz zawsze wymagać — żądać — cenzurować — to nikogo nie uczy i nikogo nie poprawia.
Tak słusznym uwagom nie przeczyłam wcale — jednakże nie dziwiło mię też bynajmniej, że na Edmunda o czyny wołano. — W istocie ten człowiek miał wielką zdolność do rysunków, i często nam przynosił charakterystyczne, przecudnie odkreślone szkice, miał wielki dar do wymowy i często nam prawił zachwycające rzeczy, lecz poza talentem stał próżny i czczy elegancik, chwiała się giętka i powiewna trzcina. — Przezwaliśmy go mistykiem, bo w tym roku właśnie uwierzył w duchy — cuda i magnetyzm. — Poprzedniej zimy był zapalonym Heglistą; na przyszłą wiosnę mógł bardzo rozsądnym człowiekiem się zrobić. Jego miękka i wrażliwa natura z otaczającemi ją żywiołami zawsze się do równowagi układała. Ta własność assymilacji, ta własność przyswajania sobie z nazewnątrz wewnętrznych usposobień i przekonań była w nim nawet zupełnie odrębną oryginalnością. — Wymawiano mu ją nieraz, lecz ja się ujmowałam, bo w tem korzyść nasza była — zupełnie jak gdyby co kilka miesięcy przychodził nam kto czytać nową, a zawsze pięknym stylem napisaną książkę.
Teofil[25] zwał się w gronie naszem «Dzieciakiem» nie dla wieku, bo starszym był od innych, ale dla niekarnej prostoty swego ułożenia. — Rozpierał się na wszystkich stołach — rozkładał na wszystkich kanapach, głośno krzyczał kiedy mówił, lubił ciastka i cukierki, bawił się puszczonym balonem i złapaną pod szklankę muchą — a przy tem wszystkiem, lub raczej jakby na odpokutowanie tego wszystkiego — rozmiłował się w najstarszej — najcudniejszej — najcięższej nauce — w numizmatyce. — Za jeden ugrynszpaniony pieniążek byłby całe godziny spokojnie i prosto jak panienka na krześle siedział — po jeden rzadszy medalik byłby z narażeniem wolności i życia najniebezpieczniejsze odbywał drogi — a tak szanował dokładność zbiorów, tak artystycznie kochał swój przedmiot, że raz dla uzupełnienia bogatszej jakiejś kolekcji sam się z bardzo ciekawego ogołocił egzemplarza. — Tytuł Teofila w uczonym, powierzchowność zaś jego w towarzyskim świecie, były to dwie najucieszniejsze sprzeczności, mogłabym nawet powiedzieć, że to była jedna żywa szarada, której prawdziwego słowa wiele osób odgadnąć nie umiało. — Jedni posądzali o udawanie, drudzy o rubaszność — a tymczasem to był dzieciak i numizmatyk; w przydatku, to było także najlepsze, najpoczciwsze serce. — Mogłeś mu zabrać płaszcz i zegarek — czas i wesołość, — mogłeś od niego żądać dobrej rady — przysługi — kurs mającej monety, bylebyś starożytnej nie rozrzucił, — to wszystko ci oddał — wszystko zrobił, — choć czasem według humoru mniej więcej pogrymasił sobie. — Mimo tak niezaczepnej z pozoru natury, miał jednak Teofil bardzo licznych nieprzyjaciół — zwyczajnie jak dziecko, i do tego trochę zepsute a bardzo gadatliwe dziecko, zawsze każdemu wypowiedział wszystko, co mu do myśli przychodziło — że zaś był dowcipny, psotny, i pełno różnych ludzi spotykał, więc mu do myśli przychodziły różne koncepta, o głupstwie — próżności — nieszczerem ugrzecznieniu — zabawnej intrydze — ot tak sobie dla śmiechu — a słuchający obrażali się często. Jednak Teofil nikomu nie szkodził — jemu okropnie szkodzono.
Benjamin ze wszystkich znajomych najpóźniej do naszego grona się przyłączył — jego też przezwiska nie miały umysłowego znaczenia, tylko się do zewnętrznych stosowały okoliczności. — Wołaliśmy nań: «Humboldcie» — dlatego, że dalekie odprawił podróże. «Łysy» dlatego, że już wyłysiał okropnie. — Teofil pierwszy nam go przyprowadził, zapoznali się z sobą u jakiegoś antykwarjusza, przy jakiejś numizmatycznej ciekawości, później różne zdarzenia coraz ich więcej zbliżały, a nakoniec jednego wieczoru Teofil stawił go w naszem kółku z tem poleceniem, że to jest człowiek, który najbieglej czyta przytarte greckich medalów napisy, i najodważniej broni szarpanej swoich przyjaciół sławy. — Jedno i drugie prawdą było — jednego i drugiego sam Teofil doświadczył, znalazło się też zaraz dla Benjamina miejsce przy ulubionym naszym kominku. — Gawędki wieczorne wzbogaciły się różnemi szczegółami o Hiszpanji, Włoszech, Turcji, Persji, Egipcie. — Benjamin ślicznie opowiadał, a nadewszystko z niezwykłą dla podróżników skromnością. Prawie nigdy siebie na scenę nie wprowadzał. — Rzadko kiedy wspomniał: «ja tam byłem, ja to widziałem». — Gdy mu przyszło opisywać miejsce lub zwyczaje — zdawać się mogło niejednemu, że tylko dzieł cudzych najpierwsze przytacza wyjątki — wszelka indywidualność spostrzegacza niknęła, rozwijały się obrazy po obrazach z daguerotypową[26] dokładnością przedstawione. — Widać w nich było cień każdego listeczka — źdźbło trawy najmniejsze, grę promieni słonecznych, obłoczne fantasmagorje, więcej nawet, w nich było słychać zmięszane głosy natury i ryk zwierząt drapieżnych — tajemne brzęczenie muszek nad sławnemi wodami — i świergotanie ptaszka w sławnych rozwalinach — i pieśń młodej dziewczyny przy zapomnianym grobie — i wszystko — wszystko — prócz echa doznanych wrażeń. — Benjamin nigdy swojej powieści liryką nie dopełnił — Felicja najpierw zrobiła tę uwagę — jej sąd o łysym Humboldcie[27] był dosyć surowym nawet. — Nie mogła mu przebaczyć, że jak w opowiadaniu ze szczegółów przedmiotowych osobistość jego choćby na ich uzupełnienie wybić się nie umiała — tak w życiu rzeczywistem on nie umiał z pełnienia cnót obowiązkowych wznieść siły swego ducha do twórczych natchnień i działań. — Ten brak inicjatywy, rzutkości, pierworządztwa wypadków i zdarzeń obok niezaprzeczenie wyższych zdolności, tłumaczył się Felicji pewną dozą lenistwa jedynie, a lenistwo było w przekonaniu Felicji najcięższym teraźniejszości grzechem. — Co do mnie, szczerze wyznaję, że daleko pochlebniejsze tworzyłam sobie o nowym naszym przyjacielu wnioski. — Z jego pięknych, lubo nieco przywiędłych już rysów — czytałam historję głębokich myśli, stłumionych gwałtownie uczuć, trudnych a wytrwale dokonanych przedsięwzięć. — Byłabym ręczyła nawet, że jego martwa spokojność jest siłą męskiego charakteru — jego mierność ukrytą wyższością — jego lenistwo, jak mówiła Felicja, środkiem tylko pewniejszego spełniania niedocieczonych jeszcze przez nas widoków i zamiarów. — Czem zaś było to wszystko? Zobaczycie. — Benjamin własną biografją rozpoczął zbiór swych powieści, które nam się przez całą zimę snuły potem wśród rozmów i ustępów ufnej przyjaźni pożycia.
Raz pamiętam, było to w grudniu — czas na dworze szkaradny, wszystkie wichry odśpiewały jakieś przeraźliwe requiem uwiniętej w śniegową płachtę ziemi, a mówię płachtę nie oponę, bo śnieg gruntu nie przykrył zupełnie, bo leżał w szmatach brudnych, podartych, tu i ówdzie rozrzuconych, tak że biedna owa ziemia strupiałych członków swoich, jak cyganka żebraczka nie miała w co otulić. Nam przecie musiało być dobrze i miło jednym z drugimi, kiedyśmy się pomimo zimna i błota wszyscy z różnych stron miasta przy kominku u Emilji zgromadzili. Gawędka szła poważnie, biegła szalenie, skakała wesoło, aż nakoniec zahaczyła się o przedmiot niewyczerpany, odwieczny, o miłość. — Prześladowano Edmunda jakąś bardzo piękną panią, on się wypierał — ja bez myśli rzuciłam uwagę, że dziwnym obyczajem, wszyscy zakochani kryją się z miłością swoją jak z grzechem.
— Jak z grzechem? co za przyrównanie, podchwyciła Augusta — jak ze skarbem — jak ze stukaratowym diamentem znalezionym w kopalniach, gdzie inni ledwie po trudach największych, maleńkie ziarnka świecące znajdują. — Gdyby dojrzeli twego bogactwa, ich zazdrośćby się zbudziła, gdyby dojrzeli twego brylantu, ich niedowiarstwoby się odezwało i może dla próby roznieciliby wielki ogień, i tak długo w ogniu ciekawy kamień trzymali, aż kamieńby się na nicość przepalił.
— Jabym ci jednak, Augusto, nie życzyła takiego znaleźnego, odezwała się Tekla.
— A to czemu?
— Bo niebezpiecznie.
— Ej! co tam niebezpieczeństwo! a szczęście, moja droga? dajcie mi, dajcie chwilę miłości! Świat taki nudny, zamierzchły, zbłocony. — Każda godzina w życiu pracą ciężką — obowiązkiem, nałogiem — jutro podobne do dnia wczorajszego — a dzień wczorajszy taki sam, jak nieznośne dzisiaj. — Muszę myśleć: dwa a dwa cztery. — Suknia wełniana czy jedwabna? — Obiad spóźniony, czy wczesny? — ubogi głodny, czy pijany? — gość nowo przybyły zły, czy głupi? — Muszę myślić w te wszystkie szkaradne — obrzydliwe słowa. — Miłości! ach miłości!
— Haczczysu![28] ach! haczczysu! przedrzeźniała ją Felicja.
— Zbyt wyszukany środek — poprostu kieliszka tęgiej wódki! i to może wystarczyć, przydała Seweryna.
— Nie bluźnijcie, kobiety! ujął się Edmund. Augusta ma słuszność, bez miłości świat nudny i brudny. — Miłość mówi: ja jestem przedwiecznością w początku, trwaniem w nieskończoności — jasnością w świetle — tchnieniem w powietrzu — wonnością w kwiecie — szczytem w nieskończoności — dźwiękiem w głosie — widzeniem we wzroku — radością w szczęściu — mądrością w rozumie, wdziękiem w piękności — a potęgą w sile. — Ja jestem, która jestem!
— Ja jestem — bóstwo indyjskie i wyznanie Brahmy, dokończył żartobliwie Albert, który z nas wszystkich najlepiej znał ten ustęp, rzeczywiście z ksiąg indyjskich przerobiony trochę.
— Zaraz widać niechrześcijańskie zastosowanie, odezwała się Anna, bo juściż miłość jest tem wszystkiem, czem się być przez usta Edmunda mieniła, tylko uczucie zjednostkowione, którego sobie Augusta dla rozrywki życzy, nie jest całą miłością; jest w miłości jednym promieniem, w mądrości jedną prawdą.
— Bogdajby chociaż i tem było! wątpiącym głosem znowu pomruknął Leon.
— Czy wątpisz? zagadnęła Jadwiga.
— Nie widziałem — krótko jej odpowiedział.
— Jakto nie widziałeś? spytała żywiej nieco — przypomnij sobie tylko, czy nigdy nie widziałeś ludzi młodych, szczęśliwych podzielanem uczuciem, a przez to samo śmielszych w dobrem, szlachetniejszych w pomysłach, pracowitszych w obranym zawodzie.
— Widziałem tylko ludzi, którym podzielane uczucie nie stawało na przeszkodzie do tego wszystkiego.
— Dajcie teraz pokój Leonowi, rzekła wesoło Augusta, już on czuje, że wielką niedorzeczność powiedział, to najuparciej bronić jej będzie.
— Przepraszam, moje panie, ani uporu, ani niedorzeczności w tem niema. — Bardzo łatwo arytmetycznie tego paniom dowiodę. — Proszę tylko sumiennie obliczyć, ile znacie ludzi zakochanych, którzy się na nic nie zdadzą — ilu takich, którzy się przez miłość z poświęcenia w samolubstwo ześliznęli — ilu takich, którzy z miłością w dobrem wytrwali? — Porównajcie sumy ogólne i wyrzeczcie dopiero, czy ja zbłądziłem bardzo, gdym mówił, że tylko kilku wybranym przeszkodą w życiu nie stanęła.
— Ale im za to stanęła pomocą tak wielką! odezwała się Jadwiga.
— Przypuszczenia — to nie moja rzecz — ja tylko fakta zapisuję — lecz jeżeli i mnie wolno pójść drogą wnioskowań, czemuż nie mam sobie powiedzieć — że gdyby nie ta słabostka jedyna, ludzie wybrani byliby zupełnie świętymi ludźmi — apostołowie przecież żon i kochanek nie mieli.
— Bo to łatwiej zostać świętym bez żony, jak z żoną, zakrzyczał wyciągnięty na kobiercu Teofil.
— Ale co łatwiejsze, to mniej piękne — rzekł znowu Edmund.
— Słusznie mówisz, odezwał się Henryk, co łatwiejsze, to mniej piękne, a co mniej piękne, to mniej prawdziwe także. — Wielka mi cnota wyrzeczenie się wszystkiego — jeszcze za życia ucieknę z ziemi, to po śmierci wprost trafię do nieba. — Jabym niebo zamknął przed takimi tchórzami. Idź, żyj na świecie, garnij wszystko do piersi swojej — wszystko myślą uświęcaj, to ci otworzę, będziesz miał zbawienie — ale tak odartego, nagiego nie wpuszczę. — Z waszą teorją o świętości, wy z niej jakąś klasztorną regułę dla kawalerów mieczowych zrobicie. — Ja chcę, żeby świętość była całej ludzkości zakonem — żeby świętością żył człowiek najzwyczajniejszy, a nie ten tylko, który w nienaturalnych, wymuszonych rozwija się warunkach — ja chcę......
— Bardzo to jest łaskawie z twej strony, że powiadasz «ja chcę!» a nie «tak jest już» — przerwał mu Leon.
— Mylisz się — co ja chcę — to już tak jest — albo w potrzebie czasu, albo w mojej duszy. — Ja się kocham szalenie, a nic mi to w naukach nie przeszkadza. — Ja będę miał żonę i dzieci, a nigdy bliźniemu pomocy nie odmówię — z kolegami młodości mojej też same wzajemnej uczynności i przyjaźni zachowam stosunki — ja kupię dobra i założę fabryki, a dlatego po sławę i wiedzę z kapitanem Ross[29] lub Parry,[30] choćby do samego bieguna wśród lodów się przedrę — ja sobie sprawię ucztę szaloną, i na aksamitach, złotach i atłasach, jak Teofil na tym dywanie, przeciągać się będę, a gdy przyjdzie potrzeba, to wszystko rozdam ubogim, to dla każdego z was będę biegał po gorszem niż dzisiejsze błocie — będę marznął na zimniejszym, niż ten, co słyszycie wichrze. — Jeszczeby też, moi trapiści, tego tylko brakowało, żeby szlachetność, dobroczynność, bezinteresowność zrobić wyłącznym celibatu przywilejem. — No, to niech śpią w egoizmie swoim wszyscy ojcowie rodzin i żonaci obywatele — niech was nawet oszukują, niech was krzywdzą. — Sakrament małżeństwa według naszego zdania zupełnie im daje do tego prawo.
— Hej! Galop! galop! galop! z głośnym śmiechem zawołał Teofil.
— Istotnie przegalopowałeś trochę — powtórzyła za Teofilem Emilja. — Rodzinne stosunki nikogo od poczciwości nie uwalniają; Leon tylko chciał powiedzieć, że do cnót nadzwyczajnych, do poświęcenia i wspaniałości mniej zdatnymi nas czynią.
— Co wy gadacie o cnotach nadzwyczajnych? z oburzeniem odrzucił Henryk, co to są cnoty nadzwyczajne? jeśli te, które się rzadko widują — to wszystkie odrazu — bo ja ani rzetelności w codziennych sprawach, ani wzajemnego przywiązania w rodzinach, ani przykładnego pożycia w małżeństwach, ani ładu i pilności w gospodarstwach nie spotykam dziś «zwyczajnie» — wszelkie dobro jest nadzwyczajnem — lecz jeśli przez nadzwyczajne cnoty chcesz jakieś « nadnaturalne» cnoty rozumieć, to się źle wyraziłaś Emiljo, takich cnót niema wcale, każda cnota jest naturalną każdemu człowiekowi, każda cnota jest powinnością każdego człowieka.
— Górą Henryk! przyklasnęła Augusta.
— Za sto lat — dokończył Leon.
— Ja widzę, nie zrozumiecie się nigdy, rzekł Albert poważnie, pomięszaliście wszystko razem, ten o tem — a ta o tem prawi. — Najpierw podziękujcie Annie, że stanowiąc rozróżnienie między miłością ogólną a zjednostkowioną, oszczędziła wam wiele niedorzeczności — później podziękujcie mnie, że wam dalszych oszczędzę, dalsze różnice przypominając. — Nazywacie miłością wszelką wyłączną skłonność osoby ku osobie — pamiętajcież, że i ta miłość jeszcze potrzebuje właściwego określenia[31] — jest miłość kochanie — jest miłość namiętność — jest miłość fantazja. — Pierwsza tłumaczy się w życiu świętością, druga nieszczęściem, trzecia grzechem — o którejże z nich mowa?
— Jak filozof ze swoim «distinguo»[32] się odezwie, to ja już nic po nim mówić nie chcę — odpowiedziała Augusta.
— Dlaczego? zagadnęła Seweryna, czy doprawdy żadnego «distinguo» nie przyjmujesz? wszystko weźmiesz odrazu? świętość, nieszczęście i grzech?
— Co to jest nieszczęście i grzech? to wasze rozumowane przesądy i złość wasza tylko. — Prawda, że często są nieszczęśliwi ci, co kochają, i często grzeszni są nawet, ale dlaczego? bo gdy ich zewnątrz tysiąc opląta niechęci — tysiące rozdrażni pocisków, to muszą w końcu cierpieć i grzeszyć. — Ich grzech będzie jednak przypadłością obcą zupełnie naturze uczucia, będzie może wynikiem innych wad i zboczeń, uczucie samo w sobie będzie zawsze cnotą. — Włoch, który w chwili zazdrości morduje swego współzawodnika, córka, która dla kochanka potajemnie dom rodzicielski opuszcza — żona, która zdradza męża — popełniają okropne występki, pełnem sercem naczerpują w życie nieszczęścia i grzechu — ale naczerpują z postronnych okoliczności — błądzą postronną ujemnością swego charakteru; jedyną chwilą prawdy — jedyną może odkupienia chwilą — jest dla nich właśnie szczerej miłości chwila.
— Zdaje mi się, Augusto, że twoje ostatnie «distinguo» jeszcze subtelniejsze jak różnicowy podział Alberta, rzekła Seweryna.
— Moi Państwo, na czemże stanie? odezwałam się wtedy, uchwalcież co stanowczego — abym z pewnością wiedzieć mogła, czy od dzisiejszego dnia będzie wolno kochać się, czy nie?
— No, dalej, zawołał Teofil, zbierajcie głosy — idzie tu o emancypację miłości — kto za i kto przeciw — ty sama Gabryello, głos pierwszy.
— Przecież wam trzeba kogoś, coby przyjął ustawę — ja będę gminem waszym — ty zaś Teofilu jako dzieciak rozpocząć musisz. — Wszakże w senatorskich naradach najmłodsi najpierw się odzywają. Między nami niema nikogo, coby był od «Dzieciaka» młodszy. — Śpiesz się więc, rzucaj gałkę.
— Rzucam jak śnieg bieluteńką. — Na cześć miłości tyle prześlicznych wybito medali, że to musi być godne wiekopomnej chwały uczucie.
— A teraz w koło, sąsiadko Emiljo!
Emilja przyjęła wniosek, lecz z poprawką Alberta. Inni mniej więcej swoje własne dorzucali zastrzeżenia — na dwóch skrajnych zostali — Seweryna z Leonem i Augusta z Henrykiem.
— Co to znaczy, Humboldzie? rzekłam, zwracając się ku siedzącemu w kącie pokoju Benjaminowi, co to znaczy? Przy tak ważnej naradzie jeszcze nie wystąpiłeś ze swego milczenia. Większość stanowcza już się zebrała wprawdzie, ale twój głos mógłby nam zapewne wiele nowych rzeczy dopowiedzieć — mógłby stanowisko rzuconej wątpliwości rozjaśnić. Spróbuj, może odciągniesz stąd lub z owąd stronników?
— Dajcie mi pokój, mnie się nie chce mówić — krótkim, przerywanym głosem odpowiedział zagadniony.
— Byłam pewna tego, rzekła wtenczas Felicja, gdybyście się go poradzili o cudze względem miłości zdania, przytoczyłby wam wszystkie prawa i aforyzmy wszystkich znakomitych mędrców i poetów, od Konfucjusza aż do najnowszego kodeksu, od Salomona aż do Jerzego Sand,[33] powiedziałby wam jakie w tej mierze mają wyobrażenia Turcy — jakie Indjanie, — jakie Hottentoci — jakie Grecy, ale mu się nie chce powiedzieć, jakie on ma sam.
— Czemużby mi się nie chciało powiedzieć? rzecz łatwa przecież, ja sam nie mam żadnego — ale mnie też nie chodziło o powiedzenie tego zdania, mnie poprostu mówić się nie chciało.
— Często jakoś zapadasz na ową przeklętą chorobę milczenia.
— Poco ty mu się zawsze sprzeciwiasz, Felicjo? on może naprawdę jest chory, ujęła się Emilka.
— Albo leniwy, pierwsza znów odparła.
— Nie chory, i nie leniwy, rzekł Benjamin, mówić mi się nie chce, bo wiatr wieje, a ogień na kominku się pali.
— Dziwny jednego z drugim stosunek, podchwyciła Felicja.
— Ja nic w nim dziwnego nie znajduję, odezwała się Anna — powietrzna za okiem muzyka, i te płomienne ognia poskoki mogą duszę w stan jakiegoś błogiego rozmarzenia wprowadzić, drętwiejemy wtedy nazewnątrz, i myśl nasza śni sobie snem ciągłym a pamiętanym.
— Na nieszczęście nie mogę w całości przyjąć tego usprawiedliwienia, rzekł Benjamin — mam odrętwienie, ale snu pamiętanego nie mam... Ot! powiem państwu prawdę — chorobliwe dziwactwo, nic więcej, napadło mnie, już trzeci rok temu będzie — wskutek osobliwego wypadku.
— Co za szkoda, że dzisiaj przystąpił paroksyzm, byłbyś nam ten wypadek opowiedział — rzekła Augusta.
— Teraz jużbym mógł opowiedzieć, już się rozgadałem, to mi i przeszło — ale historja za długa.
— Ja tak lubię historje za długie, prosiłam bardzo pokornym głosem.
— Historje! historje! zaczął się napierać Teofil.
— Jeszcze was muszę przestrzec — że to cała moja biografja.
— Biografja! Biografja! wołaliśmy za przykładem Teofila.
— No — to zaczekajcie — muszę sobie wszystko od początku przypomnieć.
I na chwilę Benjamin twarz ukrył w obie ręce łokciami na kolanach wsparte i zdawał się dumać głęboko — a my wszyscy rozsunęliśmy się, tak szerokiem kołem! że zdala dotychczas siedzący, stał się niby najgłówniejszem jego ogniwem. — Emilja kilka suchych drewek dorzuciła, płomień buchnął żywszym blaskiem — i gdy nakoniec wzniesioną głowę Benjamina oświecił, zdawało się przez dziwne optyki złudzenie, że głowa ta rozjaśniała młodością, rozbłysnęła szczęściem.
W pierwszej chwili nawet tak nią potrząsnął wdzięcznie i żwawo, jakgdyby z przywyknienia chciał utraconych włosów odrzucić pierścienie — ale prędko spostrzegł pomyłkę — roześmiał się — przygładził łysiny, i tak mówić zaczął.


I

Wyobraźcie sobie państwo zieloną oazis w pustyni Sahary, wyobraźcie w świecie dzisiejszym, w świecie złota, srebra, miedzi i gałganów na bankowe papiery przerobionych, rodzinę liczną, ubogą, a szczęśliwą — w tej rodzinie — lat temu dwadzieścia sześć, o godzinie pierwszej po północy, przy najpiękniejszem świetle księżyca, pełnią swoją rozświecającego najpiękniejszą noc sierpniową, urodziło się dziecię płci męskiej, dziewiąte zkolei — a rzecz dziwna, rzecz nadzwyczajna, przyjęte taką radością, takiem błogosławieństwem, jak upragniony pierwszy potomek gasnącego już imienia, oczekiwany dziedzic wielkiego majątku — lecz nie — bluźnierstwem jest to porównanie — dziecię przyjęte taką miłością, jak wszystkie dzieci w miłości zrodzone — tem dziecięciem ja byłem. — Nad przygotowaną dla mnie kolebką nie zaciężyła żadna skarga, ni to starszej siostry, że w domu nowy kłopot będzie i nowych trudów się przysporzy, ani dobiegającego swej młodzieńczości brata, że mu jedna ręka więcej do rozszarpania spodziewanej puścizny przybędzie, ani drobniejszego rodzeństwa, że się zaczną dla niego chwile przymusowej cichości — narzuconego rozsądku, uskąpionych pieszczot — ani matki, że z danem życiem jej życia się ujmie, — że ją noce bezsenne, karmienie, prace hodowania czekają — ani ojca nawet, że ciężkie czasy, że wychować będzie trudno, że na obmyślenie zawodu, sił i sposobu już nie wystarczy — dziwna rzecz, stokroć dziwna, tego wszystkiego nie było.
Matka z siostrami ze starej bielizny poszyły pieluszki moje. — Jeden z braci na niespodziankę uplótł zupełnie nową kołyskę, a ojciec, kiedy mnie poczciwa babka na pokazanie w poduszce przyniosła, przeżegnał mnie krzyżem świętym. — «Oto człowiek światu się narodził», rzekł tylko i ze łzami w oczach i z uśmiechem na ustach poszedł co prędzej do żony swojej, pocałował ją w czoło, pocałował ją w rękę i nie odszedł, aż póki osłabiona, lecz ciągle niewymownej słodyczy jaśniejąca radością, z nowo narodzonym przy boku, nie zasnęła spokojnie.
I takie były moje narodziny. — Przez długi czas nie miałem imienia: zwano mię tylko maleńkim — synkiem — pieszczotką — a narady odbywały się długie, jak zwać miano na później. — Teresia, moja mała poprzedniczka w rodzeństwie, załatwiła wszelką wątpliwość; kiedy jej na starych obrazkach opowiadał jeden z braci historję synów Jakóbowych, tak się rozmiłowała w małym Benjaminku, że gdy wieczorem wznowiono o wkrótce nastąpić mającym chrzcie moim rozmowę — dziewczynka siedząca w tej chwili nad kołyską, uroczyście wzniosła swój paluszek do góry i powiedziała stanowczym głosem:
— Ty maleńki będziesz Benjaminkiem.
Od tej chwili nadano mi imię Benjamina.
Poczciwa Teresia! zapomniano jej powiedzieć, że Benjamin[34] pierwszą wolą matki swojej zwał się Benoni, a Benoni, to znaczy «syn boleści», a matka moja, rodzeństwo moje pochwyciło wyraz dziecięcia, bo im do serca przypadał, a ojciec go zatwierdził, bo takie było miano jego wielkiego bohatera — jego ideału wśród sławnych mężów — Franklina.[35] — Z tej czci dla Franklina możecie państwo odgadnąć cały charakter mego ojca, jeśli tylko trochę choć biegłemi jesteście w zauważaniu tych stosunków tajemnych, a zawsze logicznych, które upodobania i różne sympatje człowieka z treścią jego własnej natury łączą. — Co do mnie taki mam w tym względzie przynajmniej niechybny instynkt, że raz, gdym w galerji Luwru[36] widział pięknego młodego człowieka jak się długo z najspokojniejszem obliczem zatrzymał przed Katonem[37] Velasquez’a,[38] co sobie piersi tak krwawo, tak okropnie rozdziera — powiedziałem zaraz — to zły człowiek — i sprawdziły się słowa moje — ten człowiek był anatomem ludzkiego serca, spotkałem go później na salach sądowych ciekawym bardzo widzem, a w ostatniej chwili świadkiem przeciw obwinionemu — na moje sumienie wierząc obwinionemu niewinnie. — Lecz wracając do osobistej biografji, już wiecie pod jakim wpływem — w jaką atmosferę niejako dostałem się na tę ziemię — zstąpiwszy według dawnych — wstąpiwszy według nowszych — a odrodziwszy się według najpodobniejszych do prawdy mniemań. — Jak mnie tak długo usypiano, pieszczono, kołysano bez mojej wiedzy, jak ja rozwijałem się w tem cieple uczuć, w tej pogodzie szczęścia, — jak mi cała treść mojej istoty nasiąkała niejako tą pieśnią miłości różno i wszechstronnej — oh! gdybym mógł pamiętać! — ale ja nic — nic nie pamiętam — a jednak to było już życie moje — to była już przyczyna jakaś późniejszych następstw, chwila rodzicielka wszystkich chwil, wszystkich lat moich. — Kiedy się pierwszy raz poczułem i obejrzałem na świecie, znalazłem już jej owoc w głębi ducha mego i stał mi się tem, co nazywają skłonnościami, charakterem, naturą. — Każdy mnie kochał — ja się ocknąłem kochając każdego, ale to kochając tak niezbędną koniecznością organizmu, jak się oddycha, je — pije — przed kochaniem nie było dla mnie przeszłości, jak przed Bogiem nie było początku — lecz nie dosyć na tem — ci wszyscy moi poza mną kochali jeszcze wszystkość w różnych objawach — w różnych jej kształtach — a było coś pięknego, świętego w wyborze tych kształtów i tych objawów — każdy coś kochał na swoję własność szczególną — tylkoż bierzcie to w dosłownem znaczeniu, kochał, nie lubił.
Moja najstarsza siostra Julcia kochała dumki ukraińskie — a mój brat Adam kochał niebieskie oczy córki bliskiego sąsiada — a mój brat Józef kochał ziemię, której uprawą się trudnił, a moja siostra Ludwina kochała wodę bieżącą i kwiaty niezerwane — a mój brat Karol kochał psa, konia i strzelbę swoję dwururkę — a moja siostra Bronisia kochała gwiazdy i niebo — a mój brat Cyprjan kochał obrazy — a moja siostra Terenia kochała powieści, a mój ojciec kochał książki, a moja matka kochała ludzi — i tak dla mnie pierwsze wrażenia z ich wszystkich ulubionych wrażeń się złożyły.
Najdawniejszy obrazek, w którym Julcię pamiętam, to jakaś ławeczka drewniana pod otwartem oknem. Dzień był bardzo ciepły niby, ale taki pochmurny, jak gdyby kto ołowiu po niebie rozlał. — Julcia nad szyciem schylona śpiewała taką rzewną, takich przeciągłych, a coraz smętniejszych tonów piosnkę — że widać nie mogły się w ciężkiem rozpłynąć powietrzu, tylko mi wszystkie siedzącemu przy jej nogach o piersi się odbijały, i zacząłem[39] płakać. Julcia spojrzała na mnie — przez chwilę umilkła, lecz w tem milczeniu mój płacz cichy zrazu wybuchnął prawdziwej boleści łkaniem, wtedy siostra przytuliła mi głowę do kolan swoich, upieściła gładzącą włosy ręką i znowu śpiewać zaczęła — a ja znowu zacząłem cichuteczko płakać i było mi z temi łzami tak dobrze, tak miło, jak nigdy z podarowanym przez starą piastunkę ptaszkiem — wesołą makolągwą — co do mnie w klateczce na każdy widok skrzydełkami trzepotała.
Adama pamiętam najpierw, wchodzącego do pokoju z jakąś białą, biało ubraną dziewczynką. — Kto to jest? spytałem go. — To siostrzyczka wasza, odpowiedział z uśmiechem. — Nasza siostrzyczka, Adasiu? powtórzyłem zdziwiony, a czemu ja jej nie znam — gdzie ona była? — Ośmnaście lat temu była w niebie jeszcze! — Gdy zaś z niedowierzaniem patrzyłem to na niego, to na nią; — w niebie, rzekł znowu — spojrzyj tylko w oczy tej siostrzyczce, widzisz jaki to szafir jasny i czysty, czyż w dzień najpogodniejszy niebo inne bywa? Spojrzałem, dziewczynka zarumieniła się i głośno rozśmiała, ja wykrzyknąłem z radością. — Ach prawda, takie same, Adasiu, jak oczy naszej siostrzyczki. — Nigdy nie mów naszej do mnie, Benjaminku — bo to twoja i wasza siostrzyczka, ale nie moja — pamiętaj, że nie moja. — To ty biedny, Adasiu, że masz mniej od nas jednę siostrzyczkę. — Czy ja biedny? spytał brat, odwracając się do białej dziewczynki z uśmiechem, choć mu słowa na ustach drżały. — Dziewczynka owinęła się prawie jak kwiatek ślazowy koło ręki mego brata — głowę miała spuszczoną, a jednak bez namysłu, pewniejszym daleko niż głos pytającego głosem, odpowiedziała mu prędko. — Nie, ty nie biedny, ty bardzo bogaty, Adamie. — Ja szczęśliwy, przydał, jak gdzieś na dnie serca wymówionem słowem, i nie wiem czemu wziął mię na ręce, a uścisnął tak tkliwym, tak drżącym, gdy dziś o nim myślę, to mi wolno powiedzieć — tak namiętnym uściskiem, że go nawet spytać zapomniałem o wytłumaczenie dla mnie zupełnie niezrozumiałych wyrazów. — Później — nawet nie długo — pojąłem całą świętość ich znaczenia. — W naszej rodzinie miłość nie była ani tajemnicą towarzystw salonowych przyzwoitości, ani zgorszeniem przed okiem dzieci bacznie ukrywanem. — U nas miłość, to szczęście życia, ta najpiękniejsza prawda boża, szła z podniesionem dumnie czołem — wśród spółczucia, wśród skromnego uszanowania i uznania serc życzliwie przyjaznych. — Raz, kiedy po przeczytaniu przez Walerję poezji Bohdana,[40] Adaś zbliżył się do niej i wziąwszy w obie ręce ową złotowłosą główkę, w same nieco otwarte usta pocałował, kiedy Walercia od czoła po ramiona tym całunkiem zakraśniała, kiedy mimowolnym rzutem przechyliła się ku siedzącej obok niej matce mojej i skryła się jak ptaszek w jej objęcia — toć ja dobrze dziś pamiętam jeszcze, nikt z nas się nie uśmiechnął nawet, nikt żartem chwili szczęścia kochankom nie rozstroił; matka tylko Adasiowi znak dała, żeby się schylił ku niej, i trzymając ciągle Walerkę do łona przyciśniętą — na głowie schylonego tkliwy jakby powierzony tylko, a święty jak błogosławieństwo z głębi własnej piersi wyciągnięty, złożyła pocałunek.
Józefa najstalszem przypomnieniem widzę wśród żniwiarzy na polu. — Śmieje się, snopki wiąże, na wyładowanych zbożem wozach z fornalami się ściga, a na jeden ładowany mnie winduje, i ja siedzę przy nim jakoby na tronie, a on mi pokazuje ziemię, królestwo wszech ludzi, przyszłe państwo moje, które ja prawem natury odziedziczę, a w którem pracą rządzić będę — i nazywa mi wszystko ślicznemi słowy — żyto srebrem, pszenicę złotem — czerwieniejącą tatarkę purpurą; a ja mu wierzę, że to jest właściwie srebro, złoto, purpura — że innych niema w świecie. — Józio po drodze zrywa dla mnie ukoralone już gałęzie jarzębiny, którą na kilka staj rodzice wysadzili gościniec — ja sam trzymam pęki uzbieranych modraków — kąkoli — bratków — kłosów dojrzałych żyta — niedojrzałych owsa — i mięszam te białe i te zielone kity w różnych zastosowaniach — to między grona jarzębiny, to między modraków równianki — i czuję, że mam wszystko — że natura w korzyściach — w piękności swojej, natura cała — natura zawsze moją. Tylko sobie słowami tego nie mówię, ale uczuciem, czynem, chwilą w życiu mam. —
Ludwinię moją najmniej ładną, najcichszą, najtęskniejszą z całego rodzeństwa siostrę, pamiętam najdokładniej w obrazku, nad którym może najdłużej, może najpierwej główka moja rozmyślać zaczęła. — Przy końcu naszego sadu, za rzędem wierzb bujnie rozrosłych, płynęła rzeczka maleńka — bezimienna, wąska, tak że się zdało przeskoczyć ją można, a żwirem drobniuteńkim na dnie wysypana, że tylko liczyć, tylko zbierać jego ziarna różnokolorowe — nad tą rzeczką usiadła sobie Ludwinia tuż przy brzegu, przegięła się nieco, i w wodzie do połowy odbiła się jej postać — a woda odbitą kołysała równie, ciągle, spokojnie, jak do snu. — Zmęczony bieganiem przyklękiem obok Ludwinki i zacząłem gałązką pluskać w srebrne kropelki.
— Nie budź mnie, Benjaminku — szepnęła tylko siostra — i to tak cichutkim głosem, że ledwo dosłyszeć mogłem.
— Czy ty śpisz, Ludwinko? spytałem.
— Śpię, śpię, braciszku, odpowiedziała jeszcze ciszej, ale ja patrzyłem w jej oczy i widziałem, że oczy choć ku wodzie spuszczone, nie zamknięte, nie zaspane były.
— Oh! żartujesz, zawołałem z pustotą, i uderzyłem jeszcze mocniej, aż się cała nadbrzeżna woda zmąciła.
Ludwinka drgnęła, jak gdybym to ją był moją gałązką uderzył.
— Obudziłeś mię, rzekła bardzo, bardzo smutnie — i ja zaraz poczułem, że coś złego, coś najgorszego zrobiłem, przykrość temu co już cierpiał.
— Ale kiedyś ty nie spała, rzekłem na ostateczne usprawiedliwienie — tyś nie spała Ludwinko — dodałem z prośbą. — Siostra nic mi nie odrzekła na to, tylko mię wzięła na ręce i pochyliwszy się wraz ze mną, na uspokojoną wodę lekko palcem wskazała. — Zobaczyłem siebie i Ludwinkę. — Jak zwierciadełko zabawił mnie ten obrazek, lecz zwolna, im dłużej w niego patrzyłem, tem zupełniej ogarniała mię jakaś senność, a nie oczu, nie ciała, bo oczy miałem roztwarte, bo ciało silnie w jednemże utrzymane wygięciu — była to raczej senność mojego odbicia — jakiejś cząstki ze mnie, co na drobno łamaną falę rzeczki padła i w jej kryształach chwiała się jednostajnie bez przerwy — bez zmiany. — Ale na błękitnem tle nieba, którego barwą rzeczka jakby własnym swoim kolorem płynęła, tuż nad naszemi głowami właśnie osunął się odłamek srebrnego obłoczku i przerwał jedność widzenia — zaraz pobiegły za nim oczy moje dziecinne — lecz obłoczek i na niebie i w rzeczce gdzieś zginął.
— A gdzie on — gdzie on? Ludwiko?
Ludwika nie patrzyła za obłoczkiem, jednak widziała jego przejście i zrozumiała pytanie.
— Daleko, odpowiedziała mi tak jak pierwej szepnięciem jedynie. — Gdzie to jest daleko, moja Ludwinko? — ja nie wiem, gdzie to jest daleko. — Ludwinka zamyśliła się czy nad sposobem wytłumaczenia, czy nad treścią wyrazu, nie wiem — po chwili wstrząsnęła główką — jakby resztę uśpienia, lub resztę wrażeń z czoła odpaść jej przez to miało i rzekła nieco wyraźniejszym, ale zawsze tak stłumionym jak przy zwierzeniu tajemnicy głosem.
— Pytasz mię, gdzie to jest daleko, Benjaminku? — oto patrz — chciej gonić za tą wodą, co tak wolno płynie, nie dogonisz — nie dogonisz — woda ucieka do Sanu — San ucieka do szerokiej Wisły — a Wisła ucieka do głębokiego morza — a morze? ja ci nie powiem, gdzie to jest. — Morze daleko. — A teraz tam na końcu tej łączki, widzisz, jak niebo tuż do ziemi przytyka, idź po szafirowy kawałek tego nieba — idź przez łączkę — niebo będzie za polem — idź przez pole, niebo będzie za lasem — idź przez las — niebo będzie znów za łączką — znów za polem — lasem — rzeczką, a gdzie jest niebo. — Ja ci tego nie powiem. Niebo jest daleko — daleko. — A teraz przynieś tu klatkę, z twoją makolągwą wyżywioną, wypieszczoną przez całą zimę — teraz jest wiosna Benjaminku, kwiatki kwitną, drzewa się zielenieją, ptaszków mnóstwo śpiewa wszędzie. Otwórz klatkę braciszku — otwórz — zobaczysz jak makolągwa, co cię kochała, co ci z dłoni ziarnka jadła, z ustek wodę ocukrzoną piła, zobaczysz jak makolągwa ku wiośnie, ku nowym kwiatom wyleci, a tobie będzie smutno za nią, i spytasz może — Ludwinko, gdzie ptaszyna? — a ja ci tego nie powiem, Benjaminku, bo ptaszyna daleko — oh, daleko! dalej niż woda rzeki, którą gonisz, dalej niż niebo, którego chcesz dostać, dalej niż nadzieja, dalej niż podobieństwo — dalej jest to braciszku, co nas w życiu opuszcza — co nas kochać przestaje. — I Ludwinka znów pochyliła się nad wodę rzeczki, tylko jej obrazek zadrżał trochę więcej, niż przedtem i rozstąpił się pod dwoma kroplami, które nań spadły po chwili. — Obejrzałem się, twarz Ludwiki była bardzo spokojna, ale długie, jasne rzęsy jej siwych oczu świeciły jeszcze czystą łezką ostatnią. — Na patrzącego niespokojnie Ludwinka wzniosła długie, smutne spojrzenie.
— Benjaminku, rzekła jednak dość wesołym głosem, poco pytać, gdzie to jest daleko — oto lepiej biegnij się bawić kwiatkami — kwiatki zawsze blisko — a najczęściej nisko rosną braciszku — i lekko zsunęła mię z kolan, lecz ja nie pobiegłem według jej rady, tylko sobie poszedłem brzeżkiem rzeczki i próbowałem, czy też ja się dostanę daleko — do morza, albo do nieba. Szedłem, szedłem ciągle, za ogród — za pole — i domek nasz z oczu straciłem i gdy mię nóżki boleć zaczęły, gdym przed sobą zobaczył las ciemny, nieznany, a końca rzeki nie zobaczył — gdym ręką wyciągniętą iglastych krzaków jałowcu się dotknął, a nie dotknął ściany nieba — wtedy dopiero zrozumiałem, co to jest «daleko» — i zrozumiałem, co to jest «kiedyś w przyszłości».
Ja tam «kiedyś» dojdę, rzekłem sobie, kiedyś — jak starszym będę, i wracałem uspokojony tym zamiarem i po drodze zbierałem kwiatki dla mojej siostry Ludwinki. — Uzbieranemi znienacka zasypałem w temże samem miejscu, tak samo nieruchomie nad wodą siedzącą.
Ludwinka zgromadziła je wszystkie, popatrzyła chwilkę i zwracając się ku mnie:
— Szkoda, rzekła — szkoda tylu kwiatków Benjaminku.
Potem wzięła, wybrała co świeższe, co trwalsze, co w cieple rąk moich nie zwiędły, i każdy kwiatek kolejno i starannie w wilgotnym piasku nadbrzeża sadzić zaczęła, jak czasem dzieci w swoich sztucznych jednogodzinnych zasadzają ogródkach. — Pomagałem jej w tej pracy, odgadłem ja, dziecię, ją marzycielkę kobietę — lub raczej nie odgadłem, uczułem tylko, co ona czuła, i gdy wszystkie zasadziliśmy, kwiateczki świeżością zajaśniały.
— Im tu będzie lepiej, odezwałem się swobodnie, lepiej, niż tam na polu pod skwarem słońca, nawet dłużej będą żyły.
— Ale, gdy więdnąć przyjdzie, to smutniej zwiędną, odpowiedziała siostra, a ja nie pytałem o słów tych znaczenie — to były także słowa mojego instynktu.
Brata Karola nie przypominam sobie wyłącznem wspomnieniem w pierwszych chwilach mojego dzieciństwa, bo Karol z nas wszystkich najmniej w domu przesiadywał. Przy rozdziale ogólnej gospodarskiej pracy, jemu się część leśna, bardziej domyślną należnością, niż wyraźną ugodą dostała. — Może już dziewięć lat miałem, kiedy się pierwszy raz stanowczo osobną w mojem życiu wyrył pamiątką. Zdaje mi się, że go dziś widzę jeszcze, rześki dwudziestoletni chłopak, opalony jak góral, ciemnowłosy, czarnooki, w zielonej, bajowej burce. — Świsnął i na świśnięcie poskoczył ku niemu wielki czarny brytan. — Karol go dla tej barwy przezwał Molochem,[41] lecz nieraz żal mu było, że tak najszlachetniejsze, najulubieńsze mu zwierzę czartowskiem mianem zbezcześcił; — chciał mu je zmienić nawet, ale mu w tem Ludwinka przeszkodziła. — «Niechże i Moloch zacznie być dobrym, choćby jako zwierzę tylko», rzekła do niego. — A Karol, jakkolwiek wszystkim dość częsty i dość żwawy stawiał opór — to nigdy Ludwince. Ludwinka była jego wybraną, jego najukochańszą z ukochanych, więc też Moloch został Molochem. — A był to pies rzadkiej cnoty — rzadkiej siły i odwagi — zadziwiającego instynktu — nigdy nie ukąsił nikogo; lecz kiedy mu się kto nie podobał, to go na ziemię wywrócił i trzymał go spokojnie ale mocno dopóty, dopóki kto z domowych obronić nie wyszedł. — Karol nigdy nie byłby zaufał tak przyjętemu od Molocha gościowi — i kiedy chciał o kim powiedzieć, że złym jest człowiekiem — to mawiał zwykle: «Poterałby go Moloch, oj poterał, jak się należy». — Wspanialszego ani łagodniejszego w całym psim rodzie nie widziałem stworzenia, choćby czasem jaki pokojowiec i szczeknął i rzucił się na niego — to Moloch dumnie tylko machnął ogonem, otrząsnął się jakby z wody lub kurzawy i szedł dalej w niezachwianej powadze swego majestatu. — No, nie śmiejcie się państwo, że wam tyle o tym Molochu prawię — w całem życiu nie spotkałem podobnego jemu.... człowieka.
— Ha, tak, człowieka nawet — co najsilniejszy swej siłyby nie nadużył. — Są silni świętemi, ale najsilniejszy — jeden wśród nich najsilniejszy... może zresztą przypomnicie sobie — ja przypomnieć nie umiem — okropnie w tych latach ostatnich mego życia na pamięci podupadłem. — Jednak dziwna rzecz, jak wszystko, co dawniej było, wszystkie te najpierwsze obrazy, i znam dobrze i patrzę na nie czystem okiem i widzę je dokładnie. — Oh, ten ogromny, ten poczciwy Moloch, jak on wybiegł ze swojej budy i swemu panu się radował, gdyż nie użyje na Molocha tego słowa, łasił. — Moloch się nigdy nie łasił nikomu, Moloch witał, Moloch się cieszył, bawił, albo wywracał na ziemię. — Karol przyjął uśmiechem szczery objaw Molochowego przywiązania, poklepał go po karku z taką miną, z jaką to czasem oficer żołnierza po ramieniu klepie, kiedy mówi o nim do drugiego oficera — patrz, to tęgi wiarus. — Potem Karol zawołał: «Zitta» — i ze stajenki naszej wybiegła w poskokach składna jak sarenka, kara jak noc klaczka, prawdziwie tureckiej rasy, już okulbaczona i ponsowym pokryta czaprakiem. — Tę klaczkę ojciec przypadkowo nabył bardzo tanio źrebięciem jeszcze, małem i słabem nawet, od wojskowych kwatery swoje porzucających. — Darował ją Karolowi pod warunkiem, żeby on sam na jej utrzymanie zarobił. — Ten warunek zbogacił mię później przy narodzinach zupełnie nową kołyską; bo chłopiec, coby za konia był pewnie krwi swej nie pożałował, nie pożałował i czasu. — Wyuczył się koszykarstwa, wiązał miotły, spletał słomiane płachty do podłóg sieniowych, i w pobliskich miasteczkach przedawał, a co ładniejsze, to nawet do samego Lwowa posyłał. — Tym sposobem Zitta miała zawsze poddostatkiem najwonniejszego siana, najsmaczniejszego obroku — a jak dorosła, to się i siodło znalazło. Spotykały też nieraz Karola i sute w tym względzie wsparcia — na kolędę często po kilka korcy owsa przysypano mu do jego składu, a przed rokiem w dzień urodzin, przy łóżku śpiącego jeszcze siostry rozwiesiły ów ponsowy czapraczek, w którym Zittcie tak prześlicznie było. — Napoleon, co w paczce czekolady — książęcy tytuł Lefebwrowi[42] przesłał, nie zrobił mu pewnie milszej niespodzianki. — Karol z radości nie mógł przyjść do siebie, bo on po zaporożku[43] swoją Zittę kochał, on ją sam karmił, poił, upiększał, a pewno nie byłby jej sprzedał za wszystkie Galicji i Lodomerji[44] skarby. — Zitta była jego czarną orlicą, jego dziką murzynką, jego zaklętym w konia płomieniem. — A było też widzieć, jak Zitta patrzyła na niego swojem zmyślnem, dziwnie połyskliwą białością odełba odciętem okiem. Jak mu czasem ów łeb na ramieniu z jakąś lubością wschodnią, miękką, wdzięczną a namiętną oparła — jak na głos jego przybiegała zdaleka, a posuwisto, a lekko, a chyżo, a doprawdy nie dopatrzyłby człowiek, czy tam ona kopytami ziemi dotknęła się nawet. — Oj, Zitta! Zitta! niedawno śniło mi się o niej — i mówcie tam sobie, co chcecie moi państwo, ja po tym śnie przez cały dzień nazajutrz weselszy i młodszy byłem. — Otóż więc we wzmiankowanej chwili moich wspomnień, widzę Karola wśród wszystkich jemu najmilszych przedmiotów, bo zapomniałem powiedzieć, że miał na plecach swoję dwururkę Augustówkę[45] — fuzja, jak cacko — świecąca — leciuchna, niby klejnocik kobiecy, a pewna, niechybna, jakby sama do celu trafiała; zdawało się, że strzelającemu dość ją było wziąść do ręki i spuścić kurek, choćby z zamkniętemi oczyma. — Karol, który lubił wszystko imieniem znaczyć, nazwał ją sobie: «kochanką». Raz, jak zaczął mówić o jej doskonałościach, o jej piosence dla ucha najmilszej, to aż się ktoś z mniej go znających zapytał: «czy daleko stąd mieszka ta młoda osoba?» — Młodą osobę Karol przedstawił z największą powagą, ku największemu zadziwieniu pytającego. — No, chłopcze, zawołał wtedy, czy chcesz się przejechać ze mną? — Ja na odpowiedź wyciągnąłem ręce do góry, żeby coprędzej siodła się uchwycić, ale bez strzemienia trudno mi było nań wskoczyć. Brat się uśmiechnął, widząc moje usiłowania, i gwizdnął właściwym sobie sposobem. Na gwizdnięcie Zitta przyklękła, cienką swoją żylastą szyjkę tak wyciągnęła ku mnie, że ją mogłem rękami objąć, a gdy objąłem, gdy się na grzbiet jej przerzuciłem, Zitta zerwała się równemi nogami i tylko jakby na umocnienie mnie siedzącego, karkiem silnie wstrząsnęła. — Obwińże go dobrze burką, żeby nie zmarzł! odezwała się przez okno patrząca matka.
— Obwinę, obwinę, bądźcie spokojni, odkrzyknął Karol i wziął mię przed siebie, do piersi jedną ręką przycisnął, a drugą lekko uzdeczki potrząsnął. Na ten znak Zitta sunęła — sunął Moloch i w kilka minut już dom i wioskę straciliśmy z oczu.
Dzień był prześliczny, mroźny wprawdzie że aż śnieg skrzypiał, ale taki jasny, taki ubrylantowany słońcem, że aż w oczy ćmiło. — Pędziliśmy z bratem — pędzili, aż nakoniec i w bór się wjechało — ja się nie mogłem nacieszyć iskierkom różnolśniącym po drzew gałęziach, po drodze naszej rozsianej, i tej czarnej Zitcie i temu czarnemu Molochowi, wśród owej dokoła rażącej białości. Nagle Zitta strzygnęła uszami — Moloch stanął i sierści najeżył. — Bratu rozdęły się nozdrza, cmoknął ustami, jakby chciał powietrze ucałować i konia zatrzymał.
— A to co będzie, Karolku? spytałem.
— Cicho, cicho, to wilk.
O wilkach słyszałem tylko z powiastek Teresi, powiastki były okropne, lecz i moja ciekawość wielka. Brat się przechylił, popatrzył mi w oczy i tę rękę, którą mię obejmował, bardziej na lewy bok przesunął. — Spojrzeniu jego dość spokojnem odpowiedziałem spojrzeniem, jednak ręczyć nie śmiem, czy pod ręką brata coś tam w piersiach moich silniej nie zastukało.
— Dobrze, dobrze! wcale nie źle, — poszepnął Karol sam do siebie, a potem głośniej dodał:
— Zabijemy wilka, Benjaminku!
— Jak to, czy i ja go zabiję?
— I ty chłopcze — tylko uważaj, baczność — przytul się do mnie plecami, tak, dobrze — teraz — wziął fuzję, wymierzył — teraz daj tu obie ręce, trzymaj, gdzie ja trzymam — i ułożył mi palce na kurku i na moich dopiero swój własny położył. W czasie tych przygotowań mały punkcik na drodze zdala czerniący, przybliżył się wolno, poważnie jak monarcha w granicach państwa swojego — było to ogromne wilczysko. Moloch warknął, Zitta parsknęła, Karol zawołał «psyt» i znów wszystko ucichło, a wilk szedł naprzód nieustraszony — zuchwały. Ten wilk, dowiedzieliśmy się później, był sławny w okolicy. Dopiero na kilkanaście kroków od nas dał ogromnego susa. Moloch także nie mógł wytrzymać — rzucił się naprzód, ale Karol głośno zawołał znowu — leżeć — i Moloch przyległ, skowycząc wściekle i tarzając się po śniegu, jakby z rozpaczy upokorzenia. Wilk stanął — w tej chwili brat mi palec nacisnął — strzał wypadł i śnieg się zarumienił czerwoną farbą. — Ale prędzej, niż to wszystko mogliśmy spojrzeniem objąć, zwierz skaleczony rzucił się prosto do piersi Zitty — klacz przeraźliwie zarżała i tak gwałtownie cisnęła na bok, że ja, który się ani siodła, ani brata nie trzymałem w tej chwili, spadłem jak kulka na ziemię. — Kiedym się zerwał równemi nogami — pamiętam w najdrobniejszych szczegółach obraz, który mi się przedstawił. Takich obrazów mam kilka w mej duszy — mimo wiedzy prawie odbiły się na niej tak dokładnie — tak silnie, że czasem aż się sam wydziwić nie mogę, skąd mi do pamięci wracają wycieniowane zupełnie jak obecność. — Z tego obrazu naprzykład widzę doskonale nietylko mego brata, co z siodła zeskoczył — przede mną stanął i obie ręce rozgarnął, by mię własnemi piersiami lepiej od wszelkiego niebezpieczeństwa zasłonił, nietylko Zittę, która się wspięła pod przemożnemi łapami wilka, co choć targany przez Molocha jej napierśnika trzymał się jeszcze — nietylko Molocha, co w kudły przeciwnika łeb zanurzył, w rozszarpane mięso tak pysk utopił, że mu go nawet już widać nie było — nietylko wilka owego, jak na tylnych łapach wzniesiony odwrócił się do nieprzyjaciela, gwałtownem karku przegięciem; ale widzę krwawo migotliwe jego spojrzenie, buro-żółty połysk sierści — widzę wszystkie zęby w rozwartej paszczęce i mógłbym je anatomowi wyrysować bez uchybienia żadnego.
Karol po tej pierwszej chwili niespokojności usunął się z przede mnie, wziął fuzję i z najzimniejszą krwią do rąk mi ją podał znowu — jednym rzutem oka wymierzył — za palec mój pociągnął i wilczysko ani zipnęło już nawet. — Brat prosto poszedł do Zitty, piersi jej trochę okaleczone chustką przyłożył, rzemieniem trenzli obwiązał, Molocha pogłaskał, za uszy wytargał, w łeb szeroki pocałował, potem skoczył lekko na siodło i znów gwiznął, żeby Zitta przede mną uklękła. — Przez całą drogę rozmawialiśmy, jakie to śliczne z tego wilka będzie futro pod nogi dla matki — rozmawialiśmy o wielu innych rzeczach — tylko jeden wyraz żadnemu z nas do ust się nie przyplątał — wyraz «bojaźń». — Karol nie wspomniał go i w zapytaniu nawet; dał mi uczuć szczęście pierwszego zwycięstwa jako najnaturalniejszą własność, jako przynależne mojej ludzkiej istocie zdarzenie. — Później coraz częściej brał mię z sobą na polowanie — i kiedym zabił pierwszego dzika, aż mię uściskał z radości, lecz uściskał dlatego, że dzik był pysznym odyńcem, a nie dlatego wcale, że mu dałem na pięć kroków do siebie przypędzić i tak celnie trafiłem, jak gdyby kulę życzenie poniosło.
Siostra Bronisława jedno słowo tylko rzuciła w życie moje. Nie pamiętam, która to już była rocznica mych urodzin — przypadała jak widać w tej chwili rozwijania się, kiedy człowiek zaczyna głowę podnosić i w niebo spoglądać. — Późnym wieczorem siedziałem na kamieniu pod szeroką, cienistą lipą na samym środku dziedzińca rosnącą. Bronisława siedziała przy mnie, milczeliśmy oboje; ale powietrze, ziemia, niebo całe, odzywały się do nas jakimsiś wyraźnym, choć nie wyrażonym głosem rojących nad trawami owadów, hukających żab po stawach, drżących w chłodzie listków drzewa. — Księżyc znowu był w pełni, gwiazdy wszystkie tak przed nim zbladły, że gdzieś zdala od niego ze dwie ich ledwie świeciło, a białe chmurki goniły się po ciemno-błękitnej przestrzeni, jak rozigrane trzody białorunych owiec niewidzialnego pasterza, albo jak stada śnieżnych gołąbków, albo też rozkładały się w srebrne pióra żeglujących po wodzie łabędzi, unoszących się orłów. — Czasem nawet przepłynęła jakaś łódka z tajemniczemi postaciami; czasem, niby anioł w długiej powłóczystej szacie, bo i czegóż ja tam nie widziałem! — aż siostra wzięła mię za rękę. — Benjaminie, rzekła, gdyż ona jedna nigdy pieszczotą nie zmieniała imienia mojego.
— Benjaminie, czy słyszysz?
— Oh! słucham ciągle siostrzyczko, wszakże to łąki i drzewa tak grają.
— Benjaminie, czy widzisz? spytała znowu i wskazała do góry.
— Oh! patrzę ciągle siostrzyczko, bo to piękniejsze, niż wszystkie Cyprjana obrazki.
— Benjaminie, a czy czujesz co w twojej własnej piersi? i przyłożyła mi rękę do serca.
— Ja czuję, odpowiedziałem po chwili, że tak mi dobrze, jak kiedy Julcia śpiewa, jak kiedy mię mama na kolana weźmie, jak kiedy mię Karolek na swoją Zittę wsadzi — i lepiej jeszcze, bo mi jest tak dobrze, jak wtedy, kiedy nie ze zmartwienia płaczę, i kiedy w radości śmiać się nie mogę, jak kiedy chciałbym was wszystkich jednem objęciem uściskać i wszystkiemu jednym rzutem oka zapanować. A to wszystko razem jest... ja ci nie umiem powiedzieć, czem to jest siostrzyczko.
— A ja ci powiem, Benjaminie — tylko pamiętaj na całe życie swoje — to, co usłyszysz w tej chwili — co widzisz przed sobą, co czujesz w sobie — to wszystko — śpiewne, piękne, jasne, szczęśliwe — to wszystko jest Bóg...
I zachowałem słowa Bronisławy, jako sama kazała, na całe życie moje — i przerzuciłem wiele ksiąg mądrych i niemądrych — kłamstw i prawd nasłuchałem się wiele, namarzyłem więcej jeszcze; lecz w każdej chwili, i po każdem przejściu, wracały mi te w dzieciństwie od siostry usłyszane wyrazy. Na nich rozwinął się ciąg ducha mojego, zaprzeczyłem sobie samemu, nie zaprzeczyłem im. — Byłem zmartwiony a bolejący — lecz choć nie czułem, widziałem przynajmniej zawsze, że wszystko śpiewne, piękne, jasne i szczęśliwe, to Bóg — że mądrość, to Bóg — że szczęście, to Bóg — że miłość, to Bóg..... Cały ów wieczór na kamieniu pod lipą z Bronisławą przesiedziany był wstępną życia mojego modlitwą.
Jeśli Karol i Bronisława tak wyraźnem, lecz jedynem w mej przeszłości odbili się wspomnieniem, daremniebym za to Cyprjana i Terenię chciał w tych pierwszych latach dzieciństwa jakąś wyłącznością odznaczyć sobie, widzę ich w każdej godzinie, mam w pamiątce każdej — Cyprjan malował mi, lub przez innych namalowane pokazywał obrazki. — Terenia o każdym z nich i jemu i mnie cudowne opowiadała historje — lecz gdybym chciał powtórzyć te, co na mnie więcej zrobiły wrażenia, toby końca temu i przez dziś i przez jutro nie było; ja przecież w czternastym roku dopiero ich słuchać przestałem, a kiedym zaczął, doprawdy? — sam nie wiem. Z nazwiskami otaczających mnie rzeczy jednocześnie usłyszałem tysiące dziwnych wyrazów, jak np. zaczarowana księżniczka, piękny rycerz, cudowny sygnet, czarodziejski zamek, diamentowe podziemne pałace — ogniste duchy na chmurach lecące — i to wszystko ułożyło się jakoś w naturę moją, nie na zabobon, nie na słabość charakteru, ale prędzejbym powiedział na jakąś dziwną siłę fantazji; — kiedyś — gdy wam się uiszczę z wywołanej życzeniem waszem powieści mego życia i gdy znowu tak jak dzisiaj zbierzemy się na dobrą chwilę przed ten ciepły kominek, byle tylko wiatr nie świszczał, to państwu opowiem którą z tych bajek Tereni. Was to przecież nie znudzi, Henryku, Teklo, Edmundzie — ci, co życia nie znają, ci, co je poznali aż do stracenia ostatniej nadziei, aż do odzyskania najpierwszej spokojności, ci lubią bajki cudowne — wszakże prawda, moi drodzy? — Ach, te bajki, i te obrazki Cyprjana! lecz Cyprjan już wchodzi w szaloną biografję moją — a mnie jeszcze myśli i słowa w dawniejszy czas uciekają ku świętym pamiątkom. — O moim ojcu jużeście słyszeli, mój ojciec taki poważny, taki uczony, taki dobry i łagodny. — W szczupłym domku nie było osobnego pokoiku na jego księgi i papiery; lecz kiedy zasiadł do czytania, to bez nakazu, bez przymusu, prostym rzeczy i zwyczajów układem, tak wszystko cichło dokoła, że mógłbyś brzęczenie muchy usłyszeć. — Ja w tem wzrosłem — i nie pamiętam nawet, żeby mi kto w podobnych razach spokojność zalecał. — Kiedy ojciec książkę roztworzył, matka szła pocichu na palcach przez pokój; siostry i bracia wychodzili najczęściej, lub które sobie nieruchomie z robótką w kąciku zasiadało. — Jednego dnia i ja tak zostałem, przerzucając ostrożnie, żeby mi nic a nic nie szeleściały karty, starego jakiegoś dzieła in 4-to, w którem były wszystkie wizerunki królów polskich. — Oh! mój Boże, jak to ja pamiętam, Cyprjan gniewał się na nie, a szczególniej, że Wandzie dano rogatą czapkę — a Jadwidze ogromną kryzę, w której niby garbata i jakby dusząca się wyglądała. — Lecz ja nie byłem tak surowym krytykiem, mnie codzień, jak coś nowego, bawiły i myszy gryzące Popiela, i ogromna peruka Wiśniowieckiego[46] i łańcuchy Zygmuntów; bo też przyznać trzeba, że na wszystko zupełnie osobnym patrzyłem pryzmatem.
Tego dnia jednak na połowie skończyłem mój przegląd i zacząłem nie w książkę, lecz w twarz naprzeciw siedzącego ojca bardzo uważnie się wpatrywać, bo za okno wywieszona makolągwa prześlicznie śpiewać zaczęła i miałem ogromną chętkę wybiegnąć do niej, a bałem się ojcu przeszkodzić, tem bardziej że drzwi się jakoś trudno zamykały i otwierały — kto wie nawet, czy klamka nie za zbyt wysoko dla mej ręki była osadzoną. — Patrząc ciągle uważnie, spostrzegłem jak naraz ojciec brwi zmarszczył, i taki groźny twarz jego przybrała wyraz, jak gdyby się na kogo rozgniewał. Potem wsparł głowę na ręce i przez chwilę nie patrzył na książkę, lecz też przez tę chwilę wyraz gniewu zmienił się w wyraz jakiejś wielkiej głębokiej boleści, a ciężkie i głośne westchnienie z piersi mu się wydarło. — Ojcze, ojcze, co ci jest? czy cię co boli? spytałem prędko, biegnąc ku niemu. — Ojciec smutnie się uśmiechnął, a dziś jeszcze daremniebym chciał wypowiedzieć gorycz tego uśmiechu na owem męskiem, pełnem siły i dobroci obliczu. — Bo mój ojciec był dziwnie pięknym mężczyzną. Równego jemu wiekiem, — a równego młodzieńczą prawie rzeźkością i grą fizjonomji nigdy mi się spotkać nie zdarzyło. — Była to twarz pociągła, trochę żółtawo-blada, nos rzymski, brwi czarne mocno odznaczone, włosy od czoła rzadsze, i gdzieniegdzie już srebrzejące, wśród kruczej innych połyskliwości. Oczy, na które do połowy wypukła zachodziła powieka, wyrażały zwykle poważne zamyślenie i surowość jakąś, lecz za to w całym rysunku ust dość wydatnych było tyle tkliwej słodyczy, tyle pieszczoty prawie, że my dzieci nie bałyśmy się ani troszeczkę nawet całej surowości spojrzenia. Prawda, że też nas nikt nigdy ojcem nie straszył. Wyobraźcie sobie teraz, jakie wrażenie zrobić mógł na mnie gorzki uśmiech na tych zazwyczaj tak dobrych, tak łagodnych ustach.
— Ojcze, ojcze! co cię boli? powtórzyłem z płaczem nieledwie.
— Mnie to boli, rzekł ojciec, wskazując na książkę.
— Szkaradna, niegodziwa książka, zawołałem z oburzeniem i rzuciłem ją na ziemię.
— Źle robisz, synku, odpowiedział, podnosząc ją spokojnie.
— A cóż to jest, ojcze?
— Historja.
— A cóż jest w tej historji?
...........
— O mój synku! wszystko, czego już niema, wszystko, co jest, wszystko, co będzie, to się znajduje w książkach do tej książki podobnych. — A kiedym ja się dziwił bardzo, ojciec pokazał mi kartkę, na której różne znaczki były, i powiedział mi, że zapomocą tych znaczków mogę kiedyś wiedzieć, co robili umarli, słyszeć, o czem mówiono najdalej, lub najdawniej, widzieć aż po krańce ziemi i nieba, aż po głębię duszy ludzkiej. — Ja też coprędzej wszystkich nauczyłem się znaczków, ich użycie sam ojciec mi wskazał dziwnym sposobem. Pamiętam kiedy pierwszy raz dał mi do złożenia te słowa: «Mama cię kocha», to mi potem odebrał elementarz, kazał oczy zamknąć i wyobrazić sobie mamę w tej chwili, gdy nad mojem łóżeczkiem schylona, budzi mnie pocałowaniem na dnia dobrego życzenie. Później obiecał mi, że w kilku literach zobaczę dużo kwiatów, drzew, owoców, i dał mi przeczytać — «ogród». — Później na wyraz — «gwiazda» — przypomniał mi, jak to ona maleńka drżącem światełkiem gdzieś wysoko na niebie migoce, a powiedział mi jednak, że gwiazda, to świat. I ja tak nauczyłem się czytać od niego wyraz każdy obrazem, uczuciem i myślą. — Ale wy, moi drodzy, dziwicie się zapewne, czemu dotychczas o matce mojej nic nie nadmieniłem jeszcze. Ach! bo dla mnie w każdem wspomnieniu ona tak była obecna, tak ją czułem przy sobie, że mi się zdało, jakbym ciągle o niej tylko, albo do niej mówił. — Matka.......... Czy wy wiecie, dlaczego ja z takiem uszanowaniem z drogi ustępuję i głowy uchylam, gdy koło mnie przejdzie w podeszłym wieku kobieta? — Czy wiecie wy, dlaczego nieraz w kościele, a nadewszystko w jakim ubogim, małym, wiejskim kościółku, mnie się łzy w oczach zakręcą, gdy postrzegę zdala przed stopniami ołtarza klęczącą postać kobiety? — Czy wy wiecie, dlaczego nigdy nie przejdę koło żebraka, bym do niego z jałmużną ręki nie wyciągnął, koło smutnego, bym z chęcią pociechy myśli ku niemu nie zwrócił, koło płaczącego na drodze dziecka, bym go wyrazem pieszczoty nie utulił, na ręce nie wziął, w zimie przy własnej piersi nie rozgrzał, lub w lecie od przejeżdżających wozów z niebezpiecznego miejsca nie usunął? — Czy wiecie wy, dlaczego? oto dlatego, bo miałem matkę!... bo w każdej chwili podobnej, zawsze ją widzę przed sobą — tkliwą, anielską, błogosławiącą... tak wszystko czyniącą, jak ja przy niej czynić nawykłem. — Oh! doprawdy, kiedy mi się błogie dni pierwszej młodości w pamięci rozwiną — kiedy późniejsze w przeciwieństwo stawię... ale przecież wy nie lirycznej elegji chcieliście ode mnie, ja mam tylko co do wypadków mego życia waszą ciekawość zaspokoić, jednak pozwólcie na chwilkę rozdziwaczenia. Czy się z was komu śniło kiedy, że go z wysokiej bardzo i bardzo stromej góry, np. z takiej góry, z jakiej Chrystus widział wszystkie królestwa ziemi i wszystkie skarby królestw, że go mówię z takiej góry w przepaść jakąś strąciła — ot, dajmy na to, ręka szatana, któremu on, co nie jest Chrystusem, jak Bogowi zaufał. — Przypominacież wy sobie owo spadanie, coraz wolniejsze, coraz cięższe, — ziemia cała już z przed oczu zniknęła, niebo tylko widać przez małą szczelinę, ale i niebo znika, — a coraz ciemniej, coraz okropniej, a spadający wie, że tam gdzieś na dnie rozbić się musi, tylko dna nie dojrzy, nie dojrzy! — Oh! wtedy po pierwszej chwili odurzenia następują długie chwile wściekłej rozpaczy — jest czas na wspomnienie każdej radości straconej — wszystkich nadziei swoich, wszystkich czynów swoich, wszystkich wzniosłych zamiarów, wszystkich może wielkich, może dla świata użytecznych zdolności — co tak bez śladu zniszczeją — których już niema nawet, choć my jesteśmy jeszcze. — A tu jakby dla zaostrzenia tortury, piekielną fantasmagorją rozwija się przed nami ów obraz na owej górze podziwiany; — i choć poznaliśmy szatana, my czujemy, żebyśmy znowu za jednę chwilę podobną drugi raz wieczność oddali. — I tylko nam sęp żalu kawałami serce szarpie, że gdy się miało umierać, czemu się z tej góry głowy nie rozbiło? — A potem inna boleść, potem widzimy najdokładniej każde ziółko, którego jeszcze w upadku uchwycić się można było, rozważamy każdy sposób, każde podobieństwo ratunku, przekonywamy się, że bylibyśmy nie upadli, że bylibyśmy się podźwignęli — gdy jeden krok tylko, jedno poruszenie — jedna myśl — a teraz daremnie, teraz praw natury nie cofniemy, zaciężyliśmy nad głębią, trzeba spadać — spadać — spadać! Jedna przyszłość nam została — jedna nadzieja tylko, zdruzgotania się tam na dnie — i gdyby raz już skończyć — gdyby spaść — gdyby nie żyć — cała rozpacz przesila się w tę szaloną niecierpliwość, ale przepaść głęboka — przepaść Miltonowska,[47] do której to się leci dziewięć dni i dziewięć nocy. Więc niecierpliwość sama siebie zużyła nareszcie — człowiek jest kamieniem — wie i pamięta, lecz nie boleje — nie rozpacza już. Człowiek kamień, gdy upadnie, czyż choć tam w głębi — ostatnią iskrą w rozbiciu ostatniem zaświeci?... Ach! darujcie mi, darujcie państwo, miałem zupełnie o czem innem mówić, ten sen, ta przepaść, to do niczego niepodobne — chyba do tego, com ja czuł na jawie — ale wam niech los szczęści, cieszę się nieskończenie, że mnie tu nikt nie zrozumiał.
Ale za to zrozumieliście mój wiek dziecinny i ówczesną naturę moję — wiecie, że zrodziłem się kochanym, wzrosłem kochającym — kochanie, zawsze kochanie, to cały moich kursów pedagogicznych sumarjusz;[48] w przydatku do niego nauczyłem się górnictwa i mając rok siedmnasty, zostałem górnikiem.
Od tego to siedmnastego roku zaczyna się dziwaczna powieść bardzo zabawnych zdarzeń — uśmiejecie się serdecznie.


II

W domu rodziców obchodzono Wigilję Bożego Narodzenia. Dzieci się pozjeżdżały, bo już nie wszystkie pod rodzinnym żyły dachem. — Dwóch braci ożenionych, Adam i Józef, w dalszych mieszkali okolicach. — Trzy siostry poszły zamąż: Julcia, Bronisia i Terenia. — Karol wojskowo służył w Królestwie i z Lubelskiego na czas krótki tylko za urlopem przyjechał, Cyprjan gdzieś aż z Rzymu ostatni list pisał, ja sam z Węgier wracałem, a przy rodzicach aniołem pociechy tylko Ludwinka została — moja Ludwinka zawsze blada, zawsze smutna, zawsze, nawet w chwilach radości swojej, jakby za szczęściem nieujętnem tęschniąca. — Ja dziś myślę, że Ludwinka musiała żyć z jakiemś utajonem w głębi duszy cierpieniem, jak nieraz kwiatki te kochane jej rosną długo z zjadliwym w cieniu swych listków owadem. Napewne jednak ręczyć za to nie mogę, Ludwinka nigdy przed nikim się nie skarżyła.
Wtedy na wigilję, stół długi, białym obrusem przykryto, świeżem sianem podesłano, i gdy pierwsza gwiazdeczka błysnęła, na odgłos dzwonka zgromadziliśmy się wszyscy koło niego — rodzice, dzieci, wnuki, domownicy.
Matka wzięła opłatek i podając go ojcu:
— Do wsiego[49] roku! rzekła uroczystym, choć lekko drżącym od wzruszenia głosem, do wsiego roku mężu mój, dzieci wszystkie moje. — Do wsiego roku! — Niech każde z was tak kiedyś łamie się chlebem Bożym z rękoma dzielnych synów, szczęśliwych córek, pięknych wnucząt, przyjaznych sług domu swojego; niech kiedyś dłoń, co na jego dłoni z niezawiedzioną ufnością przez długie lata się wsparła, tak mu poda święcony opłatek, jak ja w tej chwili ojcu waszemu podaję. — Amen — odpowiedzieliśmy wszyscy — i rodzice rozłamali się opłatkiem, a potem matka szła koleją od najstarszych do najmłodszych, każdemu dając część jego i tej części cząstkę oddaną przyjmując; lecz gdy Terenia w następstwie rękę wyciągnęła, matka cofnęła się nieco i łzy jej w oczach stanęły.
— Nie, to kolej oddalonego, rzekła, na imię Cyprjana z błogosławieństwem mojem niech będzie aż do chwili jego powrotu ten kawałek opłatka zachowany — i według słów swoich szła go na bok odłożyć...
W tej chwili drzwi się rozwarły — ktoś na progu stanął...
— Matko, syn wraca o dział swój w szczęściu rodzinnem się upomnieć — przemówił głos tak dobrze znany, że każda pierś go okrzykiem radości odbiła.
— Cyprjan! nasz Cyprjan...
W istocie brat mój, Cyprjan, malarz, wędrowiec, artysta powrócił...
— Albercie, filozofie! powiedz mi, czy jest przeczucie?...
Ha! szczęście twoje, że tak poważnie skinieniem głowy potakującą dałeś mi odpowiedź, bo cię miałem zaraz drugiem uderzyć zapytaniem: dlaczego mnie na wejście Cyprjana serce się boleścią ścisnęło?
Tak jest, moi państwo, wyraźnie mówię, boleścią, chociaż w pierwszej chwili nie umiałem jej od wielkiej radości rozróżnić.
Po kilku latach rozstania, witać brata wspólnika myśli i zabaw dziecinnych, witać ze łzą w oku, drżącą ręką i bladem czołem, mnie się to zdawało tylko nowym jakimś na uczucie szczęścia sposobem. Sposób dziwny jednak... później dokładniej zdałem sobie z niego sprawę i dziś ręczyć mogę, że on był tylko boleścią przerażenia.
Cyprjan matkę najpierw uściskał, ojca rękę najpierw ucałował, a potem siostry jedna przez drugą cisnęły się ku niemu, a które z nich dzieci miały, to mu je wyciągały na ręku, do wcześniejszej pieszczoty, na lepsze powitanie. — Ja ostatni się zbliżyłem.
Cyprjan objął mię za szyję, lecz nim do piersi przycisnął, zatrzymał się, jakby zdziwiony — oczy jego utkwiły w mej twarzy, dłonie zesztywniały niby na moich barkach — i tak mię trzymał przez chwilę oddalonego ich wyciągnięciem — i tak patrzył ciągle na mnie — i tak dziwny uśmiech zachwycenia z ust jego rozświecił, że sam go nie pojmując, odśmiechnąłem się także i niby przemocą uwalniając się z narzuconego rozdziału:
— Cóż to? rzekłem, czy Benjamina tylko nie poznałeś?
— Oh! Matko, jaki on cudnie piękny! zawołał Cyprjan do stojącej za nim, odwracając się nieco.
— Więc dlatego już mię i przywitać nie chcesz?...
Cyprjan przywitał może radośniej, niż nasze całe rodzeństwo, ale czy serdeczniej?... ja nie wiem, jednak z pewnym wyrzutem mu rzekłem:
— Zdaje mi się, żeś w tej chwili więcej malarzem niż bratem.
— Prawda — odpowiedział przycichłym, uciętym głosem i znowu patrzył na mnie.
Bo ja podobno piękny, ale to bardzo piękny wtedy byłem — dzisiaj nie wierzyłabyś temu, Anno, i wy wszystkie zaprzeczyłybyście — dzisiaj oczy mi wpadły, wyblakły, zagasły — włosy zrzedniały, bodaj czy już i siwieć nie zaczynają, skóra na chudych policzkach urysowała się szkaradnemi zmarszczkami — cera nie zczerniała i nie zbladła, tylko zaschła, niby jakiś papier zbrudzony — a usta wykrzywiły się w taki nałogowy uśmiech niesmaku, że wesołym aż nudno patrzyć na mnie. Co to jest tak się zestarzeć w dwudziestym szóstym roku swego życia!... wszak prawda, moje panie, że to się nie godzi? Ha! przynajmniej na pociechę mogę powiedzieć sobie, że kiedyś piękny byłem... piękny... piękny...
Cyprjan ile razy spojrzał na mnie, to mu niby jaśniejsza myśl widomie po twarzy przeciągała — czasem zamykał oczy, jak gdyby tej myśli chciał się lepiej w swojej własnej głowie przypatrzyć, a czasem też coś go niby gniewało na mnie i brwi marszczył, warg przygryzał. — Ta ostatnia zmiana coraz częściej zaczęła mu z końcem wieczerzy na rysy wybijać, bo ja także baczniejszą na niego zwróciłem uwagę.
Gdy pierwsze uniesienie wzajemnych powitań uspokoiło się nieco, gdy twarz Cyprjana uściskami ożywiona, przejściem nagłem pod światło i ciepło rozgrzana, zaczęła powoli do zwyczajnego wracać układu — aż mię zimno wskróś przejęło, tak okropnego wyniszczenia śladów na niej dostrzegłem.
Cyprjan miał wszystkie rysy ojca, lecz jasne włosy i płeć białą matki. — Teraz, rysy owe wyciągnęły się bez żadnej proporcji, płeć niegdyś tak świeża nabrała kredowej martwości, otwory oczu zwiększyły się wprawdzie, ale oczy gdzieś pod czoło głęboko uciekły — wyłysiał, ot, więcej prawie niż ja dzisiaj, nos mu okropnie zgarbaciał, broda naprzód wyszczerzyła, — szczęki kościste ledwo skóry nie przebijały.
Matka trwożliwie spoglądała na niego — zapewne uważać to musiał, bo przez chwilę milczący i niby znużony, ożywił się znowu, zaczął głośno rozmawiać, śmiać się, opowiadać tysiączne swej podróży szczegóły. Nawałem słów, jak widać, i prędkością poruszeń, chciał Cyprjan oszukać ten wzrok matki badawczy, smutny a niemylny, chorobliwe usposobienie zwyciężyło go jednak na chwilę — zaciął się nagle i długo tłumionym kaszlem wybuchnął.
Między kobietami ruch niespokojny powstał. — Cyprjan skinął na nie, żeby jemu i sobie dały pokój — usta chustką zasłonił, a potem ostatek napadu w pusty śmiech przeprowadził.
— To nic, to nic, zakrztusiłem się tylko, rzekł prędko, chustkę do kieszeni chowając.
Ja siedziałem tuż przy nim i sam jeden spostrzegłem, że krew była na chustce.
— Ten kielich waszej spokojności święcę — mówił dalej wesoło.
— Napij się lepiej wody, szepnąłem mu zcicha i po karafkę sięgnąwszy, niby nie naumyślnie trąciłem go tak mocno, że wszystko wino z kieliszka na obrus się rozlało.
Cyprjan zwrócił się ku mnie niecierpliwym ruchem.
— Braciszku, trochę jesteś niezgrabny — to szkoda — i z wyraźnem niezadowoleniem patrzył mi w oczy — przetrzymałem wzrok jego.
— Napij się wody, powtórzyłem wpół z prośbą, wpół z rozkazem.
— Napiję, czego chcesz, Benjaminku, odpowiedział trochę rozjaśniony uśmiechem, napiję, choćby i octu z żółcią, bo znów jesteś prześliczny, ale jednej rady mojej usłuchać musisz...
— Trzech rad twoich, Cyprjanie — tylko ty dwa słowa przyjmij ode mnie — jesteś chory — rzuciłem mu do ucha.
— O tem potem — rzekł jak najobojętniej, i wypróżnioną szklanką mocno w stół uderzył, by zgłuszyć zamienione ze mną wyrazy.
— Moja rada Benjaminie jest ta, że przedewszystkiem powinieneś być szczęśliwym — ale to powiadam ci, koniecznie szczęśliwym, bo jak nie, to zbrzydniesz — zbrzydniesz tak okropnie, że nawet Ludwinka, która wszystko smutne lubi, nie pozna cię wtedy i minie ze wstrętem.
Poczciwa siostra zaprzeczyła temu coprędzej — lecz Cyprjan nie chciał ustąpić.
— Z zupełną pewnością wyrokuję w tym względzie, mówił on, studjowałem jako malarz różne przemiany, różnych wrażeń i na różnych rysach — przysiąc wam mogę, że Benjamin okropnie zbrzydnie w nieszczęściu — bo jego twarz do odbijania samej tylko radości stworzona...
Oh! już co wtedy, to się sam za sobą ująłem.
— Radośną ją widzisz w tej chwili, rzekłem, może nawet dziecinną jeszcze, ale skąd tobie być prorokiem moich uczuć w chwilach odmiennych, mojej twarzy w niepewnej przyszłości? Więc ja tak słaby i wątły jestem? — a niedawno chwaliłeś piękność moję — jaką piękność? czy roślinną — według gatunku i koloru — zdrowia i czerstwości. — Ja myślałem, że mi z czoła za pierwszem spojrzeniem wyczytałeś wszystkie ducha tajemnice i dojrzawszy w nich własnej istoty odbicia — tem artystycznem słowem «piękny» powitałeś — a ty, jak teraz poznaję, tylko linję i farby miałeś na pamięci.
— Gniewaj się, gniewaj, dziecko moje, z uśmiechem na te wszystkie wyrzuty odpowiedział.
Ja się nie gniewałem, ale mi się okropnie smutno zrobiło.
— Cyprjanie, rzekłem po chwili — choćby się nawet miała ziścić twoja przepowiednia — mniejsza o to, ja śmiało nieszczęście do walki wyzywam, będę brzydszym, ale będę lepszym.
— W nieszczęściu?
— Tak jest! w nieszczęściu, kiedy spróbuję wszystkich sił moich, użyję wszystkich praw człowieczeństwa — bo walka z nieszczęściem jest najwyższem prawem — bo walka z nieszczęściem jest siłą najwyższą!
Coś ja podobno i więcej o tem mówiłem, lecz teraz słówka sobie nie przypominam nawet, a choćbym chciał z natchnienia brak wspomnień wynagrodzić, to doprawdy trudniej jeszcze, nie mogę ani w uczuciu, ani w rozumie znaleźć coś podobnego — do tych błogosławionych marzeń świeżej wyobraźni. — Wzniosłem nieszczęście do potęgi ideału — na cześć jego złożyłem hymn i ostatnią myślą ostatniej zwrotki jego cisnąłem złym losom najdumniejsze wyzwanie. Szalony!...
Cyprjan słuchał, patrzył się — uśmiechał — gdym skończył, jego białe, długie palce od niechcenia zamieszały się w moje po góralsku na ramiona spadające włosy i rzekł niby sam do siebie:
— Jakie to dziecko! jakie to piękne dziecko jeszcze! — On nie wie, że w najwyższości swojej, istota ludzka ma tylko władze używania, zdolność do szczęścia — siły do stwarzania rozkoszy — a jednak choć od matki, to słyszał przecież o dziewiątem niebie, gdzie twarz w twarz z Panem Bogiem przez całą wieczność wybrani się radują... Walka z cierpieniem... jemu się zdaje, że to będzie chwila takiej improwizacji jaką teraz ułożył, takiej gry nerwów, takiego przyśpieszonego krwi obiegu, jak go obecnie doświadczył — moje najdroższe, najśliczniejsze dziecko — to będzie jednak zupełnie coś innego — a palce jego przez całą długość włosów moich musnęły — to będą te włosy, mówił dalej; te cudnie, słoneczno promieniejące włosy, zrzedniałe i zsiwiałe od nocy bezsennych; to będą te myśli dziś grające po mózgu tysiącem obrazów tęczowych, zawikłane w jakieś obliczania wypadków, czynów, prawdopodobieństw i fałszów — to będą te piersi tchnące dziś pełnią życia, zachrzypłe kaszlem, zerwane astmą; — to będzie to oko szklisto-czarne, powleczone siatką krwawych żyłek i żółcią nabiegłe — to będzie choroba, odrętwiałość, wielki kłopot o majątek, o kobietę, o jakiś plan życia może, ale nie będzie walka z nieszczęściem, jak ty ją sobie wyobrażasz, Benjaminku. — Tobie się zdaje, że nieszczęście wygląda jak biały anioł w czarne krepy uwinięty, z gorejącym mieczem w dłoni, i dlatego chciałbyś z nim pójść już w zapasy — oh! wierzę bardzo, że nie zbrzydłbyś wtedy — lecz ja ci powiadam, że nieszczęście wcale nie anioł żaden — nieszczęście wygląda jak pies co milczkiem kąsa, jak stara dewotka, co pobożnie obgaduje, jak żyd lichwiarz obszarpany co dukaty obrzyna i co ci wszystkę złotą monetę życia twojego fałszuje — nieszczęście wygląda jak pijanica nad rankiem — jak nietoperz — jak błoto — jak palce z zanokcicą[50] — jak brudna chustka od nosa — fe! fe! słuchaj mojej rady, bądź lepiej szczęśliwym Benjaminku — i głośnym śmiechem, a cichym kaszlem zakończył.
Nikt z nas się nie zaśmiał wzajemnie — każdemu ciężko było pod słowami owej dziwnej ironji — Bronisława tylko rzekła:
— Zabawnie wypowiedziałeś wielką prawdę, Cyprjanie — ależ na drugi raz nie ubieraj jej w takie łachmany, bo się dzieci straszą — i schyliwszy się do wspartego o jej kolana synka — prześlicznego chłopczyny, z szerokiem, bladem czołem, z wielkiemi ciemnemi oczyma:
— Nieszczęście, mój Bohdanie, brzydkie jest bardzo, przydała, gdyż nieszczęście to jest — złe, które się zrobiło, i dobre, którego się zrobić nie mogło — grzech twój lub grzech ludzi braci twoich — unikajże nieszczęścia.
Chłopczyk zamyślił się i po chwili odpowiedział:
— Będę unikał, matko.
Nic nie mówiąc wskazałem go Cyprjanowi — Cyprjan zrozumiał tę przymówkę, lecz wstrząsnął głową — popatrzył trochę i rzekł niedbale:
— To wcale co innego — Bohdan starszy od ciebie — on dziś — a ty jutro.
W żaden sposób nie mogliśmy się porozumieć.
Nakoniec też i wieczór się skończył — wszyscy spać poszli według tego, jak gdzie komu starania Ludwinki nocleg przyrządziły.
Karol, Cyprjan i ja dostaliśmy maleńką na poddaszu izdebkę.
Cyprjan pierwszy się położył i o zgaszenie świecy upomniał. Zmęczonemu podróżą, choremu nawet, jak to z twarzy jego było widać, nie chcieliśmy chwil do spoczynku potrzebnych zabierać. Poszliśmy oba za jego przykładem, skoczyli prędko w łóżka nasze, i prędzej jeszcze zasnęli owym smacznym, błogosławionym, pierwszym snem wszystkich nocy spokojnej jeszcze młodości — przynajmniej ja tak usnąłem.
Nagle, w parę godzin może, blask mię jakiś przebudził. — Patrzę — aż tu Cyprjan stoi nad mojem łóżkiem.
W jednej ręce trzymał on zapaloną świecę, a drugą tak jej płomień obejmował, żeby cień w stronę Karola padał, całe zaś światło na mnie — przez rozchrzestaną koszulę widać było jego piersi zapadłe, i wszystkie kości z anatomiczną dokładnością z pod skóry się rysujące — rzekłbyś, że to szkielet jaki zlekka tylko cielistą błoną pociągnięty, lecz za to całe życie trupich piersi do twarzy jego uciekło, — była to twarz na ową chwilę grą nerwów i muskułów do pierwszej młodzieńczości wrócona — były to oczy ciepłym promieniem bijące — usta, purpurą świeżej krwi wypełnione, czoło, jakby od niewidzialnej gwiazdy jaśniejące — była to jednem słowem głowa wskrzesiciela — na ramionach umarłego. — Sprzeczność uderzająca, niesłychana, a cudna.
Pod jej urokiem, w chwili niespodzianego przebudzenia, nawet sobie wyrazów na zapytanie dobrać nie mogłem — przetarłem tylko oczy, zerwałem się i usiadłem. — Brat lekko mię znów ręką na posłanie przechylił i dał znak milczenia.
— Cóż to jest? spytałem go się wreszcie.
Cyprjan trochę brwi zmarszczył, siadł na brzegu łóżka, świecę jeszcze zupełniej ku twarzy mojej obrócił, ale nic nie odpowiedział.
— Cóż to jest? powtórzyłem raz drugi.
Znowu milczał — lecz po chwili:
— O czem ci się śniło? zagadnął mię wzajemnie.
— Nic a nic nie pamiętam, odrzekłem, gdyż tak było w istocie.
— To bardzo źle, Benjaminie — spróbuj, może przypomnisz sobie.
— Doprawdy nie mogę ani słówka.
— A jabym dał sobie lewą rękę po sam łokieć uciąć, żebyś mógł.
— Nie czekaj na to, Cyprjanie, bo się przeziębisz jeszcze. — Jak można z takim kaszlem w noc Bożego Narodzenia wstawać boso i nawet płaszcza nie zarzucić.
Brat syknął i ust przygryzł.
— Ja pytam, co ci się śniło? powtórzył z przyciskiem.
— Pomówimy o tem, tylko weź co cieplejszego na siebie, lub połóż się przy mnie.
— Słuchaj Benjaminie — rzekł brat z powściągniętą, ale widoczną niecierpliwością — mnie dalibóg żadne alpejskie zimno nie szkodziło — spałem kilka razy pod śniegiem — byłem na górach, gdzie mi oddech w ustach marznął, i wróciłem stamtąd zawsze zdrowszy, rzeźwiejszy; — lecz jednego dnia gdym się rozgniewał, zaraz mi krew nosem i ustami buchnęła — przestrzegam cię o tej ułomności mojej braciszku; — nie gniewaj mnie. — Bo to widzisz mój drogi, ciągnął dalej jakby zgadując niespokojne zadziwienie moje, są chwile życia, których nie trzeba na drobniuteczkie wrażenia roztrwaniać: — «a to się zaziębisz — a to weź co ciepłego — a to jedz — a to pij — a to tak — a to owak». — Cierpieć nie mogę całej tej trzygroszowej troskliwości — jeśli na nią będziesz uczuciem szafował, to kiedyś w wielkiem przesileniu i serca ci zabraknie. — Mnie jak o życie chodzi o przywołanie twego sennego widziadła — mnie w głowie przyszłość — sława... a ty kaszel przypominasz i gdybym pozwolił tylko, byłbyś bzowemi ziółkami zaczął mię częstować. — Czyś ty niemka rozkochana, czy siostra szpitalna? — Toć to wytrzymać trudno!
— No już nic, już nic nie powiem — lepiej ty mów, czego chcesz?
— Chcę wiedzieć, o czem ci się śniło?...
— A to dziwny człowiek! chyba z natchnienia naprędce sen jaki ułożę.
— I owszem, proszę, układaj...
— Otóż słuchaj — śniło mi się, że z drżącą lampką w ręku spuszczałem się do głębokiej pieczary — w pieczarze były skarby tak wielkie...
— Kłamiesz, Benjaminie, ja ci mogę lepiej twój własny sen przypomnieć — zastanów się tylko, czyś nie roił, że byłeś Grekiem w pięknych młodej Grecji latach.
— Oh! nie, za to ci ręczyć mogę — we wszystkich snach przeszłego i przyszłego życia, jestem zawsze tatrzańskim górnikiem — synem ojców moich.
— Alboż ty wiesz, Benjaminie? może ci się też śniło, że byłeś poetą, lecz zrozumiejmy się dobrze — nie takim poetą z piórem w ręku, z palcami w atramencie uwalanemi, nad drewnianym stolikiem, a do tego jeszcze w szlafroku i pantoflach — oh! nie, może ci się śniło, że byłeś poetą w dawnych wiekach i na młodszej ziemi, że miałeś siedmiostruną lutnię w dłoni, a nad sobą tylko niebo, a dokoła siebie, zamiast czterech ścian wilgotnego muru, przestrzeń bez końca i mur życiem bijących piersi. I wtedy śpiewałeś sobie pieśń wielką, głośną, śmiałą, a lud słuchał — czuł — wierzył — i śmiał się, i płakał — i w żelazne miecze dzwonił według tego, jak pieśń brzmiała. — A pieśń twoja, Benjaminie — i wieniec olimpijski twój — bo dla tłumu wielu śpiewało, lecz ty sam zwyciężyłeś — tobie tłum ludu padł pod nogi i bracia-mistrze się ukorzyli. — No, cóż myślisz? snem takim czyżby śnić nie warto — chociażby potem zaniemieć na wieki...
— Prawdę rzekłeś bracie, ty lepiej ode mnie moje własne sny pamiętasz — snem poety ja nieraz marzyłem, ale bez wieńca olimpijskiego — bez ukorzonych współzawodników — bez tłumów u nóg moich — marzyłem tylko, że wszystkie serca tętnem krwi mojej biły — że w mojem uczuciu spromieniło się każde w świat Boży rzucone uczucie — że byłem ze wszystkimi i wszyscy byli ze mną — nie niżej, nie dalej, tylko tuż pod bratniej ręki dotknięciem, tuż w samym dźwięku mej pieśni.
— Dobrze, dobrze Benjaminie — ale dźwięk pieśni to jeszcze nie wszystkość życia twojego — młody jesteś — młodość sama przez siebie władzą i zdolnością — użyć jej musisz koniecznie — nadmiar siły trzeba ci przelać choćby w pustotę; potrzebie gwałtownych ruchów trzeba stworzyć odpowiednie choćby i szaleństwo — bo przecież wszystkie arterje wzbierają czerwieńszym sokiem, niby lawą gorętszą; jeśli zbytku twojego nie ciśniesz na świata uciechy, to się natura wstecz cofnie, i głębię ducha zatruje. — Trzeba szaleć Benjaminie — czy snu takiego nie miałeś? — Może też kiedy widziałeś sam siebie na wozie złocistym, jak dzielnym rumakom cugli popuściwszy, biegłeś do mety z najsławniejszymi gonitw bohaterami — ty taki młody — taki niewprawny — daj pokój lepiej, bo tysiące patrzą na ciebie — tam rzędem kobiety, tu starce, które cię poważnie za nieroztropność zgromią, tam młodzi towarzysze, którzy próżność niewczesną wyśmieją — daj pokój — tobie w gyneceum[51] jeszcze piosnkami się niańczyć, albo według koloru na krosnach nitki rozsnuwać — daj pokój — ty dziecko, ty słaby, ty śmieszny, w głowie ci się zakręci, ręce ci zemdleją — daj pokój — ha, może ci tak mówiono? — Ale słuchać nie chciałeś — od zamętu, od hałasu mózg ci w głowie zakipiał — ręce drżą do cugli — oczy widzów magnetyzują cię prawie — im ich więcej, tem lepiej. — Siadłeś na wóz i pędzisz — konie pianą parskają — obłok kurzu cię okrył — nieba nie widzisz — z samą przestrzenią się gonisz — czy jej uciekniesz — czy ją wyścigniesz — a słyszysz, jak to się śmieją — oh! szyderstwo pospólstwa, to harpja, co serce wygryza; obelga śmiechu, to rozpalone pod czaszką żelazo! — Śpiesz się, śpiesz się — bo cię uprzedzi tamten wóz purpurą ozdobny, którego białe konie wyciągnięte strzałą lecą w powietrzu — a czy słyszysz oklaski — czy słyszysz tryumfu okrzyki? — Śpiesz się — śpiesz — tam naprzeciwko sędziowie z bacznem okiem i meta już bliska — tobie pęd powietrza głos w piersiach tamuje — chciałbyś krzyknąć — jak krzykniesz, twoje rumaki nowych sił wydostaną... ha! krzyknąłeś i przy mecie jesteś — ty pierwszy. — Spojrzyj teraz po widzach, śmiej się z tych, co o tobie wątpili — bierz nagrodę i wychodź ze szranek z dumnem czołem, z hardym wzrokiem, i słuchaj jak po drodze twojej jedni drugim z ust do ust podają — «to on, to on, zwycięzca hipodromu...»
Brat zamilkł i patrzył na mnie. — Jużcić, przyznam się państwu, że było wtedy mówić do mnie o koniach, o wyścigach, o tych przemianach zwątpień i nadziei, to jak gdyby kto w oczach szulera najpiękniejsze tasował karty i pobrzękiwał złotemi stawkami — jakoś mi się cieplej zrobiło — śmiać się zacząłem, a Cyprjan rozgarnął mi włosy i znów dalej mówił, lecz głos jego był uroczystszy, głębszy, czasem trochę drżący nawet.
— Może też ci się śniło, Benjaminie, że miałeś głowę arabskiemi wonnościami skropioną, tunikę z najcieńszej wełny sydońskiej utkaną, wieniec różany na skroni, a te skronie wsparte o łono kobiety — lecz nie matki, nie! siostry, nawet jeszcze nie kochanki twojej... Benjaminie, czy ty rozumiesz tę chwilę, w której kobieta jeszcze kochanką ci nie jest, a już kocha i kochana? — czy ty rozumiesz tę chwilę? A kobietę taką czy widziałeś? — kobietę piękną — silną w namiętności — świętą w duchu swoim. — Na jej czole taka myśli potęga, żeby mogła losami Aten kierować — a na jej ustach taka rozkosz — a w jej spojrzeniu taka wabność gorąca i przenikliwa... Czy ty śniłeś o niej? — Ej! daj mi pokój z całą powszednich małżeństw uroczystością — co mi po tej dziewicy, która skromnie oczy spuści, jakby drzemać chciała, ustek niewinnie przysznuruje i nic mi nie da w życiu prócz praw kodeksem zawarowanych. — Oh! jak innym piorun od świecy, tak inną moja piękna od tej ze zwyczajowych przepisów uklejonej duszyczki. — Tobie także Benjaminie inna zupełnie się śniła. — Jej oczy, jeśli spuszczone, to promień tylko nadziei lub wspomnień zbyt jaskrawy, więc przesłonięty; — jej rumieniec — to krew, to życie, co z przepełnionej organizacji gwałtownie nazewnątrz bije... a jej miłość!... ty nie znałeś własnej potęgi, nie rozumiałeś świata, nie czułeś Boga, póki cię ona nie ukochała; — piękność — szczęście — cud — to miłość jest jej... Wierz mi, bracie! takie kobiety są — i możesz spotkać którą, i możesz kiedyś zapragnąć umrzeć w jej objęciach, żeby już potem nie być, choćby nawet szczęśliwym inaczej. — A nie nazywaj szczęścia podobnego zmysłowością — rozkoszy twojej rozpustą — zmysłowość będzie ledwie formą najorganiczniejszego wzniesienia się ludzkiej natury w pełność Bóstwa z duchem i ciałem — rozkosz sama w świadectwo przeciw rozpuście stanie. — Zmysłowiec tak nie czuje, rozpustnik tak nie używa, jak ty czuć będziesz wszystkiemi władzami duszy twojej — jak ty użyjesz całą męskością twej siły młodzieńczej. Gdybyś nie miał każdo-chwilowego uznania swej godności, gdyby ona nie była ową Medeą,[52] co żywiołom rozkazuje, — ale Medeą, która nigdy zbrodni nie popełni, bo wiecznie kochaną będzie — gdybyś ty, po jej miękkich wezgłowiach hartowniej wśród spartańskich niewygód zasnąć potem nie umiał, gdyby ona z swych ust rozpieszczonych krwawym na torturach nie splunęła w potrzebie językiem — gdybyście oboje nie mieli tej wyobraźni, co wam w poezję każdy całunek ozłoci, tej śmiałej myśli, co z każdej chwili radosnej chwilę siły wyciągnie, co zawsze nową prawdę wykryje lub nowy sposób na szczęście utworzy — gdybyście nie byli tak właśnie duchem potężni, inteligencją wzniesieni, przyznaniem szlachetni, tobyście i tak szczęśliwi nie byli — bo szczęście — słuchaj, niech ci się chociaż śni o tem Benjaminie, — szczęście zupełne jest dane tylko temu, kto umie najpokorniej dla dobra bliźnich cierpieć i najnamiętniej kochankę do drżącej piersi przycisnąć.
Ucichł znowu Cyprjan — ja go słuchałem jeszcze, dziwy mi się po głowie roiły, wszystkiemi jego słowami niby krew w żyłach wzbierała — jednak czułem potrzebę odparcia tych wrażeń.
— Kusicielu! — rzekłem zcicha.
Brat się nachylił, pocałował mię w czoło — ale nagle świeca, którą trzymał, zadrżała, upadła z lichtarzem na ziemię i zgasła. — Schwyciłem Cyprjana za rękę, ręka była zimna jak lód — krzyknąłem — Karol się obudził — wstał prędko — świecę znów zapalił i przy jej świetle ujrzeliśmy Cyprjana bez przytomności, na krawędzi łóżka przewieszonego... krew mu się kawałami z ust waliła... był przerażającej, żółtej jakiejś bladości... myślałem, że już umarł. W tej chwili dzwonić w kościółku na mszę pasterską zaczęto...
Przepraszam państwa... muszę odpocząć trochę — kiedy sobie ten obraz przypomnę — jest mi okropniej, niż wtedy było nawet.

III

A cała ta okropność, czy też się domyślacie skąd przyczynę wzięła; gdzie cel obrała sobie?... Cyprjan do wykończenia jakiegoś obrazu potrzebował moich rysów i układał je sobie w zamierzonych wrażeń odbicie; — artystą, wielkim artystą był mój brat, Cyprjan.
Ja wam powiem tylko — gdybym dzisiaj miał starych patrjarchów zwyczajem błogosławić najukochańsze dziecko moje, i gdybym był wierzył w nieomylność mego błogosławieństwa, jak w czarosilne zaklęcie talizmanowej formułki, to nad głowę schylonego u kolan moich wzniósłszy oczy do nieba, z głębi duszybym wołał: — «niech z drogi twego życia Bóg artystów usunie»; ha! gotowiście się rozgniewać na mnie, wy wszyscy zakochani w piękności i sztuce, a ja przecież nie o was mówię — sztuka i piękność do życia wzięte użyciem, przynależą się każdemu — mnie — tobie — wam i im. Lecz być artystą, wszakże to co innego jak być używającym. Być artystą, znaczy tylko być obdarzonym pewną ilością mózgu, który w pewnem miejscu czaszki tworzy pewną wypukłość — nic więcej, wierzcie mi. — Używający musi mieć serce do ukochania tego, co używa — ukochanie samo w sobie nie zamknie się nigdy. — Ukochanie prześwieci w nieskończoność dobrą podnietą i czynem szlachetnym — ale artysta tworzy, nie kocha — dzieło po dziele odpada od niego, chwila po chwili zstępuje w przestrzeń, ogranicza się kształtami i póty jest prochem, póty Salomonową świata próżnością, póki jej obce nie przejmie uczucie, póki jej obcy rozbudzony entuzjazm w nieskończoność życia nie pchnie. Artysta tworzy tylko, tworzy zaś, bo ma zdolność, i musi tworzyć, bo tego wymaga organizm całej jego istoty, bo pszczoła także musi miód wydawać, kwiat musi pachnieć, woda rzeki musi płynąć — ale jak tworzy? na co tworzy? to jest w nim odrębnością, to już artystycznej nie stanowi natury — czasem tworzy okropnemi sposobami — żeby odmalował konającą twarz Chrystusa, przybija do krzyża żywego człowieka i bok mu włócznią śmiertelnie rani. — Żeby wyśpiewał piosnkę miłości, kładzie spokojne ucho na wzburzonej piersi, nastraja do gry krwawe żyły cudzego serca i przebiera po nich marmurowemi palcami dopóty, dopóki mu artystycznego nie wydadzą dźwięku — a jak wydadzą, to choćby też wszystkie struny pęknąć i splątać się miały, oddziera od nich palce, przenosi je coprędzej na kościane klawisze fortepianu — może na smyczka włosienie, i co podsłuchał, odgrywa dokładnie, i czem pamięć naciągnął, tem echo dętych instrumentów wypełnia. — Czasem też artysta sam z siebie wymyśli wrażenie jakiego dźwięku — sam sobie wyrysuje nigdzie niewidziany obrazek! — O! to jeszcze niebezpieczniej — bo wiecie przecież, że on uczuciem i miłością znieśmiertelnić tego nie może, on musi w kształty ująć, skończonością zawarować. — Więc też szuka kształtu, dobiera sobie warunków — próbuje pomysłu swojego, a zawsze na żywych przykładach, jak doktorzy nowych lekarstw próbują... podobno tylko na zwierzętach żywych... no i cóż? czyż za to przekleństwem rzucić artyście? a jeżeli też wzamian cierpień i krwi waszej, da nam jakie arcydzieło — prześliczny obraz — cudną nutę piosnki — to cóż? — przeklinać także? — O! nie, — tylko niech ci, których kochacie, zdala artystów idą drogą swoją... Patrzcie, co za ogień wyborny! świeci i grzeje — wyborny ogień! — a jednak zwolna wszyscy usunęliście się od kominka i między nim a wami zostało puste, szerokie koło — genjusz artysty ogniem jest — rzucajcie mu na pastwę wszystko, co chcecie, tylko nie rzucajcie złotego szczęścia i serc miłością bijących — alboż wy to Sabejczykowie, lub Gwebry?[53] czciciele tego, co świeci? — Ja wam powiadam, światłość dla was, jak powietrze dla was, jak pokarmy i napoje dla was. — Wyłączono już bóstwo z natury, nie biją dziś pokłonów słońcu, gwiazdom i księżycowi — wyłączcież i wy część waszą z użycia piękności i sztuki, postrącajcie artystów z ołtarzy waszych, bo to nowe bałwochwalstwo tylko, Sabeizm intelektualny — co jest boskiego w artyście, to dane przez was i wam — co jest boskiego w artyście, to właśnie rozłączać się z nim musi ciągle, żeby stanęło przed wami — co w nim boskiego, to przez jego duszę sączy się niby olej skalny, i nazewnątrz dopiero w zetknięciu ze wzrokiem waszym i z myślą waszą i z uczuciem waszem może się w blaski rozetlić — ale tam w głębi, tam tylko masa jakiejś czarnej ziemskiej gliny, trochę odmiennego gatunku. — Ot tak, dobre mi słowo na myśl wpadło; artysta jest tylko odmiennym gatunkiem człowieka; co tam sądzić, ganić, chwalić, jest odmiennym i koniec; niechże kto wielbi białość, a błękit potępia. — Ja do Cyprjana żadnej nie mam urazy — biedny Cyprjan! jego życie stargane, zakłócone sny mojej młodości! czyż ja się mogłem domyśleć, że to wszystko było planem jednego obrazu! — Kiedy Karol wziął zemdlałego na ręce i poniósł do łóżka, czułem tylko boleść najżywszą, później, kiedy siostrom znać dano, gdy rodzice nadeszli, wśród ogólnej trwogi nie miałem jednej chwili na uchylenie się w rozbudzoną osobistość, jednego drgnięcia serca do zmarnowania na postronne wrażenia. Cuciliśmy, ratowali Cyprjana, byłbym się chciał zamienić w każdą kroplę ożywczej wody, co martwe jego czoło rzeźwiła, w każde słowo pociechy, co przerażoną i drżącą matkę uspokoić mogło. — Cierpiałem za niego, za nich wszystkich, cierpiałem mojem własnem cierpieniem, a przecież nieraz później zdarzyły się chwile, w których ja nie do przeszłych radości, nie do straconej swobody, ale do owego przejścia pierwszej boleści zatęskniłem sobie. Taka boleść nie wyczerpuje ducha; póki jest nadzieja ulżenia drugim, zbogacenia ich choćby własną największą nędzą, póty jest uświęcenie boleści; — lecz gdy nas to zadrażni, co nawet innym także zawadą lub zgorszeniem padnie, wtedy jest ból prawdziwy, okropny — bezrozumny jak zwierzę, bezbożny jak piekło!
Cyprjan zwolna przychodził do siebie, spojrzeniem i niepewnym uśmiechem za troskliwość dziękował, ale mówić nie mógł, bo zanadto był osłabiony — usnął wreszcie i mieliśmy go pilnować koleją, — ja pierwszy miejsce przy nim zająłem, lecz gdy się wszyscy rozeszli, nikogo później puścić nie chciałem. Siedząc tak, siedząc godzinę po godzinie w najgłębszej cichości, sam nie wiem jakim spadkiem myśli zadumałem się nad wszystkiem, co mi Cyprjan przed swojem zemdleniem mówił — i było to dziwne dumanie. Robiło mi się czasem rozpaczliwie tęskno i duszno, a później znowu było mi jakgdybym się miał śpieszyć gwałtownie, jakgdyby coś o jednę chwilę życia uciec mi lub dogonić mnie miało — było mi jakgdybym się niecierpliwił, jakgdybym nie mógł prędko rozpieczętować najpożądańszego listu, zerwać lub rozsupłać powrozu, którymby mi nogi skrępowano, nagłym ruchem zacisnąłem palce o palce, że aż mi wszystkie stawy chrupnęły i przerzuciłem obie ręce na założone kolano. Nie wiem, czy ten ruch prędki, czy inny jaki powód zbudził Cyprjana, ale gdy spojrzałem ku niemu, już miał oczy otwarte i smutno wlepione we mnie.
— Może ja źle zrobiłem? rzekł swoim dawnym, poczciwym, braterskim głosem — wplotłem przedwczesne marzenia w twoję duszę i już cierpisz.
— Oh! cóż ty znowu o cierpieniu mówisz! szczerze go uspokajałem, śpij, śpij braciszku, ja nigdy nie byłbym szczęśliwszy, gdyby nie choroba twoja.
— Jeśli tak, to dobrze. Obudziłem się z jakąś myślą żalu właśnie w tej chwili, kiedy ręce załamywałeś, resztką snu przywidziało mi się, że ja początkiem twojej niespokojności.
— Niespokojności, być może — a najpierw o ciebie, Cyprjanie.
— Naostatku o mnie, mój Benjaminku! Najpierw... już ja zgaduję, o co najpierw — i szkoda — bo trochę przecierpisz, teraz lub później, ale inaczej być nie mogło, mój obraz przedewszystkiem — i z tem wyrażeniem jakgdyby zrzucił całą odpowiedzialność z sumienia swego: — choć przecierpisz, mówił znów bardzo spokojnie, to ja ci nadgrodzę; wezmę cię z życiem, z młodością, z marzeniami twojemi, z cudną pięknością twych rysów, wezmę cię Benjaminku i poniosę w świat szczęścia — złożę głowę twoją na kolana tej, przed którą uklęknąłem, gdy mi się poraz pierwszy objawiła — rozkocham cię, rozpieszczę!... dlaczegoż mi tak dziwnie w oczy patrzysz? alboż jeszcze nie zrozumiałeś, że o moim obrazie mówię? mój obraz to cała nauka moja, wszystkie namiętności moje, nadzieja moja ostatnia! Od chwili jak go w duchu począłem, czuję, że wciąga w siebie wszystkie siły moje żywotne, w dniu, w którym rozłączy się ze mną, w którym widomie stanie dziełem skończonem, w dniu tym będziesz mógł powiedzieć Benjaminie: «miałem brata Cyprjana».
— Cóż to za obraz? cóż to za obraz? powtarzałem w małych przestankach jego mowy.
— Obraz Aspazji[54] i Alcybiadesa[55] — czemu Aspazji, czemu Alcybiadesa? o to samego Pana Boga pytaj. Raz przed cudnie zrobioną Matką Bolesną w zachwyceniu stałem — usta, co się nie skarżą, łzy, co bez wiedzy płyną, dusza z przewagi nerwów wyzwolona, świat ziemski daleko w przepaść zapomnienia odepchnięty — widziałem, rozumiałem wszystko; wtem nagle postaci mego obrazu wzrok mi przesłoniły, niech ci mędrzec prawem ostateczności ten objaw tłumaczy, ja wiem tylko, że podziwiałem świętość w najokropniejszej boleści, a mnie się ukazała świętość w najżywszem szczęścia uniesieniu; wiem, że się modliłem do chrześcijan Niepokalanej Dziewicy, a mnie pojęcie całej przeszłości poganizmu do duszy wstąpiło i kazało się malować; — wyraźnie kazało się malować — i odtąd całe życie moje było ciągiem jednej nad tym obrazem pracy, a nie przed sztalugą tylko. Ja wszędzie i w każdej chwili zbierałem farby, zarysy, pod wszystkie światła promienie ustawiałem go sobie, i nakoniec treść jego przejęła mię, przepełniła, i zacząłem nią żyć, żyć — po ateńsku, chwilami rozkoszy, piękności i siły młodzieńczej... o! jednak to chyba ludzie się cofnęli, kiedy dziś śmieją takiemu życiu zaprzeczać... o! jednak to mój Benjaminie pieśni, tańce, gwar szumnej uczty, powiewne szaty białych kobiet, rubinowe i złote płyny w przejrzystych szumiące kształtach — wonne kwiaty i wonne kadzielnic kosztownych dymy, światło czystej oliwy, światło drogich kamieni, i najświatlejsze światło spojrzeń pięknych oczu! — o! jednak to mój Benjaminie, to dobre, bo to szczęśliwe — tego odpychać nie można — a kiedy wyżej od tego jeszcze myśl twoja uleci — kiedy to nawet przedążysz sławy pragnieniem i przepięknisz chwilą natchnienia — kiedy więcej niż tak wiele da ci talent twój — o, doprawdy wtedy i życia i miłości i sił swoich niema poco żałować! Ja dziś rozumiem, dlaczego Ateńczycy taką mieli przeciw śmierci odwagę, jakiej w całych dziejach ludzkości już nie znajdziesz potem? — oto dlatego tylko — bo żyli! — żyli wszystkiemi skłonnościami swojemi, wszelką możliwością natury! Kto umiera z silną wiarą, że do nieba idzie, ten nie ma odwagi przeciw śmierci, ten ma tylko wielką lepszego życia niecierpliwość — ale kto nie wie, co go później spotka, lub też upewniony jest właśnie, że go nic spotkać nie może, kto w zgonie widzi tylko rozstrojenie organizmu, ból choroby, martwość trupa i popiół urny grobowej, a jednak śmiało naprzód postępuje, ten się dopiero śmierci nie boi. — Ja ci zaś powiem, kto może tak się nie bać — oto, szczęśliwy jedynie — wierz mi bracie, szczęście najlepiej człowieka z koniecznością godzi — kto wesoło użył wszystkiego, kto naczerpał pełnemi rękoma w skarbach ziemskich i pełnym mózgiem w rozumie bogactwa, ten się nie będzie z przeznaczeniem kłócił. Jest w każdym człowieku pewna miara kupieckiej rzetelności... bierze się od natury tyle — oddaje tyle, i kwita. — Bierze się życie — oddaje życie. Bierze się do użycia — oddaje zużyte, rachunek czysty, sumy równiuteńkie — komuby się tam chciało o nadmiar targować. — Ale kiedy nieszczęście przy twojej jednostce długi szereg okropnych nicości, smutnych zer dopisze — zwiększa się wtedy mimowolnie, na sta i tysiące zwiększa się jej wartość. A jak tu oddać, co ja łzami memi okupiłem? — a jak tu oddać, co mię tyle cierpień kosztowało? — a jak tu oddać, czego nie wziąłem jeszcze? — na łzy i cierpienia szachrajską taksą zgonu są konwulsje — na lata przebolałe, omylną miarą kalendarzowy podział. — Jeśli nieszczęśliwy w paroksyzmie rozpaczy, w napadzie obłąkania sam sobie życia nie odbierze, to nie wierz mu nigdy, że chce umierać — nieszczęśliwy chce żyć właśnie — nieszczęśliwy trzyma się jutra całemi siłami drętwiejących rąk swoich, bo z jutrem łączy go coś silniejszego od nadziei samej, łączy go ciekawość: — jakie też to szczęście być może? i nieszczęśliwy boi się wszystkiego, nieszczęśliwy jest najnikczemniejszym tchórzem, chociaż sam przed sobą i przed drugimi zapiera się tego — nieszczęśliwy, gdy mu umierać przychodzi, umiera z przekleństwem na ustach, wyrzuca piekielne szyderstwo Bogu i pluje na świat, co mu niezrozumiały, niepojęty, dał potrzeby bez zaspokojenia, dał czas do cierpień, a nie dał jednej chwili do radości. — Ja tak nie umrę, mój bracie; byłem szczęśliwy, kochałem, używałem, stworzyłem mój obraz; miałem wszystko, nie żałuję niczego.
I z ostatniem słowem Cyprjan, który w ciągu swej mowy rzeźwiał i silniał widocznie, nagle wstał z łóżka jakgdyby najzdrowszy w świecie i prędko ubierać się zaczął.
— Aha! mój Benjaminku, ze śmiechem wołał na mnie, jeszcze mnie ledwo przez połowę rozumiesz — jeszcze mnie wcale nie rozumiesz nawet.
— Wcale nie rozumiem, prawdę powiedziałeś — odrzekłem wolno, z namysłem.
— Bo też ty niczego nie rozumiesz, ani szczęścia, ani nieszczęścia, ty dziecko jeszcze!
— Mylisz się, ja tylko nie rozumiem siebie w twoim obrazie.
— Ale chciałbyś zrozumieć — ot, ciekawość, pierwszy gradus[56] do piekła — i zdaje ci się niby, iż mógłbyś walczyć z nieszczęściem, które jest wieczną, niespokojną i nigdy nie zaspokojoną życia ciekawością — daj pokój tym urojeniom — idź swoją drogą, bądź szczęśliwym — poznawaj i bierz.
Jako widzicie, moi państwo, Cyprjan zaczynał dziwaczyć, miał gorączkę, ale poco ja go słuchałem, tak, słuchałem uchem i duchem. On tymczasem chodząc, rozmawiając, zbliżył się do wielkiego zwoju płótna, który stał w głowach jego łóżka, niedaleko odemnie właśnie, dotknął się go, i dziwna rzecz, drgnąłem, jakgdybym niespodzianie uczuł owo dotknięcie.
— Pokaż! zawołałem tylko.
Cyprjan wstrzymał się, — ona tu jest, rzekł zcicha, moję Aspazję już mam — pierś wzniosła się westchnieniem, czoło potęgą myśli rozświetliło, usta otwarły słowem miłości, może pocałunku obietnicą, — już ją mam, ona tu jest blisko nas obu — moja Aspazja płomień — moja Aspazja dźwięk — moja Aspazja rozkosz w mądrości i mądrość w rozkoszy! — moja Aspazja, ta kochanka moja, co mi zobojętniła nakoniec wszystkich kobiet wdzięki, co wiecznem złudzeniem, nieodstępną wizją, stanęła w dziecinnych moich dumaniach i w snach nocy niespokojnych — moja Aspazja!... moja!... lecz ty będziesz jej — o tak, Benjaminie — wyczerpnąłem wszystkie skarby duszy mojej na utworzenie tego obrazu kobiety — dziś nie wiem, czy ona tak bogatą, czy ja tak ubogim, ale zabrakło mi nawet ideału do stworzenia godnego jej miłości kochanka, kiedy już wystąpiła z martwego płótna, żywa i jasna, kiedy usiadła przede mną w całym majestacie podzielanego szczęścia, cofnąłem się przed własną potęgą i przed własną nieudolnością. Zrobiwszy tyle, zadrżałem... bo mi się zdało, że już więcej zrobić nie potrafię, od roku żyję w tej walce okropnej, w tych zapasach z niedokończonem dziełem, może być, że mnie to utrzymuje właśnie, bo juścić pewnem zdaje mi się, że gdy skończę mój obraz, skończę cały mój zawód i umrę, ale jak ci mówiłem przed chwilą, śmierć mnie nie przeraża, gdy przeciwnie tak długie wysilenie trudzić zaczynało, — od wczoraj dwukrotnie szczęśliwy jestem — znalazłem! — znalazłem! — Bóg mi sam ciebie dał Benjaminie! jaki ty szczęśliwy! jaki piękny przy jej boku będziesz! — Cały wieczór wczoraj uważałem cudny owal twojej twarzy, i tę ruchów rzeźkość i tę miękkość spojrzenia i ten hardy rzut młodego karku i ten pieszczotliwy ust całych obwód... sprzeciwiałeś mi się czasem jakimś wyrazem niespokojnego smutku, ja ciebie nie mogę pojąć smutnym... nie... mów co chcesz sobie — smutek ci nie przystoi. — Ty powinieneś być szczęśliwym — dlatego to położywszy się daremnie chciałem usnąć, mieniłeś mi się we wszystkie zmiany twojego oblicza, a dobrej chwili podchwycić nie mogłem — ha! — wtedy wziąłem świecę — poszedłem do ciebie, i znowu — znowu ty byłeś tym, którego po świecie szukałem tak długo — piękny! o jaki piękny! — pod głowę lekko wtył zarzuconą jedną rękę podłożyłeś, druga sama niedbale wyciągnięta wzdłuż ciała twego opadła, szyja biała niby utoczona cudnym spadkiem łączyła się z nieco odkrytemi ramionami, pierś młoda, marmurowa, a gorąca drżała przyśpieszonym oddechem i rajskie jakieś widziadła na uśpione rysy wstępowały, niby duchy z głębi spokojnej wody na jej powierzchnię szklisto falującą — obudziłeś się, myślałem zrazu, że wszystko utracę, lecz nie, ja wszystko odzyskałem, oh! i więcej nawet! — Jakżebym chciał już wziąć paletę i pendzel do ręki, żeby mnie nie odbiegła ta postać snem własnym i wrażeniem słów moich ożywiona, żeby mi się mgłą nie rozwiał ten młodzieniec z jasnem czołem, z przesilającem się w męskość dzieciństwem, z gwałtownością pierwszej żądzy, ze słabością ostatniej trwożliwości swojej; ten młodzieniec taki już silny, taki już dumny, taki już chciwy, żeby chciał na jednych ustach — «pocałować wszystkie kobiety od północy do południa», albo jednym zamachem ściąć wszystkie głowy straszliwej hydry tego świata, albo jednem ramion objęciem wszystkich ludzi jak braci do serca przytulić, albo jedną złotą czarą wszystkich uciech spełnić toast, i być sławnym, pięknym, szczęśliwym, kochanym, — ach! i kochać! bez miary, bez końca... wszakże to jest mój Alcybiades, mój Benjamin, mój prześlicznej Aspazji kochanek...
Cyprjanowi koniecznie trzeba było tak się rozmarzyć, Cyprjan był artystą, — lecz ja dzieckiem wtedy byłem i naprawdę rozlubowałem się... szczęściem, nie w sobie jeszcze — ale w słowach jego, w takim jak on go wyrazami malował Alcybiadesie.
Czułem, że od serca po całej piersi a od tyłu głowy po całem czole rozchodziły mi się niby jakieś gorące promienie i koła, pochwyciłem trzymane przez Cyprjana płótno i zacząłem wszystkie obwijające je sznurki rozrywać z pośpiechem. A wtem drzwi się uchyliły, na palcach cichuteczko weszła matka o syna swego niespokojna. Cyprjan wytrącił mi z rąk nawpół odwiniętą pakę i pośpieszył do wchodzącej. — Jeśli z was kto ma jaką skłonność do mistycyzmu, niech sobie wystawi, że w tej chwili dwa duchy walczyły o całą przyszłość moję. Duch ciemny, niekształtnie jeszcze uwinięty w owe grube pakunkowe płótno, potrącony ręką brata, zwolna toczył się po ziemi jak gad plugawy, coby niechętnie miejsca ustępował; a duch jasny, kobieta, matka, spokojnym uśmiechem, tkliwem słowem ścierała jego potęgę, zabierała mu chwilę po chwili życia mojego i odepchnęła go wreszcie daleko, przynajmniej na czas jakiś odepchnęła jeszcze.
Z początku łajała matka Cyprjana, że wstał zbyt prędko, widząc go jednak prawdziwie zdrowszym i weselszym, sprowadziła nas obu do pokoju, w którym wszyscy razem, tak jak tu dzisiaj naprzykład, ciepły obsiedliśmy kominek. Julcia trochę śpiewała, dzieci dużo krzyczały, a gdyśmy na noc do siebie wrócili, Cyprjan już nie chciał płótna swego rozwinąć. — Tak przeszły wszystkie dni świąteczne i wyjechałem z domu, obrazu nie widziałem, a Cyprjan był zdrowszy.

Święć się, święć się, wieku młody!
Śnie na kwiatach, śnie mój złoty!
Ideale wiary, cnoty,
I miłości i swobody![57]

O bodajto mieć młode, czyste jeszcze serce! to jak muszla z dalekiego morza! — w niej każda rana — perłą; w niem każdy niepokój, ideałem — rzuć garść błota do takiego serca, po jednej marzeń godzinie, będziesz miał błoto w diament skrysztalone. — Święć się, święć się wieku młody.

Ah! żebyście wiedzieli jak ja skrysztaliłem słowa Cyprjana! a mieszkałem z niemi całe sześć miesięcy prawie sam na sam, wśród gór i lasów. — Pokochałem się w Aspazji — nie była to owa marzycielska, bezcelna miłość, nie były to owe sny i tęsknoty za niepoznanem uczuciem — owe błąkanie się poraz pierwszy zbudzonego napływem gorętszej krwi serca. — Nie, ja kochałem wyraźnie słowa mego brata i tę postać z obrazu, która przecież istniała, chociażem jej nigdy nie widział. Miałem pojęcie na uczucia moje, miałem i przedmiot pojęcia, tylko jednego rzutu oka brakowało. Czasem byłbym dosiadł konia i ku domowi pędził niecierpliwy — ale częściej — co mi po tem spojrzeniu! ja kochałem Aspazję, kapłankę szczęścia, piękności, rozumu. Szczęście, piękność i rozum, to była miłość moja. — Pierwej żyłem tem, co mi samo przez się z życiem nadpłynęło, — teraz roztworzyłem chciwe ręce i sięgałem na wszystkie strony po marzenia, po objawy, po wiedzę. — Pierwej, gdy co nie było ukochaniem mojem, to mijałem bez uwagi, bez myśli; — pierwej świat mój był najcudniejszym zaiste światem, ale światem maleńkim, światem, od którego odpadła dla mnie w niebyłość cała jego resztująca masa — teraz nic obojętnem, nic czczem — teraz z wszystkiego ja muszę coś wziąć, muszę wycisnąć chwilkę przyjemności, zajęcia, nauki, a jeśli nie, to dopiero ciskam z oburzeniem i odznaczam sobie uczuciem wstrętu, gniewu, pogardy; a martwego nic niema dla mnie. Dostał mi się świat nowy, świat drugi, zupełny; więc, wszak prawda, że kochałem Aspazję? — Mnie się zdaje, że wtedy kochałem ją najwięcej, najprawdziwiej, bo wtedy i tylko wtedy niby ptak, co wszystkie pióra do lotu rozwinie, niby okręt, co wszystkie żagle na wiatr pomyślny rozpuści, ja rozwinąłem wszystkie władze mego ducha, rozpuściłem wszystkie istoty mojej żywioły i leciałem i pędziłem w nieskończoność — w nieskończoność!... O ja wtedy najwięcej Aspazję kochałem!


IV

Jednego dnia, był to dzień lipca, ale już ku wieczorowi schodzący — duszny, bez słońca i bez burzy, ciężki jak niebo, gdy deszczem zapłakać nie może, a coraz niżej, coraz ciemniejszemi i pełniejszemi chmurami ziemię naciskać musi. Gdybym w dniu takim był spokojnie z założonemi rękoma chciał siedzieć, toby mi było piersi rozsadziło — wiedział już o tem poczciwy Bazyl, mój najdawniejszy jeszcze z lat dziecinnych znajomy, a teraz więcej towarzysz niż sługa. — W pogodę nie pytał się o mnie, lecz na słotę zawsze starannie konia obrządził i wszystko do okulbaczenia przygotował, bo niemylnie po skończonej pracy siadałem na mego bieguna i dalej w góry, w lasy; tego dnia jednak miałem inny cel podróży. Na poczcie sąsiedniego miasteczka musiał być dla mnie list z domu, już od dwóch tygodni czekałem go z największą niecierpliwością, a zawsze daremnie! mój kary Sokół, jakgdyby wiedział o tem, sadził najposuwistsze kroki najrówniejszego galopu, a ja tak się ukołysałem, że mi cugle z rąk wypadły. Jechaliśmy lasem, gęstość drzew przejmowała resztki nieczystego światła, naokoło była tylko owa, jak to się często zdarza, owa widna ciemność. Wtem niespodzianie gałęzie jakiegoś drzewa z szelestem łamać się zaczęły, coś parschnęło, syknęło, dwie źrenice dzikiego żbika jak dwie krwawe iskry zaświeciły i tuż przed łbem końskim z łoskotem ciało jakieś na ziemię upadło; nim zdążyłem pomiarkować, co to być mogło, już mój Sokół zarżał przeraźliwie, wbok się rzucił i poniósł mię jak szalony.
Pozwieszane nad gościńcem dłuższe drzew konary biły mię w twarz, biły mię w oczy — łatwo mogłem o pień który głowę sobie rozbić. — Cóż tu czynić, moi państwo? — Oto, żebyście wiedzieli, z całej siły na większy pośpiech gwizdnąłem Sokołowi — a potem przytuliłem się do jego miękkiej grzywy, jak dziecię do najwygodniejszej poduszki — i myślałem — «ha! niech sobie leci, gdzie chce i póki chce mój Sokół». — Więc też Sokół leciał — a mnie leciały przez głowę różne obrazki, roidła, wspomnienia — aż nadleciały i słowa Cyprjana w owej pamiętnej nocy słyszane. — Doprawdy zdało mi się, że nie przez porównanie, ale rzeczywiście, widomie, osobiście, z przestrzenią się ścigam. — Było to jakieś dziwnie miłe uczucie — przestrzeń uciekała poza mnie czarnym potokiem usuwającej się z pod końskich kopyt ziemi — przestrzeń tuż obok mnie biegła dwoma rzędami ciemnych, dziwaczących, olbrzymich postaci — przestrzeń wyścigła mię w górze wielką z rozpiętemi skrzydłami chmurą, której dobiec nigdy nie mogłem, którą zawsze jakby ducha ptaka widziałem przed sobą. — Ach! powiadam wam, że to było prześlicznie. — Gwizdnąłem raz jeszcze — Sokół nie biegł, nie leciał — Sokół chyba swoim mocnym przyśpieszonym oddechem wciągnął w siebie całą bajeczną miejsca odległość — gdyż nagle uciekły postacie-olbrzymy, uciekł ptak-chmura, został tylko przestwór bez granic — bez przedmiotu — bez tła — ale przestwór głośny świszczącem koło uszu powietrzem i bijącemi o kamienisty grunt podkowami, przestwór rozjaśniony od spodu rzęsistym gradem iskier, które w przelocie łącząc się promieniami, tworzyły czasem niby łamania się jakiejś ognistej fali — a z jednej i z drugiej strony tak ciemny — tak ciemny, że chyba świata nie było. — Wtem nagle wyskakuje masa czarna, ogromna — to góra, ale daleko — na tej górze łuną bije godna tego krajobrazu pochodnia — może wybuch wulkanu?... ot, już blisko... nie, to nie wulkan — to gmach tylko cały w płomieniach — a mury grube jak czarna siarka, odbijają nieprzejrzystemi kratami od tej ze wszystkich okien rażącej światłości. — Czy gmach się pali?... Nie — to jakaś uczta zapewne, bo mię niby dźwięk muzyki zaleciał — niby gwar ludzkich głosów — ale Sokół tem okropnem rżeniem boleści i trwogi, co to je kwikiem końskim nazywają, zgłuszył wszystko — poczułem drgnięcie całej skóry jego — mokre płaty ciepłej piany padły mi na ręce i na czoło — znać było, że sił nowych dobywa. — Chciałem wstrzymać — żal mi się zrobiło karego — lecz gdzież tam wstrzymać podobna? — Szarpaliśmy się przez chwilę, a ledwie tego dokazałem, że gdym chciał wtył zawrócić, on na bok skręcił i znowu biegł strzałą. A więcej moja, niż jego była w tem wina. — Przyznam się, że lubiłem ową tabunową niesforność — i nigdy go od tysiącznych nie odzwyczaiłem narowów, bo mi jakoś było przyjemniej pohulać na takiem samowolnem i dzikiem stworzeniu, milej popróbować się, lub jak dnia owego poszaleć z taką swobodną i nieugiętą naturą, niż mieć tylko ciągle posłuszne mej woli narzędzie. — Zresztą trzech rzeczy pewny byłem — nóg Sokoła, że się nie potkną — popręgu siodła, że nie pęknie — siebie samego, że nie spadnę, i że gdy zechcę, bez szwanku choćby w największym pędzie na ziemię zeskoczę.
Tymczasem przez cały dzień nabrzmiewające chmury coraz gęściej zbijały się po niebie — przeciągły huk grzmotu rozlegał się i konał długiem, ponurem echem — od chwili do chwili błyskawica zapalała pół widnokręgu i znów gasła — gorącość jakaś ciężka, dusząca wypełniła powietrze, ale żaden wichru poświst, żadna deszczu kropla nie ulżyły obłokom, nie odświeżyły ziemi. — Spojrzałem dokoła, góra, zamek, światła, wszystko jakby się w ziemię zapadło i zniknęło bez śladu. — Gdzie szła droga, ni dopatrzyć, ni domyślić się nawet. — Wtem, chrapliwy i natężony oddech drugiego konia ucho moje uderzył. — Zwróciłem się na prawo i rozeznałem wśród ogólnej czarności jakąś czarność mocniejszą, prawie do cieniu mojego podobną, gdyż miała także kształt ludzkiej na koniu siedzącej postaci.
— Z drogi, z drogi! ozwał się głos pewny, rozkazujący, lecz miękki, jakgdyby się z piersi niedorosłego młodzieńca wydobył.
— A z której i na którą, mój niewidzialny towarzyszu? odrzekłem bardzo wesoło, wdzięcznym ci będę, jeśli mi to powiesz, gdyż właśnie zdaje mi się, że zbłądziłem trochę.
Zamiast odpowiedzi usłyszałem mocne świśnienie pręta, i smagnienie, które na łeb Sokołowi padło — a potem śmiech przycięty, wyzywający i szelest niby długiej szaty, która mię w przelocie lekko nawet z boku musnęła.
Zerwałem się na strzemionach, jakgdybym mógł był i sam dowidzić i stać się widzialnym.
— Ha! kiedy tak! krzyknąłem, więc teraz mnie z drogi, mnie z drogi precz!
I w tejże chwili owładnąłem Sokoła, co się zżymał i wyginał, potoczyłem nim jak dzieckiem, jak własną ręką, jak myślą moją — nie zastanowiłem się, co chcę uczynić, co zrobię? tylko instynktownie czułem potrzebę ciśnięcia się napoprzek temu szaleńcowi, choćbyśmy we wzajemnem starciu wszystkie kości mogli strzaskać sobie. — Mój kary odgadł zamiar — rozjątrzony własną obelgą, lepiej, zupełniej zjednoczył się z chęciami mojemi; wszystkich muskułów siłę natężył i wspiął się niby do przeskoczenia najwyższej barjery — lecz nagle — długim wężem rozdarło się niebo — piorun — trzask — blask — jedno oka mgnienie — czy wy rozumiecie jak to wszystko było prędkie — jak niespodziane. — A jak to trwa długo!... Jam ją wtedy ujrzał po raz pierwszy.
Tak jest, po raz pierwszy ujrzałem przy jednym błysku pioruna.[58] — I najpierw zalśniła mi tylko jej twarz blada a cudnie piękna — reszty postaci dowidzić nie mogłem. — Pamiętam, że targnąłem koniem — że później on mną targnął — że niepojętem dziwem utrzymaliśmy się oba, ale jak się to stało? jakim sposobem wkrótce zrównałem się z nią i przy jej boku koń w konia sadziłem? — tego dziś jeszcze sobie wytłumaczyć nie mogę.
Długo jechaliśmy tak obok siebie w najgłębszem milczeniu, tylko już wicher zrywać się zaczynał; kiedy niekiedy szerokie krople deszczu na twarz lub ręce spadały i kiedy niekiedy znowu świstał w powietrzu ów pręt do biegu naglący — ale przynajmniej nie mojego na ten raz wierzchowca. I owszem znać było, że ciemna postać kobiety chce mnie prawem prostego wyścigu uprzedzić. Lecz nie z Sokołem taka sprawa — mój Sokół wyciągnął się struną tuż przy ziemi i na krok przegonić się nie dał — i pędziliśmy oboje, a tylko z ruchu i ze słuchu miarkowałem, że po kamieniach lub po piasku, że po zagonach, lub po łąkach pluskających wilgocią. — Nareszcie droga w górę się podniosła i galop naszych koni ociężał trochę. Towarzyszka moja z największą niecierpliwością kilka razy syknęła — a mnie się zdało, że poza nami tętent jakiś słychać było.
— Nie — nie! aby też oni mię nie dościgną! powtórzył kilkakrotnie ten sam głos śmiały a dźwięczny, który mi się z początku głosem młodzieńca wydawał, i nie wiem, czy za jego pomocą czy zapomocą ostrogi na długość szyi końskiej ciemna postać wysunęła się przede mnie. — Deszcz już wtedy lał strumieniami — błyskanie ustało — nie widziałem nic a nic dokoła — tylko mi wśród czarnych owej nocy obrazów świeciła jakby czarodziejską sztuką dokładniej w pamięci odbita twarz tej kobiety — a twarz sama bez innych członków ciała, bez zaokrąglenia nawet w pełność wydatnej głowy — twarz jakby z srebrnej tarczy księżyca wykrojona na tle zupełnie bezbarwnego nieba.
Czyż ja chciałem ją gonić — to Sokół mój gonił przecież — gonił — i gdyśmy u szczytu góry stanęli, kopyta jego o bruk zadzwoniły. — Rozeznałem jakieś załamy murów — po odbiciu tętentu odgadłem, że się jedno i drugie sklepienie przebywa, aż nakoniec brzęknął gdzieś łańcuch — rozpadła się, mógłbym najsprawiedliwiej powiedzieć, rozpękła wzniesiona przed nami masa i niespodzianie płomienna jasność wylała się z tego otworu — domyśliłem się tylko, że to był ów gorejący zamek, do którego z innej przybyłem strony, ale przekonać w pierwszej chwili nie mogłem się zupełnie, tak mię to nagłe światło oślepiło. — Gdy mi źrenica nieco przywykła do niego — ujrzałem przez dwóch ludzi trzymaną i ponsowym okrytą czaprakiem śliczną arabską klaczkę, trochę do naszej Zitty podobną, ale daleko piękniejszej rasy jeszcze. — Ta, która na niej jechała przed chwilą — już zsiadła i zniknęła — przy mnie zaś stał murzyn w bogatym żółtym ubiorze i niby na odebranie cugli czekał jedynie.
Gdybym się był wtedy kogobądź tylko o drogę zapytał — gdyby konia skręcił, gdyby wrócił do domu!... ha, prawda! nicby to nie pomogło już. — Mnie też myśli podobne nie przyszły do głowy. — Zeskoczyłem na ziemię, Murzyn konia odebrał, a przy progu sieni stojący z wielką srebrną laską, żółto i czarno ubrany szwajcar, w milczeniu skłonił mi się i drzwi wskazał na lewo — poszedłem na lewo i tak ciągle niememi znakami służących wiedziony, przebyłem pełno salonów azjatyckim zbytkiem ozdobnych, aż nakoniec wszedłem do małej przybocznej komnaty, gdzie dwóch chłopców naraz, jako gotowych do usług stanęło.
— Co pan rozkaże?
— Jakiego pan sobie życzy przebrania?
W istocie czas było, żeby już przecię głos ludzki wywiódł mię z tego odurzenia, w którem od chwili mego przybycia zostawałem. Zapytania chłopców przekonały mię, że mój sen rzeczywistością — że ja z żywymi ludźmi mam do czynienia.
— Nic nie rozkazuję i żadnego nie chcę przebrania, odpowiedziałem im po chwili — szczególniejszy przypadek sprowadził mię w te miejsca — nie znam w nich nikogo, ale znaćbym pragnął, żeby się z obecności mojej usprawiedliwić i wytłumaczyć.
Chłopcy z zadziwieniem po sobie spojrzeli.
— Przed kim pan chcesz się tłumaczyć? zagadnął jeden z nich wreszcie.
— Przed panem, lub panią waszą.
— Pana nie mamy, odparł z niejaką dumą starszy, prześliczny brunecik w szkockim ubiorze, w czarnej, aksamitnej z orlim piórem czapeczce. — I pani jest panią tego zamku, lecz nie naszą panią, przydał drugi młodszy jego towarzysz, jaśniejszych włosów, jaśniejszych oczu, ale tak podobny pierwszemu, jak drobniejsze i nieco bledsze tylko tego samego obrazka odbicie.
— Więc chciejcież mi powiedzieć, czy z panią tego zamku będę mógł się widzieć?
Rzucili okiem na zegar i prawie jednocześnie odrzekli:
— Za dwie godziny dopiero ma się bal zacząć.
— Lecz ponieważ ja na balu nie będę — niech który z was pójdzie i wcześniejsze wyrobi mi posłuchanie.
Ledwo tych słów domówiłem, drzwi się otworzyły i wszedł wysoki, chudy mężczyzna cały czarno ubrany ze złotym łańcuchem, który mu po zwierzchniej sukni od ramion aż za piersi spadał.
— Moja pani, rzekł tak jednotonnym głosem, jak gdyby echo w nim tylko jego własne powtarzało słowa, moja pani pozdrawia pana gościem w domu swoim — prosi, żebyś z nią dzielił ucztę nocy dzisiejszej i przyjął jaki sam zechcesz ubiór dla odmienienia sukien deszczem zmoczonych.
— Proszę w imieniu mojem (znowuż uczułem, że mię sen ogarnia, odpowiedziałem jednak z największą w świecie powagą) złożyć za gościnność dzięki — a na rozkazy oświadczyć posłuszeństwo.
— A zatem pan będziesz na balu i przebierzesz się? zapytał młodszy chłopiec po odejściu wysokiego jegomości.
— Będę na balu i przebiorę się — powtórzyłem jakby z pamięci jedynie.
— Oh! to dobrze! oh! to dobrze! zawołały chłopczyki i potem jeden przez drugiego zaczęli mi różne wyliczać stroje.
— Przebierz się pan za Turka, to strój taki pyszny, diamentów na nim tyle, mówił starszy.
— Przebierz się pan za minstrela![59] to nierównie piękniej, głosował młodszy.
— Za rycerza, mamy zbroję lekką, stalową, całą złotem nabijaną.
— Za Albańczyka, oh! już lepiej za Albańczyka!
— A ja powiadam, że za króla z uczty Baltazara![60] to najbogatsze.
— Co też ty wygadujesz — ten pan taki młody miałby się za jakiegoś starego króla przebierać — ot, ja wiem, co on wybierze, pewno szatę lewity[61] — wszak wiesz bracie ową szatę dorastającego Samuela[62] — białą z najcieńszej kaszemirskiej[63] utkaną wełny — panu w niej będzie prześlicznie.
— Już ja się przyznam, żebym wolał jako uczestnik tajemnic Mitry[64] wystąpić.
I długo tak jeszcze prędka szła między nimi rozmowa i wyliczali wszystkie przepychy, kosztowności, jakby na rozkaz mój czekające, a ja do wyboru myśli i woli zebrać nie mogłem. — Wreszcie jakieś życzenie błysnęło mi w duszy.
— Czy macie strój dawnych Greków? — strój Ateńczyków? zagadnąłem niechcący.
— Oh! są! są cudne! — wykrzyknęli oba i w ręce klasnęli.
— Są ubiory Harmodiusa i Arystogitona[65] — ubiory świąteczne, ze sztyletami wśród wieńców bluszczowych.
— Jest ubiór mędrca Platona.[66]
— Jest ubiór poety, zwycięzcy na olimpijskich igrzyskach.
— Jest ubiór Alcybiadesa...
Ten ostatni wyraz uderzył mię, jakgdyby własna myśl moja wyskoczyła z głowy i znów do niej cudzym chciała wrócić głosem — wrażenie było silne, lecz też przywołało wszystkie w rozmarzeniu zawieszone władze mojego umysłu.
— Nie, nie — odparłem dość prędko, — nie chcę pożyczonym zbytkiem i kłamaną postacią witać miejsc tych pani — dajcie mi skromne, góralskie odzienie, lub w moich własnych sukniach do niej pójdę.
Skrzywił się trochę starszy chłopiec — młodszy zastanowił się przez chwilkę, ale wkrótce dość wesoło uśmiechnął.
— No, ja ci mówię, że i tak będzie mu pięknie, rzekł półgłosem do brata — i oba wrócili niezadługo z najwierniej naśladowanym — ale jakże wykwintnym strojem tatrzańskiego górala.
Przywdziałem go — zupełnie dla mnie prawie zrobiony — i biała nieprzebitej gęstości koszula — i płaszcz ciemny kolisty — i pas, i kapelusz i łapcie nawet z jedwabiem lśniącego łyka palmy uplecione. — Starszy chłopiec kilka razy przeciągnął ręką po moich włosach, włosy nigdy gładziej w bogatszych i połyskliwszych pierścieniach na ramiona moje nie spadły. — Młodszy docisnął zawiązek obuwia i noga moja nigdy swobodniejszą i lżejszą się nie poczuła. — Od czasu do czasu patrzyli mi w oczy, potakiwali głową i uśmiechali się.
Nakoniec wybiła godzina pierwsza nocy, druga mojego pobytu — znów drzwi się otworzyły, znów mi skinieniem ręki drogę wskazano, znów od drzwi do drzwi, od znaków do znaków przechodziłem pokoje, schody, niby sienie wielkie, niby długie krużganki, a tłumiona muzyka przedzierała się zewsząd: ze ścian, sufitów, posadzek — a mnóstwo postaci snuło się i migało różnokolorowemi strojami szat swoich, a każdy to uśmiechem, to ruchem głowy, to spojrzeniem się witał z innymi, a ja sam szedłem — nieznany — nie znający — lecz dumny i śmiały. — Ostatnie podwoje rozwarł przede mną jakiś herkulesowych kształtów Afrykańczyk z pojętnym wzrokiem, z świecącą od czarności skórą — jakby umyślnie postawiony tam dla przeciwieństwa z tym co go odsłaniał widokiem. — Bo jakiż widok, moi państwo! — jakie rażące blaski od świec, od lamp kryształowych, od strojów mężczyzn i kobiet — za lada poruszeniem czoła, ręki, lub szaty przewiewnej, padały iskry diamentów, rubinowe połyski, a co tam głów, co rąk, co tam szat w ruchu! a ile dźwięków i tej niewidzialnej muzyki i tego gwaru poszeptów i tego szelestu miękkich jedwabnych materyj — a ile woni najrzadszych kwiatów, najkosztowniejszych kadzideł, a jak to wszystko objęte z trzech stron trzema zadziwiającej wielkości zwierciadlnemi taflami, a z czwartej przedłużone w nieskończoność jakiegoś ciemnego zagajenia, które białym kwieciem pomarańczy i świeżemi liściami akacji gwałtem się między biesiadników cisnęło; a jak to wszystko cudnie z wierzchu szklanną przyodziane kopułą, że tylko klęknij i módl się, bo już ucichła burza, najczystsze niebo widzisz nad sobą i Bóg sam wszystkiemi gwiazdami przygląda się, czy też to prawda, że na jego ziemi ludzie tak bardzo szczęśliwi być mogą.
Rzuciłem się na pierwsze bliżej spotkane wezgłowie, zdjąłem kapelusz, bo mi dla skroni wszystkiemi pulsami bijących już zbyt ciasnym się zdawał, przycisnąłem ręce do piersi i w słuchu, w oku zawisłem całą duszą moją.
Kilka osób przemówiło coś do mnie — popatrzyłem, nie odpowiedziałem i odeszły z uśmiechem na twarzy — one pojąć nie mogły bezwątpienia, co znaczy takie bezsłowne uniesienie przybysza — one zrodziły się i wzrosły wśród tych przepychów — ale mnie z ubogiej rodziny, najmłodszemu dziecku, mnie biednemu górnikowi, mnie, któremu zasiane przez Cyprjana fantazje tak bujno rozkrzewiły się w nieograniczone marzenia i chęci — cóż dziwnego, że przy ich pierwszem nadspodziewanem spełnieniu trochę się zaćmiło w oczach, trochę pokręciło w głowie. Jednakże wtedy jeszcze przy niespożytych zasobach mej młodzieńczej siły to zawsze miałem w sobie, że pomimo największej skłonności do roztopienia się w jakiejś, że tak powiem, senliwej ułudzie, pomimo najżywszej, najdziecinniejszej wrażliwości mojej, z każdą chwilą gwałtowniejszego przejścia odzyskiwałem zupełną równowagę władz mego umysłu, i to zazwyczaj, co się zdawało być przeznaczonem do zupełnego stargania już nadwątlonych włókien zimnego sądu i stanowczej woli, to mię zwykle właśnie wyzwalało z pod zewnętrznych wpływów — to mi sąd i wolę, kamienną wolę, wracało.
Otóż i tej nocy dźwiękami, woniami, światłami upiłem się niby wymiarkowaną na ten skutek dozą wschodniego narkotyku — lecz tuż przy mnie ozwał się dźwięk jej głosu, rozpłynęła dokoła woń jej szaty, zaświecił blask jej cudnego oblicza — jam powinien był odrazu stracić rozum — oszaleć... a ja właśnie na chwilę przyszedłem do rozsądku. — No, proszę was, piękne panie i młodzi panowie, nie krzywcie się tak bardzo na ten wyraz. — Rozsądek to jest kawałek owego powszedniego chleba, o który w pacierzu matki was prosić uczyły — rozsądek najpośledniejszy wyrób ludzkiego mózgu, szmatka, na którą wszyscy ubodzy w duchu zdobyć się mogą, klej, co w spójności trzyma mędrców i prostaczków, gdy im najwyższego religjamentu, gdy im miłości zabraknie. — Francuzi trochę lepsze od nas mają na to wyrażenie, oni ten rozsądek, o którym ja chcę mówić, zowią: le sens commun[67] — i w istocie jest to jakiś zmysł powszechny, zapomocą którego można przyswoić sobie, można się wtajemniczyć niejako w sposób widzenia tak ogólny, że na co spojrzę, to mi się przedstawi takiem, jakiem jest dla wzroku innych, a dopiero co ja tam dojrzę w przydatku, w ujemności, lub w odmianie zupełnej, to już moja własność, mój twór — ale zawsze, bądź co bądź, ja do źrenicy mojej gromadzę wszystkie promienie, pod któremi ludzie bracia na świat Boży patrzą — ja mam zmysł powszechny — sens commun — który, jeśli chcecie, ochrzcijcie sobie nawet pospolitym zmysłem, zawszeć on mię włączy w masę ogółu, zawszeć on mi nie da odpaść w dziwactwo i niepojętość. Bo proszę was, powiedzcie mi, na co się niepojętość przyda? na co ja przydałem? — Ach! prawda, i Bóg także jest niepojęty — Bóg konieczność — Bóg przeznaczenie — lecz On ma czas, wieczność i prawdę niezjawioną — a człowiek, co ma — a ja co mam? Szaleństwo...
Wtedy miałem jeszcze rozsądek — i widzicie, o moi dobrzy słuchacze, bez owej resztki rozsądku nie byłbym dziś w stanie powiedzieć wam nawet, jaką to była ta kobieta, co mi życie wzięła — bo jaką ja widziałem ją potem, oh! to wy pewno nicbyście nie zrozumieli, gdybym wam gadać zaczął — czy są też wyrazy po temu, ja nie wiem i nie szukałem ich nigdy — ale jaką ona dla innych wydawać się mogła, to wam powiem — słuchajcie.
— Wysoka była — blondyna, miała w czarnych rzęsach ciemno-zielone oczy — na twarzy jakby ślad znikającego rumieńca, na spadzistych ramionach, na wydatnej piersi lekko-żółkniejącą białość marmuru. — No i cóż, wszakże jakgdybyście ją widzieli przed sobą? — Oh! prawda — właśnie też — ona wysoka — ale przecież nie jak inni ludzie, wysoka wzrostem i ciałem — ona wysoka postacią — chodem — ruchem — ona wysoka spojrzeniem patrzących na nią, bo to spojrzenie musi w proch upaść — musi w ziemi utkwić pierwej nim się ku jej obliczu wzniesie — a od ziemi do jej oblicza, to jak od ziemi do nieba — i dlatego mierzy się ją rozmiarem doznanych wrażeń i mówi: ona wysoka. — A czy blondyna? wierzcie mi państwo, że ponieważ nigdy na pamiątkę nie dostałem od niej: «plecionki włosów różową wstążeczką, lub błękitną pelą[68] związanej» — nic a nic nie wiem o właściwym ich kolorze — w pierwszej chwili nazwałem blondyną, gdyż to chyba złocistych pierścieni zwoje mogły wkoło jej twarzy roztoczyć taką jasną, przeświecającą niby wszystkiemi odcieniami bursztynu, niby wszystkiemi połyskami topazu aureolę. — Co do jej oczu, to prawdę powiedziałem: były ciemno-zielone ale ciemno-zielone jak malachit, nie jak szmaragd — świeciły z wierzchu odbiciem tylko — bez żadnej promienności — bez tego przeźrocza, którem to czasami aż dno serca widać — jej oczy były jak nie jej oczy — były jakgdyby zamarłe oddawna — jak pożyczone u trupa — najpiękniejsze, ale do patrzenia jedynie — do użytku, nie do szczęścia — co za dziwna sprzeczność z czołem wyniosłem i rysującem się w każdy wyraz myśli każdej — co za dziwna sprzeczność z licem bladem, ale zda się gorącem jeszcze od krwi dopiero co ubiegłej — lub gorącem już od krwi co ma z pierwszem serca uderzeniem nadpłynąć — co za sprzeczność, co za najdziwaczniejsza sprzeczność z ustami szczególniej — z temi jej drobnemi choć wydatnemi, z temi jej świeżemi jak niewinność — namiętnemi jak pieszczota ustami — takie oczy i takie usta! śmierć i życie! alboż to kiedy razem się widuje — oh! ja widziałem — ja też żyłem i umarłem. — Żyłem wtedy — umarłem teraz — wy żyjecie teraz i umrzecie kiedyś, niezadługo — oto cała między nami istniejąca różnica. — Powinniście mię przynajmniej z ciekawością słuchać — ja wam wszystko opowiem, jak to się umiera za życia, ale nie teraz jeszcze — teraz ja żyję — ja mam lat siedmnaście i siedzę na złotolitem wezgłowiu w pysznym salonie zaczarowanego zamku. — Ona stanęła przy mnie — chrzęsnęła tęga mora jej szafirowej sukni, przewionął mi koło oczu lekki białej gazy obłok, na jaśniejących włosach zaskrzyła wąska na ćwierć cala tylko lecz równemi w całej szerokości swojej diamentami nabijana opaska i poznałem ją — poznałem twarz ową z blaskiem pioruna ujrzaną raz pierwszy.
— A kto doścignął, a kto w równi stanął? — mówiła ona, pytacie — szukacie daremnie — to on — i trącił mię po ramieniu jej wachlarz kosztownemi piórami chwiejący — podniosłem głowę i oczy — sam z miejsca nie wstałem — wszakże pojmujecie, że gdyby przed którym z was objawiła się jaka święta — gdyby wizją stanął anioł naprzykład — toby żaden z was przecież nie mógł zerwać się z krzesła lub kanapy i ukłonić według towarzyskiej grzeczności przepisów. — Ja też siedziałem i patrzyłem — jej kamienne oczy przycisnęły mię do miejsca — ale jej usta zaczynały się zwolna uśmiechem rozciągać — zwolna, zwolna, aż perłami drobnych ząbków błysnęły. — «Przyznajcie też, czy się komubądź sprawiedliwiej należało pierwszeństwo?» — dodała ciągle swoim wachlarzem o ramię moje wsparta.
Już na pierwsze jej słowa dość znaczne wkoło nas zebrało się grono, po tych ostatnich wyrazach jeszcze więcej kobiet i mężczyzn przybyło.
— Oh! prawda. — Oh! śliczny — oh! piękny! mówiono dokoła, a ja nawet nie uczułem najlżejszego pomięszania, które tak naturalnem w moim wieku i w mojem położeniu mogło być uczuciem — ja patrzyłem na nią i czy mówiła, czy milczała, słuchałem jej głosu tylko.
— Powiedzże mi góralskie dziecię, wiele lat mieć możesz? — zapytała tym swoim głosem — temi swojemi ustami.
Co za szczęście, że, jak już wam wspomniałem, każda ostateczność wtedy nową siłę wywoływała ze mnie — mogłem jej odpowiedzieć dość przytomnie.
— A pani powiedz mi także, ile to lat bywa we wszystkich dniach marzeń i w jednej ich urzeczywistnienia godzinie?
— Czy tak? rzekła z tym samym lekkiego szyderstwa dźwiękiem, którego już pierwej wśród ciemnej nocy dosłyszałem. — Czy tak! Mój biedny góralski chłopcze? — wszystkie dni marzeń i godzina ich urzeczywistnienia — oho! ja ci powiadam, że to jest sto lat zgórą...
— Więc ja mam sto lat zgórą — odparłem spokojnie.
— Ha! ha! ha, szanowny starcze! zaśmiała się jakaś inna kobieta — powiedz nam teraz według kalendarza datę twojego urodzenia.
— Dobrze — jeśli wzajemne odbiorę zwierzenie.
— No, patrzcie, co to za mała gadzina! ozwał się znowu jej głos wesołą pustotą w udanej surowości wyrazów zmiękczony. — Alboż to ci się zdaje że gdzie na swoim świecie żyjesz, na tym świecie, w którym to podobno czas złoczyńca z wdziękami i szczęściem w długiej zawsze niezgodzie po krótkiej harmonji bywa. — Spojrzyj dokoła — czy która z nas lękać się go lub zapierać może — czy której z nas brak nie piękności — siły i uciech. Prostaczku! a wiesz ty lata nasze? — Ot patrz, z nas każda żyła wiek swej szaty. Właśnie ta, co cię zagadła, jest wielką kapłanką Izydy[69] — i śmiała się z Napoleona, który przy jej grobie coś o czterdziestu wiekach[70] do swoich mrówek przebąknął — ja sama...
— Ty pani, przerwałem z żywością — nic mi nie mów o sobie, ja wiem już wszystko...
— Przedziwny! on wie już wszystko — no, powiedz zawsze, niech się przekonam, czy owe wszystko jest podobne do owej cząstki tego, co ja się domyślam — gdyż naprawdę nie śmiem powiedzieć tego, co wiem...
— Pani urodziłaś się w którymś roku którejś olimpjady[71] greckiej, przemówiłem bez uśmiechu, bez zająknienia głosem stałym i pewnym jako akt urzędowy — przepraszam, iż w tej chwili stanowczo jej oznaczyć nie mogę, ale mi erudycji nie starczy na wyszczególnienie daty z tego czasu, który w ojczyźnie twojej peryklesowym[72] wiekiem nazywano.
Zatrzymałem się — uśmiech z jej ust zniknął — czoło jakby natężeniem szukanego wspomnienia pomarszczyło się między dwoma ciemnych brwi łukami, wzrok jeszcze zupełniej zastygł w źrenicy.
— No mów dalej — mów dalej, wieszczbiarzu.
— Ja nie wieszczbiarzem, ja pani przepowiedziećbym nie mógł ani jednej chwili z przyszłości, ani jednego z jej zamiarów — ja tylko przeszłość widzę — jak historyk. W tej przeszłości imię twoje było: Aspazja.
Gdyby jej oczy mogły były spoglądać, nie patrzyć tylko, tobym zapewne do głębi mej piersi poczuł ich przenikliwe i długie spojrzenie — ale ona choć wzrok swój badawczo zatrzymała na mnie, uderzyła jedynie, wskróś przejąć nie mogła — inne rysy jej twarzy odbiły lekkie ulotne zadziwienie i znów pierwszy swój wyraz odzyskały, nie mogę powiedzieć wrodzonej, lecz jakgdyby przedsięwziętej pustoty.
— Prawdę rzekłeś — odezwała się po chwili — jam Aspazją — a ty?
— Mnie rodzice Benjaminem nazwali.
— Więc ty, Benjamin! Oho! Benjamin, to znaczy dziecię ukochane, dziecię wypieszczone, dziecię szczęśliwe — dziecię kochające.
— Tak jest pani — to znaczy to wszystko.
— Słuchajcie, słuchajcie! zawołała Aspazja, on jest kochany i kocha — potem siadłszy obok mnie tak blisko, że czułem z każdym jej ruchem każdy ruch dotykającej mnie szaty, — jakże ty kochasz, Benjaminie, dodała z półuśmiechem tak wyzywającym, tak zalotnie czarownym, że wszystkie żyły gorętszą krwią plusnęły.
— A jak ty kochasz, jak ty kochasz kobieto, Aspazjo?
— Hej, dziewczęta! przynieście mi lutnię — ja kocham jak śpiewam, a wiem, że kocham tylko wtedy, kiedy śpiewam.
W stojącym zdala gronie młodych niby kwiatki wiosenne dziewczynek pewien ruch się zrobił — i prędzej niż dopatrzyć zdołałem jedna z nich już żądaną podawała lutnię.
Czy to prawdziwa tylko lutnia była? kształt dość podobny, ale z kryształu i struny złote z srebrnemi mięszane.
— Jak ja kocham? powtórzyła niby rozmarzona, niby rozmyślająca — jak ja kocham? i ręka jej trąciła o wszystkie struny odrazu, a ręka tak muskularnie silna, pomimo najdoskonalszego zaokrąglenia, pomimo najdelikatniejszej czystości wszystkich rysunkowych obwodów, że od jej uderzenia struny ledwo nie pękły, że zamiast wydania dźwięku one krzyknęły prawie — i od ich krzyku wszystko ucichło w salonie.
W głuchem milczeniu czekano pieśni.
— Oh! «ja tak» kocham! zawołała Aspazja i niespodzianie w przeraźliwym jęku wszystkie struny zerwały się pod jej palcami i odepchnięta lutnia z szklistą skargą o marmur posadzki rozbrzękła.
Aspazja powiodła wkoło siebie okiem i dumnie śmiać się zaczęła.
— Czy rozumiecie, co to znaczy? — to znaczy, że ja kocham jak Bóg — zniszczeniem i tajemnicą.
— Nie, pani, to szatan tak nienawidzi.
— Co ty wiesz, góralski chłopcze? — co ty wiesz, Benjaminie. — Szatan i Bóg, nienawiść i miłość, czyż to nie dwa oblicza nieskończoności? — a odwróciwszy się ode mnie:
— Ja kocham jak Bóg — mówiła do drugich. — Miłość Boga czyż to nie jest najwyższa wyłączność — najzupełniejsze zniszczenie — najnieprzystępniejsza tajemnica? — To co trwa, to co istnieje — to Bóg wyrzucił z siebie i to jest światowe, albo ludzkie. — Przeszłość tylko, której nikt nie zapamięta, jest z Bogiem — przyszłość, której nikt nie odgadnie, jest w Bogu. — Życie gasnące wraca do Boga — umierający z Bogiem się łączy — dziewica, która zakonną przysięgę wymawia, Bogu się oddaje — Bóg wiecznie kocha, bo wiecznie posiada — wiecznie posiada, bo wiecznie niszczy. — Cóż wam się zdaje? że On ma tylko ziemię i Niebo? gwiazdy i słońca? błyskawice i pioruny? — Szaleni! to wy macie — on ma to, czego wzrok wasz nie znieważy — ręka nie dosięgnie — i myśl nie zbezcześci — on ma tajemnicę i zniszczenie. — Początek i koniec — narodziny świata i zgon. — Według słów pisma, czyż nie wiecie: że gdybyście tknęli własności Jego — onby przestał być Bogiem, a wybyście się stali Bogami. — Toć przecię On musi kochać tę własność, która go Bogiem stanowi, a nie tę wypożyczoną jałmużnę, z której wy się radujecie. — Szaleni! — Szaleni! — Jeszcze raz powiadam wam, że ja kocham miłością bożą — kocham to, co moje — a mojem jest to, co tak do mnie należy, jak przeszłość do Boga — jak zakonnica do przysięgi — jak zapomnienie do tajemnicy — moją jest ta lutnia stłuczona, moją pieśń, której nie odśpiewałam — moją ta perła jedynie, którą, przykładem Kleopatry,[73] rozpuszczoną z napojem wypiję — moim ten, co legnie w grobie. — Patrzcie, jak zbladło biedne dziecko — oh! ty zapewne inaczej kochasz, Benjaminie. — Grajcież, śpiewajcież temu dzieciątku wasze kłamliwe piosenki.
Domawiając tych słów urągliwych, Aspazja wstała, a na jej miejsce dwóch chłopczyków zbliżyło się do mnie. Byli to ci sami, którzy mi w przebraniu mojem pomagali. Uśmiech dowcipu i wesołości dziecinne ich twarze ożywił. Zasiedli sobie jeden po jednej, drugi po drugiej stronie mojej; wychylili się przede mnie; i patrzyli mi w oczy ciekawie a złośliwie, jak dwaj studenci przed spłataniem niespodziewanego figla, albo jak dwa pacholiki, zdmuchujące młodej dziewczynie wszystkie pobożne wyrazy z kartek otworzonej do pacierza książki.
— Otóż kiedy pani Aspazja chce tego, rzekł starszy nakoniec, zaśpiewam ci góralu, ale szkoda, że nie zrozumiesz mej pieśni, gdyż ja z natchnienia śpiewam po włosku jedynie — to język mojej natury, to ojczysta najmilsza mowa moja.
— Niech cię nie wstrzymuje tak mała przeszkoda braciszku, odezwał się młodszy, będę tłumaczył wiernie według myśli i ducha wszystkie stanze[74] twej improwizacji.
— A czy słuchacz zgodzi się na to?
— Słuchacz zgodzi się na wszystko. — Czy widzisz jak mętnem i zadziwionem okiem spogląda wkoło. Ludzie do zadziwienia skłonni nie sprzeciwiają się nigdy i nikomu; śpiewaj więc, śpiewaj śmiało, a z ogniem i natchnieniem.
— Dobrze, braciszku! wyświadczę ci tęż samą przysługę, i tłumaczyć będę pieśń twoję, chociaż z mej strony jest to nierównie większem poświęceniem, nierównie trudniejszą pracą. Ciebie tak często zrozumieć nie można.
— O niegodziwy chłopcze!... bracie Kainie.
— Zwolna, zwolna, łagodny Ablu, to ma znaczyć tylko, że twój język mniej znany, mniej ludziom przystępny. — Niech sam Benjamin osądzi, — i zwracając się ku mnie — mój brat, rzecze on, w starożytnej celtyckiej[75] mowie improwizuje zawsze — chcąc tę mowę bajeczną i umarłą przełożyć na wyrazy zrozumiałe dla dzisiejszych, dla góralskich uszu, wszakże stokroć większego wysilenia trzeba, niż kiedy idzie o dowolne prawie objaśnienie żywego narzecza.
— Zobaczymy, zobaczymy; ja cię przestrzegam tylko, synie Jakubów,[76] miej się na ostrożności, gdy mój brat śpiewać zacznie, bo chociaż to najlepsze, najniewinniejsze, najczystsze dziecko ze wszystkich dzieci, które dotychczas przed skończeniem piętnastego roku życia swojego pomarły, ma jednak lekką skłonność do kłamstwa, zbytków, rozpusty, pijaństwa i mordów. — Aspazja, która nam losu według zdolności dobiera, przyrzekła mu bardzo świetny zawód... w najgorszym razie tron wielkiego Mogoła[77] przynajmniej. — Strzeż się więc, strzeż, kiedy śpiewać zacznie.
— A ja ci mówię, strzeż się brata mego, gdy śpiewać nie skończy, bo chociaż on dowcipniejszy, mędrszy, poważniejszy, niż wszystkie szczury, które się kiedykolwiek dyplomatycznemi papierami japońskich i chińskich mandarynów utuczyły, lecz jest przytem trochę dobroduszny, ślamazarny, romansowy, nerwy ma zdrażnione, mózg użyciem opjum wzburzony, niektóre władze umysłu przytępione już, niektóre władze ciała nie zbudzone jeszcze — słowem powiadam ci, że Aspazja, która nam losu według zdolności dobiera, dla niego nie znalazła nic — radzi mu jednak wszystko stawić na kartę i pojechać do Niemiec, tam jedynie może się brat mój na przyzwoitego wykierować człowieka, objąć katedrę filozofji, albo się zapić piwem bawarskiem.
Długo jeszcze słowa tej sprzeczki, tych żartów pustackich krzyżowały się przede mną niby race kongrewskie[78] dwóch dziwacznych fajerwerków — chłopcy mówili tak prędko, że nie miałem czasu nawet spytać ich się: — Kto wy jesteście? — czego chcecie ode mnie? — Nareszcie młodszy wyprostował się i umilkł, a starszy poprawił aksamitnego kołpaczka, kilka razy ręką przetarł czoło, zasłuchał się na chwilę w stłumionej, lecz rozkosznie dokoła brzmiącej muzyce, i uderzając się w piersi:
— Ja jestem śpiewak prawdy! zawołał — a to niewierny tłumacz mój, przydał, wskazując na brata — i zaczął nareszcie improwizację swoję, lecz mimo danego ostrzeżenia zaczął ją po polsku, czystym i do taktu dzielonym głosem:

Biedne było serce moje,
Gdy bez echa, w pierś samotną,
Uderzało przepełnione
Niepojętych pragnień krwią.

Wtedy wszędzie na tym świecie,
Na tym świecie tak szalonym,
Tak djabelsko wyzłoconym,

Że bierz tylko garścią pełną
Wody, ognia, krwi czy błota,
To się zawsze dojmiesz złota;
Na tym naszym pięknym świecie,
Tym jedynym, ukochanym,
Szachrującym, oszukanym,
Rozśmieszonym, rozpłakanym,
Całującym, wojującym,
Hulającym, stękającym...
No, czyż wiarę dać możecie:
Jam się nudził na tym świecie.

Z moich książek i kajetów,
Z wonnych kwiatów świeżych łąk,
Z łysin moich profesorów,
Z srebrnych chmurek na błękicie,
Nawet z szklanki i z talerza,
Nawet z grzywy klaczki mej —
Wszędzie, wszędzie przed mem okiem
Wychylała się straszliwa,
Żółta, blada, obrzydliwa,
Ziewająca, głupia, stara
Ta choroba — ta poczwara,
Co się... co się nudą zwie!...

I nie chciało mi się jeść,
I nie chciało na koń sieść,
I nie chciało z śmiesznych śmiać,
I nie chciało mi się pić,
I nie chciało mi się żyć:
Tylko mi się chciało spać.

O spać, spać, spać bez ustanku,
Od wieczora do poranku,
Od poranku aż do nocy,
Gdyby w ludzkiej było mocy,
Ja na całe lata, wieki
Byłbym zamknąć chciał powieki —
Bo gdym zamknął — ach! to cuda,
Czyż wyśpiewać mi się uda,
Com ja widział, roił, śnił,
Kim ja byłem, gdziem ja był?

Ach, to cuda! — Lecz na jawie,
Choć to wszystko trwało prawie,

Chociaż czułem, że mi płoną
Lice, usta, piersi, łono
Od całunków, od pieszczoty —
Choć jedwabnych włosów sploty,
I dłoń miękką, ciepłą, małą,
Pod którą mi serce drżało,
Ja tak czułem jak w dotknięciu,
Ja tak miałem jak w ujęciu...
Przecież... przecież... O przekleństwo!
O szyderstwo! o męczeństwo!
Taką rozkosz, szczęście śnić —
A być głupim — dzieckiem być!...

Toć ja nawet nie umiałem
Nazwać tego, a szalałem;
Łzy po twarzy nieraz ciekły,
Nieraz palce gryzłem wściekły,
O mur głowę rozbijałem,
Albo ręce wyciągałem,
By ta postać niedojrzana,
Nie pojęta, nie nazwana,
Ach! ta postaćby wcielona
Sama zbiegła w me ramiona —
By pierzchliwych marzeń rój
Padł nakoniec, widny, żywy,
Skształtowany i prawdziwy —
W namiętny uścisk mój!

Teraz, dosyć już przeżyłem
W niepokoju długich nocy —
I w tęschnocie długich dni —
Teraz ja wiem, jak się zowie
Każde serca uderzenie,
Każda moja gorzka łza. —
Teraz ja wiem, jak się zowią
Senne marzeń mych widziadła,
I czczość młodych moich lat —
Czem są dłonie wyciągnięte,
Czem westchnienia pierś wznoszące,
Czem są usta pałające,
Czem są tętna krwią bijące
I czem życia cudna pieśń...

O ja wiem, ja znam, ja śpiewam,
Ja dziś wołam i nazywam —
Kobietą! kobietą! kobietą!
Pójdź kobieto piękna, moja,

Wymarzona, wyczekana,
Wypragniona, wywołana,
Do mnie! do mnie pójdź!

O ja kocham cię kobieto!
Kocham ciemne twoje oczy,
Kocham połysk twych warkoczy,
Kocham wzniosłe czoło twe! —
Kocham ślad twej drobnej stopy,
Kocham głosu twego dźwięki,
Kocham białość twojej ręki,
Kocham tchnienie twoich ust. —
Kocham jedwab twojej szaty,
Kocham spinkę, która świeci,
U przepaski twej kibici,
Kocham perły z szyi twej. —
Blask diamentów na twej skroni,
Wachlarz, co nim dłoń twa chwieje,
Gazę, coć on z piersi zwieje,
Twej postaci kocham cień.
Piękna moja! luba moja!
Do mnie, do mnie pójdź kobieto:
Ja kochankiem, ja poetą,
Do mnie! do mnie! do mnie pójdź!

Daj mi rękę luba moja!
Przez świat idźmy! niech się dziwi,
Jak my młodzi i szczęśliwi
Jaką piękną ty!
Przez świat idźmy! niech zazdrości
Mnie twych pieszczot, twej miłości,
Tobie pieśni mej. —
Ale strzeż się — oh, przez Boga!
Niech ja ciebie, moja droga,
Nie zazdroszczę mu!
Bo gdy wspomnę, że spojrzenie,
Że twój uśmiech, że westchnienie
Wziąćby mi kto mógł —
To mi tak coś w oczach błyska,
To mi tak coś ręka ściska,
Jak ogień — jak miecz. —
Zaraz czuję, że twarz blada;
Zaraz widzę, że trup pada,
A choć nie wiem czyj,
Mnie tak zimno wkoło serca,
Jakby trup ów lub morderca,

Moje piersi miał. —
Mnie tak straszno, mnie tak ciemno,
Jakbyś ty nie była ze mną,
A był przy mnie grób. —

O ja nie chcę takich myśli,
O ja nie chcę cierpień takich,
Zawrót głowy mam. —
Precz, precz z niemi do szatana,
Ty mię kochasz, tyś kochana;
Z drogi, z drogi nam!

Jesteś moją — jam szczęśliwy —
Hej, muzyka! tańce! śpiewy!
Hej, kielichy i puhary!
Szampan, porto,[79] węgrzyn stary,
Niech zaszumią, niech popłyną!
Pijmy rozkosz — pijmy wino —
Bo czas biegnie a śmierć goni,
A czy będzie tam co po niej —
O to starych mnichów pytać!
Nam dziś tylko życie chwytać;
Nam dziś szaleć i ucztować;
Nam dziś pieścić i całować —
A kto chwilkę choć zmarnuje,
Wszystkich sił nie wycałuje:
Wszystkich beczek nie wytoczy,
Kto na wieki zamknie oczy,
Kiedy jeszcze mu zostanie
Niedopita kropla w dzbanie,
Albo z jego własnej winy,
Jeden uścisk u dziewczyny,
Jedna w sercu jeszcze chęć...,
Temu hańba! tego właśnie
Niechaj jasny piorun trzaśnie,
Niechaj porwie djabłów pięć!!!

Głośny wybuch śmiechu zakończył niby punktem to piekielne marnotrawstwo dowcipu i talentu. — Chciałem się znowu odezwać, lecz mnie uprzedził młodszy chłopczyk, ciągle dotychczas bez ruchu, jak porcelanowa figurka po prawej stronie mojej siedzący.
— A teraz szanowny słuchaczu, rzekł do mnie, zechciej to wszystko w prostej mowie przyjąć od pokornego tłumacza.
— Śpiewak, o ile się zdaje, niedorostek jeszcze, ale krwistego temperamentu, powiada, że go już wszystko nudzić zaczynało — nie śmiał się nawet z łysin swoich nauczycieli, co znaczy że pierwej musiał z nich często nieprzyzwoite stroić żarty, a więc był złym jak osa, jak żmija, która przy piersi rozgrzana i t. d.
Śpiewak stracił apetyt i pić już nie lubił — co uważa za największe nieszczęście swoje, a więc dowodzi, iż był łakomy, niewstrzemięźliwy i do grzechu głównego obżarstwa skłonny.
Śpiewak opowiada potem sny swoje i marzenia, które są największem poparciem tego zdania: iż niewiadomość a niewinność wielce się różnią.
Śpiewak oświadcza wreszcie, iż nawet nieświadomość ową już postradał zupełnie — dziś kocha jakąś kobietę, co ma ciemne oczy, białe ręce i małe nogi, a która musi być dosyć bogatą, gdyż się stroi porządnie w perły, jedwabie, gazy, diamenty.
Śpiewak chce, żeby mu jej zazdrościli wszyscy, lecz żeby on jej nie zazdrościł nikomu — bo, o ile mogłem z trochę ciemnej groźby zrozumieć, ma trochę tureckie w tym względzie pojęcia — ogniem i mieczem straszy, zlekka nawet o grobie kochanki nadmienia — z pewnością jednak nie powiada, czy ją, czy siebie, czy kogo innego zabije, lecz mnie się zdaje, że swoją osobę właściwie pod największą wątpliwością zostawia.
Następnie wszystkie te czarne myśli spędza śpiewak jak naprzykrzone muchy z nosa — radzi pić wino, całować dziewczęta póki tylko życia stanie i kończy tem bardzo dobitnem wyrażeniem, by każdego, co inaczej postępuje jasny piorun trzasł i pięć djabłów porwało — nie wiem dlaczego pięć? — ażali to jest rym tylko lub też kabalistyczna liczba, lub też ilość ilości zmysłów odpowiednia?
Krótkie te zdania śpiewaka ozdobione są pasażami, forszlagami, fioriturami[80] i tysiącznemi naddatkami, z których to jedynie wycisnąć można, że pieśń — gorączką, a jej śpiewak — łotrem.
Teraz niechaj mnie łaskawe twoje uszy posłuchają — no! uważaj tłumaczu — i w tejże chwili zmiana ról nastąpiła. — Mój sąsiad z lewego boku, który przez cały ciąg tłumaczenia najniespokojniejszymi ruchami oburzenie swoje objawiał, nagle przycichł i znieruchomiał, a brat jego wdzięcznym głosem tak pieśń swoją zaczął.
— Przepraszam was, moi państwo, muszę się trochę namyślić — tej pieśni zapomniałem; czekajcie chwilę maleńką — ot, już ją mam — tak! to ona właśnie...

Raz mi mówiono, że są tu na ziemi
Białe anioły z skrzydłami białemi,
Które, gdy wezmą w poświęcone dłonie
Serce człowiecze, to je drogą świata,
Ponad kałuże, błota i przepaści
Niosą bezpiecznie, czyste, nieskalane,
Promieniem Bożej myśli rozjaśnione,
I tchnieniem Bożej miłości ogrzane. —
A jam się pytał: gdzie anioły takie?
A przy mnie wtedy matka moja stała,
Włos rozgarnęła, czoło całowała
I rzekła tylko: — Tam, synku maleńki,
Gdzie jest kobieta, która kocha ciebie. —
O prawdę, prawdę matka powiedziała,
Bo tam jest anioł, tam ciche dni życia,
I spokój serca i myśli tam w niebie,
Gdzie jest kobieta, która kocha ciebie. —
Miłość kobiety — to świętość i cnota,
Szczęście i siła — mądrość i natchnienie;
Miłość kobiety — to pierwsza pieszczota,
Co biedne dziecko na tej ziemi wita! —
To pierwsza kropla pokarmu i życia,
Którą niemowlę w głodne usta chwyta.
To pieśń twej matki, która ci klęcząca
Przy twej kolebce na uśpienie nuci; —

Miłość kobiety — to błogosławieństwo,
Rada i wsparcie, które Bóg ci daje
Na długa podróż przez nieznane kraje,
Po śliskich ścieżkach złych i dobrych losów. —
Miłość kobiety — to z twą siostrą młodą
Wspólne marzenia i długie rozmowy
O twej przyszłości, o zamiarach twoich,
O tej nadziei młodzieńczego serca,
Co ci spełnienie pięknych czynów wróży,
A w którą ona tak ufa, tak wierzy,
Że kiedyś może ty już wątpić będziesz,
A ona jeszcze wierzyć nie przestanie.
Miłość kobiety — to ręka podana
W chwili złych myśli i pokus szatana;
To wzięte wszystkie z głębi twojej duszy
Chęci szalone, żądze niespokojne,
I namiętności nasienia zdradliwe,
I pierwej nim się w truciznę rozplenią,
Nim święty serca skalają przybytek,
Nim przejmą czysty ducha twego promień —
Pierwej, chryzmatem uczucia święcone
W szczęście wyrosłe i w cnoty wszczepione. —
Miłość kobiety — to nagroda twoja
Przy trudnej pracy męskiego zawodu,
To przy rodzinnem ognisku kapłanka,
Błogich dni życia i uciech domowych!
To głos radości, co na progu wita
Wracającego z pośród obcych ludzi;
To białe ramię, które szyję twoją
Okrąży słodkiej pieszczoty objęciem,
Kiedyś znużony i wierzyć przestajesz,
Że jeszcze takie serca są na świecie,
Które ci żywszem biciem odpowiedzą,
Gdy ręka twoja do nich zakołata,
Gdy wołać będziesz przyjaciela, brata, —
To są te usta, coć powiedzą wtedy:
«Przebacz i kochaj, bo jesteś kochany»
To jest ta losu niemylność jedyna,
Co gdy świat cały błotem cię zarzuci,
Gdy ty sam nawet skłócisz się z sumieniem,
Ona ci jedna zostanie i zawsze
Przychylne dłonie ku tobie wyciągnie,
I przed niechęcią ona cię otuli
W śnieżysty rąbek swej szaty niewinnej,
I przed zgryzotą ona cię osłoni
Własnego serca boleścią i łzami,

I przed występkiem ona cię obroni
Swoją świętością i swemi prośbami,
Ty ku niej idąc złe drogi porzucisz,
Ty za nią idąc, znów do nieba wrócisz. —
Miłość kobiety! — o ja z darów bożych,
Niech sobie tylko ten jeden uproszę —
Ja będę wielki, cnotliwy i święty,
Samolubnego zrzeknę się starania
O własne zyski i własne rozkosze,
Ja znajdę w sercu do poświęceń siłę,
Wiele dobrego bliźnim moim zrobię,
I wiele złego bez szemrania zniosę,
Pobłogosławię tym, co kląć mi będą,
Uścisnę rękę, która cios mi zada,
Otrę łzę każdą, lub razem zapłaczę
Z każdym, kto innej nie chce mieć pociechy,
Wesprę, oświecę, ukocham, przebaczę,
Zapomnę siebie — lecz niech o mnie święta,
Niech kochająca kobieta pamięta...

— Ta ta ta ta! — dość tego braciszku, przerwał nagle zamówiony tłumacz, dość tego, bo ja zapomnę i Benjamin odjedzie, nie wiedząc nawet co mu tak długo nad uchem brzęczało — to zaś jest w najprawdziwszem znaczeniu rzecz taka:
Mój najckliwszy braciszek słyszał od mamy, że kobieta, która kocha, jest aniołkiem, rozpamiętywa te piękne słowa i wypada mu, że w istocie, ponieważ bardzo jest wygodnie mieć najpierw mamkę, potem niańkę, potem siostrę, która wierzy wszystkim przechwałkom, potem żonę, która zawsze potakuje, całuje, zapewne jeść gotuje i skarpetki robi — a więc kobieta jest aniołkiem, a więc jegomość przyrzeka nawet, że będzie bardzo grzecznym, jeśli takiego aniołka dostanie, a wszystko razem wzięte, przewielebny słuchaczu, wszystko razem — i niucha tabaki nie warte. — Jest to sobie nędzna, a nieszczera parodja tego, co pierwej wręcz powiedziałem — ja mówiłem: «chcę kobiety» — on też mówi: «chcę kobiety» — ja mówiłem: «chcę kobiety, żeby mi szczęście dała» — on też mówi: «chcę kobiety, żeby mi szczęście dała» — za panią matką pacierz — młynkował pod wiatr językiem, ale zawsze toż samo ziarno — żal mi ciebie, że przy pierwszych odwiedzinach musiałeś tak długo tych wszystkich bredni słuchać. — W nagrodę powiem ci ich króciuteńki sumarjusz — powiem ci, czem jest ludzkie przeznaczenie. — Jest szaradą, której się od prawdziwych mędrców nauczyłem — ale mój drogi, zaklinam cię na wszystko, nie zdradzaj mnie przed prawnikami, autorami, reformatorami, hipokrytami, głupcami i poczciwemi ludźmi. — Oto jest: pierwsze życie — druga śmierć, a wszystko razem, — używaj, używaj, używaj! Na ostatni wyraz oba malce zachichotały głośno.
— Więc i ty się śmiejesz, rzekłem do młodszego, za rękę go biorąc.
— O ja najbardziej, cisnął mi wesoło i skłoniwszy się prędko uciekł wraz z bratem swoim — mnie wtedy okropny smutek ogarnął, spuściłem oczy, bo czułem, że mi się łzami napełniają, a nie chciałem dać łez moich na pośmiewisko tym ludziom bez serca. — Żywą sprzecznością stanął mi w pamięci nasz ubogi rodzinny domek i przesunęły wszystkich moich ukochanych postacie. — Żal mi się zrobiło tej dumnej, pięknej kobiety, którą ja byłbym przed chwilą nad świętą matkę moję, nad wszystkie siostry moje ubóstwił. — Żal mi się jej zrobiło, bo czułem już jak to można nie kochać jej, a kiedy ja nie kochałem, to któż ją mógł kochać? — i zdjęła mnie wielka litość, i wzniósłszy powieki długo wśród tłumu szukałem jej spojrzeniem, aż nakoniec zdala siedzącej dostrzegłem. — Nie patrzyła na mnie — jakiś mężczyzna mówił do niej, ona słuchała, i bawiła się niedbale zwojami białej gazy, co jej niby obłok przejrzysty, od diamentowej przepaski na głowie po ramionach i całej spadała kibici. — Była ona tak piękną, tak spokojną, tak uważną na to co jej prawił ów mężczyzna za patrycjusza przebrany, jakgdyby to nie ona przed chwilą odezwała się bluźnierczemi słowy, jakgdyby nie ona drażniła ze mną pieśniami swych paziów. — Zapomnienie maską niewinności przylgnęło do jej twarzy.
Nie mogłem na ten widok oburzenia mego powściągnąć — wstałem, poszedłem; tuż przy niej stanąłem.
— «Żegnaj pani, odezwałem się»; — lecz ona niecierpliwie brwi zmarszczyła i znak milczenia mi dała.
A więc, pomyślałem sobie, nie witana, nie żegnana, zostań tutaj w zbytkach twoich — między mną a tobą na wieki wieków niepamięć zapadnie — i chciałem odejść, — lecz ona jakby zgadując zamiar mój, nie odwróciwszy się, nie spojrzawszy nawet, wzięła mnie za rękę, a młody patrycjusz tymczasem rozwijał jej w naukowych wyrażeniach architektoniczne plany względem podźwignięcia i zastosowania do użytku lub ozdoby wszystkich ruin wiecznego miasta, a ona podawała mu nowe pomysły, chwaliła, poprawiała go, jak najbieglejsza w tej sztuce mistrzyni, a ja dziwiłem się trafności sądu i gruntowności jej nauki.
— Czegoż chciałeś, moje dziecko? — zapytała mnie wreszcie zupełnie niespodzianie wtedy, gdy mi się zdawało, że już ani myśli o mnie, i że przez zapomnienie tylko dłoni mojej nie wypuszcza.
— Przyszedłem pożegnać panią, odpowiedziałem, ale trochę mniej pewnym głosem i bez oburzenia żadnego.
— Jakto, pożegnać? czy słońce już zbyt jasno świeci, a moje lampy zbyt ciemno już płoną?
— O nie, pani, słońce jeszcze nie wstało, a wonna lamp twoich oliwa czystem światłem goreje, ale ja cię pożegnać przyszedłem, bo mi tu nie dobrze, bo mi gorzko, smutno, duszno.
— Przyznaj się, że ci musiały moje małe szatanki dokuczyć.
— Prawda pani, dokuczyły okropnie, okropnie! —
— To cóż? alboż ty słabszy od nich? czemu się nie zemściłeś? mogłeś ich wybić, odpędzić od siebie, albo też im nawzajem moralną piosnkę zaśpiewać. — Ja sama byłabym jej słuchała, bo już tamte znam, a twojej ciekawą jestem.
— Nie pani, jabym tu nigdy nie zaśpiewał żadnej piosnki mojej, nie wymówiłbym żadnego słowa ze słów uczuciu święconych.
— A to dlaczego? przez nieśmiałość, dumę, lękliwość, wzgardę czy nieufność?
— Przez pobożność jedynie, żeby relikwja mego serca nie przywiodła do nowego grzechu ludzi, co szydzić i bluźnić umieją.
— Więc to jak widzę doprawdy między wami od żartu aż do gniewu przyszło — no, uspokój się, zawołam ja marszałka dworu i każę temu starszemu lucyperkowi dać rózgą, bo zapewne on musiał cię w zły humor wprowadzić, ostre ma zęby, a jak niemi kąsać zacznie, to aż żywej żółci dojmie czasem... hej, panie Sewerjuszu!...
— O, przez litość, nie żartuj tak pani.
— Ależ ja nie żartuję — ja się zupełnie, szczerze, prawdziwie bawię.
— To nie baw się pani mną — i chciałem rękę wysunąć, lecz mi ją silniej jeszcze jej drobne palce ścisnęły.
— Słuchaj Benjaminie, rzekła mi ze swoim czarodziejskim półuśmiechem na twarzy — prześlicznie konno jeździsz, piękny jesteś jak przypomnienie dawnych czasów, kiedy się natura nie zubożyła jeszcze, kiedy musiało być mniej ludzi na świecie i kiedy każdy człowiek był zbiorem owych pierwiastków siły, wdzięku i szczęśliwości, któremi się później rozdrobnieni jego następcy dzielić musieli, jak dzieli trupem wylęgłe z niego robactwo — piękny jesteś, sama ci to przyznaję, ale nie gniewaj się — ale... bardzo nudny także.
— Nie gniewam się i nie dziwię — pani się tylko gniewać i dziwić możesz, bo nie wiesz kogo w progi swoje przyjęłaś. Ten ubiór, co ci się wydaje zapewne chwilową igraszką upodobania, jest właśnie jedyny, w którym stanąć przed tobą bez oszukaństwa mogłem. — Góralem jestem — biednym, ubogim chłopcem — źle mi wśród was, źle i wam być musi, z przybyszem, co ani pojąć, ani uznać nie chce tej saturnalji[81] uczuć, rozumu, bogactwa — tych zbytków marnujących naturę i człowieczeństwo. — Żegnaj, żegnaj pani na zawsze, widziałem obok ciebie nagromadzone wschodnich powieści przepychy, widziałem tłumy strojnych i wesołych ludzi, widziałem starców piętnastoletnich, co dla zabawy i wyśmiania twych gości przerzucali sobie w najohydniejszych myślach i w najświętszych wyrażeniach jak w cackach do zepsucia przeznaczonych, jak w wyrzuconych na śmiecie klejnotach. Widziałem ciebie pani tak cudną i zachwycającą, że w pierwszych chwilach upiłem się blaskiem twojego oblicza i myślałem już, że tobie «Aspazja» na imię — ale widziałem ciebie kobietą, bogatą tylko, ucztującą, mądrą, dowcipną, szyderczą i dlatego odchodzę — i odchodząc skarżę cię pani przed sumieniem twojem, bo mogłaś być hojniejszą dla spotkanego na swej drodze prostaczka, mogłaś mu zostawić objawienie swoje do najgorętszej życia modlitwy, mogłaś mu sprawdzić choć na chwilę przyobiecany jego nadziejom ideał, los dał ci wszelką ku temu sposobność, ale ty pani skarby złota cisnęłaś na huczne biesiady — skarby umysłu na gawędki płonne, a piękność twoją stawiłaś na zadziwienie tylko, więc też zbłąkany góral opuści twój zamek bez jałmużny dobrego wspomnienia nawet, strząśnie pył z obuwia swojego i tylko opowiadając kiedy tę nocną przygodę rodzeństwu albo towarzyszom swoim — nazwie cię, pani, «ta obca kobieta».
— Mylisz się, Benjaminie — nazwie mię zawsze — «ta piękna kobieta» i wróci, o, wróci do mnie...
Jej głos był śpiewem — pocałunkiem — zaklęciem, a jednak puściła rękę moję — zapewne chciała siły uroku próbować — ja się przed nią w milczeniu skłoniłem i wolnym krokiem odeszłem — przy samym progu raz tylko spojrzałem na nią jeszcze — siedziała nieruchoma, zamyślona, bez uśmiechu, ale i bez smutku — jej oczy szły niby za mną, ale jej oczy nie wołały mnie — piękny posąg — mistrzowska rzeźba w marmurze, — spuściłem więc kosztowną podwoi zasłonę, a tylko było mi smutno jak po pierwszej w życiu omyłce. Z pośpiechem przebrałem się, podano mi mego konia, dosiadłem go i pędziłem ku domowi. We mgle porannej kąpane czoło coraz bardziej chłodło z nocnych zjawisk i wrażeń. — Wstydź się szaleńcze, mówiłem sam do siebie, wstydź się, ty, co kochasz Aspazję, a mącisz jej obraz spojrzeniem pierwszej ładnej kobiety, która przypadkiem na twej drodze staje — czyż w tobie tylko gra ciekawość życia? — czyż niespokojność wyobraźni przemawia jedynie? — czy ty szukasz zdarzeń i okoliczności, czy dobierasz opisowych wypadków do powieści jakiejś, czy to każda niezwykłość bawi cię i uwodzi? czy też masz w sercu życzenie, którego nie odstąpisz? prawdę, której nie skłamiesz, choćby ona skłamała tobie, ku której iść będziesz, choćby ona przed tobą aż poza grób uciekła. O nie, dumna, dziwna kobieto! nie wrócę ja do ciebie, nie przeniewierzę się nadziejom moim, oblubienicy mego przeznaczenia — piękną jesteś — świetną jesteś — kochaną być możesz, ale zamarła jasność twego oka, zastygła krew twojego łona, zatruła się myśl pod czołem twojem — głos twój pieściwy i nęcący, — dotknięcie rąk twoich miękkie i przejmujące, ale od słów twoich tchnienie w piersiach marznie, przy tobie serce cierpi i rozum się błąka — ty nie objawisz Boga, ty nie dasz nieba, biedna potępiona — o nie, nie! — ja zapomnę o tobie, ja zdmuchnę jak mętne szumowiny obraz twój z mózgu mojego — ja o dzisiejszej nocy powiem sobie — nie była — i dalej pójdę — dalej, dalej, a w przyszłości — spotka mnie ona — piękniejsza, bo kochająca — bogatsza, bo szczęśliwa — i z tą będzie miłość moja, z tą matki błogosławieństwo, z tą niebo i Bóg...


V

Daleko musiało być od zamku do mego pomieszkania.
Sokół, własnemu zostawiony instynktowi, biegł prosto najkrótszą drogą, sadził przez rowy i płoty, a jednak cienie drzew przykurczyły się zupełnie i zaczynały zlekka na wschodnią stronę usuwać, gdy przed domem stanąłem.
Wyszedł Bazyli na moje spotkanie, pogderał trochę, że koń tak zmęczony, że ja po nocy karku gdzie nadkręcę, ale mimo to uśmiechał się tajemniczo i coś o niespodziance, o przybyłych gościach wspominał.
W jednej minucie sto przypuszczeń mignęło mi przez głowę, coprędzej wbiegłem do pokoju — na pierwszy rzut oka uderzyła mnie tylko wielka jakaś pokostem pod światło błyszcząca tablica, ale gdy naprzód postąpiłem, gdy w lepszem stanąłem miejscu — o doprawdy na chwilę zdawało mi się, że to czary, że to niepodobieństwo. — Naprzeciw łóżka mojego wisiał obraz kobiety pieszczącej wspartą na jej kolanach młodzieńca jakiegoś głowę. — Kobietą ona była — wyraźnie ona, też same rysy, też same czoło wzniosłe i milczące, też same usta namiętne a czyste i niewinne, taż sama włosów promienność, taż sama krągłość ramion i wyniosłość piersi, tenże sam odcień rumieńca na licach i białości na łonie, tej białości nie zimnej jako śnieg, nie martwej jako alabaster, lecz tej białości, na której czuć prawie ciepły słońca promień, pod którą widać nieledwie krwi młodej i zdrowej krążenie; — tak jest, to była ona, ale więcej niż ona, więcej niż ta kobieta, którą mi blask piorunu i kunsztownych kagańców oświecił, jej kształty wypełniły się innym duchem — ona była taką, jaką być mogła, gdyby kochała, ona była szczęściem, objawieniem, miłością, — a tym młodzieńcem u jej kolan, tym pieszczonym, zachwyconym, tym kochanym, byłem ja. — I nie mogłem rozczarować ułudzenia — gdyby chociaż raz spojrzała na mnie swojem kamiennem, ciemnopołyskliwem okiem, tobym może otrząsnął się z ogarniających mnie potęg, — ale nie, ona miała spuszczone powieki, i tylko na twarzy mojej odbiciem niewypowiedzianej rozkoszy, najżywszego uwielbienia i najtkliwszej podzięki, rozświecał promień jej źrenicy. — Zgadywałem, przeczuwałem to spojrzenie, — serce mi się wydarło ku niemu, pół życia uciekło ze mnie i wstąpiło w pierś młodzieńca na obrazie — i miałem taką chwilę, jakiej z was żaden podobno mieć nie będzie — wyście marzyli, kochali, pragnęli, otrzymali — używali — jedną biedną duszą waszą, jednem waszem nędznem ciałem, jam miał dwie dusze, dwa ciała, dwa szczęścia, ja w obrazie drżałem pod jej pieszczotą, piłem jasność jej źrenicy — dumny byłem radością jej — wielki byłem miłością jej — a poza obrazem tkwiła[82] we mnie pewność niezachwiana, spokojność rozumna, bo taka kobieta żyła przecież, a choć martwa, choć inna, to mnie do piersi zstąpiło tyle wiary we wszelką dobrego możliwość, tyle marzeń i nadziei, że ja, co tak ukochałem, czułem, iż mogłem stworzyć miłość w niej, mogłem wstąpić choćby do piekieł, zbawić choćby szatana — obraz mi wszystko przyrzekał, obraz mi wszystkiego dotrzymywał.
Wtem Bazyli wszedł do pokoju, kiwał głową i ręce zacierał. — A co? rzekł, czy panicz wiedział o tem, ci śliczni państwo wczoraj do nas późnym wieczorem zjechali — i cóż? panicz się o nic więcej nie pyta?
Prawda była, ja o nic nie pytałem, obraz już mi zdawał się koniecznością mojego życia.
— Jest i list przecie, dodał Bazyli zniecierpliwiony trochę, list i paka okazją się tu dostały.
— List? — powtórzyłem drżącym głosem, a serce zaczęło mi bić gwałtownie, a z duszy w uroku szczęścia zawisłej wydobyła się nagle niczem napozór nieusprawiedliwiona niespokojność i trwoga, co mi w piersiach oddech tamowała. — Chciałem sobie przypomnieć, czego ja się to lękać mogę? — zrobiłem wielkie wysilenie, od teraźniejszości oderwałem pamięć moję i cofnąłem ją w przeszłość — ale pamięć dochowała mi tylko śladu jakiegoś przykrego wrażenia, jakiejś groźby niepewnej. Wszystko to zaledwie tyle czasu trwało, ile go potrzeba było Bazylemu do przejścia przez pokój, wyjęcia zachowanego między książki listu i podania mi nakoniec; widzę jeszcze poczciwie radosny uśmiech jego w tej chwili, gdy mi świecił przed oczyma znajomym podpisem — coprędzej wziąłem, rozdarłem kopertę i pamięć mi wróciła, i przypomniałem sobie wszystko, bo oczy moje padły na te wyrazy ręką Ludwinki skreślone:
— «Miałeś brata Cyprjana».
Co się potem ze mną stało, nic a nic nie wiem. — Dobra to rzecz takie upadki nagłe i niespodziewane, z obłoków prosto w studnię. — Organizm natury nie może im wydążyć, robi małą synkopę,[83] a czas idzie sobie jako szedł i policzony nam jest w życie według zegarka i według kalendarza.
Kiedy moja synkopa ówczesna wartość swoję przetrwała już, a na klawisze pamięci kiedy los, ten fantastyczny wirtuoz, przyłożył swoje djabelskiemi pazurami zakończone palce, była to noc właśnie — jak dziś jeszcze widzę i przypominam sobie wszystko. — Lampka musiała gdzieś stać na ziemi w głowach mojego łóżka, gdyż światło jakieś migotało po pokoju, a nie mogłem wytłumaczyć sobie skąd się wzięło, lecz wkrótce wyobraziłem sobie, że bezwątpienia w podłodze deska jakaś ciągle się unosi i spuszcza, a z pod tej deski wydobywa taka ciecz powietrzna, jasna i w rozmaitym stopniu wszystkie przedmioty zalewająca; przyznam się, że mnie też bardzo ucieszył mój dowcip w wynalezieniu tak prostej przyczyny. Rozpatrywałem się potem coraz lepiej i zobaczyłem przy nogach moich na stołku jak na łódce chwiejącą się postać starej kobiety, która zupełnie do miary z wznoszeniem i opadaniem światła, wznosiła i opuszczała głowę swoję, obok niej stał nieruchomy jakiś zwierz na czterech cienkich nogach z białym łbem w środku ciała. — Ten zwierz przycichłym głosem ciągle mówił: tak, tak, tak. — Naprzeciw mnie zaś, nie zupełnie naprzeciw mnie, ale nade mną, nad kobietą i nad zwierzem wyjęto kawał ściany — w tę stronę jasnej cieczy najwięcej płynęło, wyraźnie więc ujrzałem rozwarty pokój przepyszny, rozłożone najbogatsze wezgłowia, a na nich siedzącą Aspazję w białej greckiej tunice, u ramion dwoma kameami spiętej. — Zawstydziłem się okropnie, że ja tak blisko nieubrany leżę — chciałem wstać, ale stara kobieta okropnie głową zatrzęsła, przestraszyłem się, bo myślałem, że krzyknie na mnie, a gdyby krzyknęła, toby pewnie Aspazja, dotąd w głębi swej komnaty czem innem zajęta, wstała i przyszła zobaczyć co się dzieje — i zobaczyła mnie — mnie w koszuli z jakąś chustką na głowie, pod flanelową kołdrą. — Nie, tej myśli przenieść na sobie nie mogłem, ogarniał mnie zaraz taki przestrach, czułem się tak zhańbionym, że aż wszystkie poty biły na mnie, przyległem więc cichuteńko, a stara baba zaczęła mi zwolna głową potakiwać, a zwierz jej potakiwał nawzajem, a ja tymczasem przemyśliwałem tylko, coby to zrobić, żeby ich oszukać, żeby się ubrać i uciec do tego pokoju, w którym Aspazja siedziała. — Kłopot wielki, bo suknie daleko ode mnie leżały, co więcej nawet składała je dni powszednich odzież, krótki z grubego sukna spencer i skórą oblamowane spodnie — nie można było tak wystąpić przecież, mnie się chciało także greckiej tuniki, purpurowego na zarzucenie przez jedno ramię płaszcza, greckich na nogi koturnów, bo inaczej Aspazja mi powie — «idź precz — jesteś brzydki». — Przymierzałem ja sobie tych wszystkich strojów w życzeniach moich, aż nakoniec ubrałem się w nie i podniosłem trochę, by zobaczyć, czy mi pięknie będzie — było prześlicznie — widziałem jak Aspazja objęła mi szyję w okrągłość cudnych kształtów ręki, przygarnęła do łona swego i patrzyła w oczy ku jej oczom wzniesione i mówiła mi:
— A widzisz, że wróciłeś Benjaminie — teraz ja ciebie kocham, teraz nie jesteś już nudny, ubogi i śmieszny — zabiłeś smoka w jaskini wawelskiej, odebrałeś mu klucz od skarbów jego, przeczytałeś wszystkie książki jakie były wystawione na Lipskim jarmarku[84] — o! ja cię bardzo kocham Benjaminie, każesz mi zrobić balon z pajęczyny, mój murzyn zaniesie go na najwyższą z gór Himalaja, tam sobie razem jak do kocza wsiądziemy, dwa moje małe szatanki dmuchną tylko i polecimy wysoko, wysoko szukać Cyprjana na gwiazdce polarnej — śpiesz się tylko mój kochany i weź co cieplejszego, bo śniegów pełno na wierzchołku skały!
Ja się śpieszyłem, gorąco mi się robiło, gdyż wiedziałem, że lada chwila baba na mnie obejrzyć się może i znów mnie do łóżka zapakuje, a wtedy, co ja pocznę nieszczęśliwy? wtedy Aspazja się dowie — że ja smoka nie zabiłem — że ani jednej więcej książki od tego czasu nie przeczytałem, że nie mam tuniki, płaszcza, koturnów, i że leżę pod flanelową kołdrą. — Męczyłem się tą bojaźnią jak zmorą, któraby mi na żołądku usiadła — co ją zepchnąłem na chwilkę, to znów wracała upornie, zaledwie wstępowałem w wyłom ściany i opierałem głowię o kolana Aspazji, zaledwie ona cośkolwiek przemówiła do mnie, zaraz tak wypadało, że powinienem był wstać, chodzić, ruszać się, bo albo mnie wysyłała po Cyprjana, albo prosiła, żebym jej przeczytał moje wiersze, które na samem dnie ogromnego kufra leżały, albo kazała sobie przynosić wachlarze, ołówki, cyrkle, harmoniki, worki pereł i czcionek drukarskich, pęki rozkwitłej paproci i pęki rózg liktorskich[85] i smocze zęby z szczękami. — A ja biedny, skoro tylko jednym muskułem drgnąłem, zaraz się widziałem rozciągniętym na łóżku z tą przy nogach moich babą szkaradną, która coraz wyżej i głębiej falowała na swojej łódce, coraz groźniej głową swoją trzęsła. — Nakoniec przedsięwziąłem pokorą ją wzruszyć — zacząłem do niej mówić głosem tak cichym jak myśl, i prosiłem, zaklinałem, żeby mi wstać pozwoliła, żeby mi nieznacznie podała te ubiory, które dla mnie za murem w otwartym pokoju wiszą, ale stara wykrzywiła się piekielnie i odpowiedziała mi, dzięki Bogu, że równie cicho przynajmniej:
— Nie uciekniesz mi stąd, będę cię trzymała, póki ci włosy nie osiwieją i póki wszystkich zębów nie stracisz, przykryję cię niemiecką pierzyną, włożę ci białą szlafmycę na głowę i do samego końca nosa przystawię ci dwie ogromne pijawki. — Te pijawki, ta szlafmyca i pierzyna zabijały mnie — a tymczasem nad głową baby słyszałem, jak Aspazja mówiła:
— Benjaminie, każ osiodłać twojego Sokoła, pojedziemy razem, o! zawsze razem, mój Benjaminie, nasze konie będą miały rzędy koralowe i złote podkowy — puścimy się z gór karpackich na ukraińskie stepy, jednem spięciem ostrogi Dniepr przeskoczymy i schwytamy Cyprjana, przywieziem go matce, — prędko wybierajże się, Benjaminie mój!
Na słowa Aspazji i mnie rozpacz ogarnęła, wlepiłem oczy w starą moję strażniczkę, i widząc, że nie uważa na mnie, wstałem jak mogłem najciszej — myślałem sobie, jeśli się obejrzy i krzyczeć zacznie, to ją uduszę — ale ona nie obejrzała się! na ten raz dość jednostajnie zanurzała i wynurzała się wśród płynącego dokoła światła. — Uszczęśliwiony jej spokojnością, kocim krokiem podszedłem ku szafie z rzeczami, wyciągnąłem płaszcz tylko, okryłem się nim i mając jakieś niepewne wyobrażenie, że choć to ubiór mniej dostateczny, będzie można jednak po drodze innego dostać, — sunąłem się jak cień ku drzwiom — schwyciłem za klamkę i dalej w nogi. — Zdawało mi się, że usłyszałem wkrótce głośne wołanie za sobą. — «Panie Benjaminie! panie Benjaminie!» lecz ja wiedziałem, co mnie czeka — pierzyna, szlafmyca i pijawki u nosa, — nie odzywałem się przeto, biegłem ciągle, a noc była czarna jak atrament, a każdy krok mój cichy jak westchnienie, gdyż biegłem boso. — Według mojego zamiaru chciałem wielkie koło określić i z drugiej strony domu wejść do tego pokoju, w którym Aspazja czekała na mnie: kiedy mi się zdawało, że już bliski celu byłem, nagle zimno dotkliwe nogi mi podcięło, — zachwiałem się i upadłem, upadłem w wodę. — Rzeczywistość niebezpieczeństwa — wróciła mię do przytomności, chciałem wołać o pomoc, ale woda zalała mi usta — zrobiłem machinalnie kilka poruszeń jak do pływania i znów z sił opadłem, fałdy mego płaszcza uniosły mię tylko, nurt wody pchnął ku brzegowi, a czując pod ręką jakieś krzaki i zarośla, schwyciłem się ich z całą mocą, która mi została jeszcze.
Co ma być, to się stanie — wierzą Turcy i ja wierzę: nie uciekniesz przeznaczeniu. — Kiedy się po raz drugi ocknąłem, głowa moja złożona była na łonie kobiety, oczy moje patrzyły jakby jeszcze w chorobliwej gorączki rojeniach na jej piękną twarz ku mojej twarzy schyloną. — Biedne dziecię, mówiła, a tak słodko i tkliwie jakby matki głosem; — biedne dziecię, co tobie? czy ty doprawdy ubogi i nieszczęśliwy bardzo?
Na te słowa wróciło mi pojęcie życia z całą boleścią swoją i ze wszystkiemi radościami swojemi — okropna strata i najpiękniejsza nadzieja razem w zbudzone serce uderzyły — wydołać im nie mogłem — łkania pierś przepełniły — zasłoniłem twarz rękoma i rozpłakałem się rzewnemi łzami jak kobieta.
— Czegóż ty płaczesz, chłopcze? pytała mię ciągle — czyś słaby, przeziębły, czy żałujesz, żeś nie utonął?
— Nie, pani, ja tylko bardzo chory byłem — w gorączce musiałem z domu wybiec; nie wiem, jakim sposobem tutaj się dostałem, nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, skąd przy tobie?
— A czy poznajesz mnie?
— Oh! poznaję.
— I któż ja jestem?
— Ty jesteś... zatrzymałem się, bom nie mógł przypomnieć sobie, czy mi powiedziała kiedykolwiek nazwisko swoje, a strach mi było, żeby niedokładnej odpowiedzi za nowy objaw choroby nie wzięła. Wreszcie przyszły mi na myśl jej własne słowa, uśmiechnąłem się z poza łez moich i rzekłem: Ty jesteś piękną kobietą.
— Dobrą masz pamięć, Benjaminie, odpowiedziała wesoło, pójdź za to do łódki mojej, wrócimy razem na zamek.
— Mój dom bliżej od zamku, przełożyłem nieśmiele, za kilka chwil już będę miał dosyć siły, żebym sam wrócił do niego.
— Nie zdaje mi się, Benjaminie, bardzo jeszcze osłabionym jesteś — pójdź lepiej, razem do czółna wsiądziemy. — Oprzyj się na mnie, ja cię poprowadzę.
— Oh! nie, nie — jeszcze nie wstawaj pani, mnie tak najlepiej, jak teraz jestem! — i w istocie mnie tak najlepiej było. Czułem, że niby fale ciepła, jasności i życia uderzały o pierś moję, a pierś wzbierała niemi powoli, lecz bezprzestannie. — Sama wzmianka o jakiejbądź zmianie miejsca przejmowała mnie niepojętą trwogą. — Zamek i łódka, te wyrazy szczególniej dziwnem rozdrażnieniem wstrzymywały prawie przystęp sił wracających. — Ach! gdyby ona była raczej o moim domku wspomniała — gdyby ona tak poszła ze mną jak ja z nią później poszedłem — kto wie? może to była chwila stanowcza? — chwila, w której się losy nasze ważyły, w której ja mogłem ją przyciągnąć ku sobie i kołem ducha mojego zakreślić — i ukochaniem mojem na całą naszę wspólną przyszłość zaczarować! — Inaczej się stało — powstydziłem się ubóstwa mojego — źle mówię, pożałowałem tylko mojej pięknej w niskie progi i w nieozdobne ściany — nie śmiałem żądać, aby ona w moję stronę poszła i gdy mi się zdało, że mię przez litość odstąpić nie zechce, nie może — przyrzekłem wreszcie, iż jej stroną pójdę.
— Ale zostańmy tu, zostańmy tu jeszcze, prosiłem się jako dziecko i obwijałem sobie szyję białem jej ramieniem.
— Czyż nie masz dość już mocy, by choć na chwilę powstać, pytała mię łagodnie.
— Oh! to nie o moc chodzi, odpowiadałem jej — ja chcę tylko użyć daru Cyprjana. — On śmiercią swoją kupił dla mnie zjawienie się twoje — ty musiałaś przyjść, musiałaś mię tak objąć wskrzeszającym uściskiem, tak przytulić do łona swojego — bo on kazał i umarł.
— Cicho, cicho, znów ci gorączka wraca, a ja nie lubię maligny.
— Możebyś chciała tak szydzić i żartować ze mnie jak w owej nocy, piękna, czy pamiętasz ją? Oh, ja się niczem nie zrażę — ja żadnemu złemu już nie uwierzę nigdy — bo ty mię kochać będziesz — widzisz sama, jak wszystko się składa według myśli Cyprjana — ja cierpiałem — mnie śmierć zagrażała, a ty zstąpiłaś ku mnie, wzięłaś na ręce, życie przywołałaś ubiegłe. — Jakże ty mię kochać będziesz musiała, kiedy to się tak wielką miłością kocha tych, którym się dobrze czyni. — Wszak prawda, piękna moja! — chociażbyś serce wyrzuciła z swej piersi, choćbyś wszelkiemu zaprzeczyła uczuciu, — choćbyś wzgardą i nienawiścią na cały świat ten cisnęła — jeszcze, jeszcze wtedy kochaćbyś musiała tego, któryby w potrzebie wsparcie, w niebezpieczeństwie życie przyjął od ciebie. — Powiedz mi, żebyś go kochała — choć tylko na wrażenie przyjemne — na jedno słowo poczciwe, na jedną miłą pamiątkę. — Oh! powiedz mi, żebyś go kochała!...
Uśmiechnęła się, lecz jej wzrok obojętny, zimny, ledwo zdziwiony trochę, padł mi jak ołów na czoło.
— Chcesz koniecznie dobry uczynek wmówić we mnie, Benjaminie, rzekła prawie wesołym głosem, nie uda ci się — dość piękną jestem, bym się bez pożyczanych zasług obejść mogła. — Że tu jestem, że tobie przytomność wróciłam w tej chwili właśnie, gdy głowy twojej moje ręce dotknęły, wszystko to jest przypadkiem jedynie. — Sam osądź. — Zmęczyła mię już uczta, której początek widziałeś — trwała trzy dni i trzy noce. — Podróżni żegnali się, mijając mój zamek — strach padł na okolicę — bajeczne wieści po kraju się rozeszły. Ale, bo też prawda, że wielkie, bardzo wielkie obchodziłam święto... i na tem słowie umilkła przez chwilę... i zamyśliła się.
— Jakie święto? spytałem jej.
— Oh! wyobraź sobie, że naprzykład święto twojemu świętu podobne — wracałam do życia i najpierw zdawało mi się, że odzyskałam wszystko tak jako niegdyś było — ale dzisiaj nad ranem — spostrzegłam, że mi czegoś brakuje — zaczęłam szukać, szukać — znaleźć ani przypomnieć sobie nie mogłam — ogarnęła mię czczość i nuda. Zniknęłam więc gościom moim, rzuciłam się w tę łódkę i z wodą popłynęłam. — Ach! jak mi dobrze było! Może w godzinę potem słońce zaczęło wschodzić — ja tak lubię słońce — a woda! co za prześliczna woda była w rzece! — pod uderzeniem wiosła przelewała mi się niby krwią najczystszego metalicznego blasku — a jakie srebrne rozesłały się po błoniach mgliste tumany, to wyraźnie wielkie morza, jeziora i stawy — dachy domów pływały po nich jak wysepki maleńkie, a drzewa majaczyły jak duchy olbrzymów. — Nie mogłam się dość nacieszyć tem wszystkiem, gdy niespodzianie wśród krzaków ujrzałam postać jakąś nad brzegiem leżącą. — Bardzo prędko poznałam cię, bo mam wzrok bystry i wierną pamięć, ale nie zawołałam, bo mi się podobałeś w tem uśpieniu swojem — pięknie ci było, jakgdybyś ty, młody bożek szklistych nurtów rzeki, dobrowolnie w wieczystą nieruchomość przyległ u jej boku — świeże gałązki wierzbiny powikłały się niby wieńce i korony nad głową twoją — płaszcz twój ułożył się w snycerskiej dokładności fałdy — woda jak rozkochana nimfa całowała białe stopy twoje. — Długo bardzo przypatrywałam ci się z zachwyceniem; nakoniec widząc niezmierną bladość twej twarzy, przyszło mi do myśli, że może już nie żyjesz, wtedy...
— Oh! widzisz, że wtedy pożałowałaś mnie i pomoc przyniosłaś.
— Nie, Benjaminie, wtedy pożałowałam tylko piękności twojej, obrazka mojego; — chciałam na dłużej trochę zasłonić cię przed słońca upałem i przed dziobami kruków żarłocznych. Wysiadłam więc na ląd, rozpostarłam nad tobą tę którą widzisz zasłonę i gdy mi wypadło głowę twoją w głębszy cień jeszcze usunąć, wzięłam ją do rąk; a ty wtedy westchnąłeś i ożyłeś...
— To więc tak było tylko?...
— Tak, moje dziecko — lecz skądże nowe łzy w oczach?
— Z choroby i z żalu — nie pytaj mię pani...
— I owszem, ja chcę wszystko wiedzieć — wszystko i zawsze, no, przyznaj się chłopcze. Może się we mnie od owego wieczora szalenie pokochałeś, a widząc, żeś niekochany, chciałeś sobie życie odebrać?... ja ci tego za złe nie wezmę.
— Oh! Boże! Boże! jakież domysły okropne, jakaż spokojność kamienna... Nie, nie, Cyprjan skłamać musiał chyba.
— Któż to jest ów Cyprjan, którego już po raz drugi wspominasz?
— Cyprjan jest ten, co powiedział, co mi pokazał, że ty mię kochać będziesz...
— Dziwna rzecz, nie znam go wcale — a jednakże zaczekaj... kochać... kochać ciebie — oh! czy to ja nie tego szukałam właśnie...: kto wie? czemuż jabym cię kochać nie miała?
— Kobieto! nie powtarzaj słów takich, one zabijają, zabijają!...
— A toż dlaczego Benjaminie, jeśli prawdą będą? — i nagle słońce wszystkiemi promieniami zagrało po szklistości jej ciemno-zielonych oczu. — Jeśli prawdą będą, jeśli ja cię ukocham — ożyję zupełnie, nowem, czy też dawnem życiem — jeśli ci powiem: Wyczerpnęłam wszystkie zbytki, uciechy i szaleństwa, przerzuciłam karty ksiąg najmędrszych, mam i znam wszystko, ale mi świata zabrakło, a przypomniałam sobie o innym świecie, o szczęściu innem — więc chcę miłości. — Beni mój, kochaj mnie, Beni mój, ja cię kochać będę...
Przez chwilę słowa wymówić nie mogłem.
— Słuchaj, Aspazjo! rzekłem nakoniec z trudnością — Aspazjo! bo wszakże tobie Aspazja na imię?
— Już ci to w zamku powiedzieć musiano.
— Nie, nie w zamku, pierwej, daleko. — Słuchaj więc Aspazjo — słuchaj, bo to jest chwila jedyna, może i ostatnia, w której mam siłę zebrać resztę zastanowienia i powiedzieć te słowa. — Jeśli czujesz, że, co wyrzekłaś teraz, jest tylko dowolną twej wyobraźni igraszką, jeśli umiesz bawić się jedynie pięknemi dźwiękami i układać je tak, by żywe na słuchaczach wrażenie robiły, jeśli wiesz, że tak być nie może, jak obiecujesz że będzie — Aspazjo, Aspazjo! jeśli ty nie chcesz lub zdolną nie jest kochać — oh! przez litość — ja cię nie potępię — mów, mów prawdę tylko. — Może ty pragniesz hołdów, uwielbienia, miłości? — możeś ty dumna i chcesz, bym w proch się ukorzył przed tobą? — mów, mnie i na to serca wystarczy — ja o wyższość potęgi walczyć z tobą nie myślę — poprzestanę na obrazie twoim, nie zbluźnię ci nigdy innej kobiety wyborem — ale powiedz, że słowa twoje były żartem, że szaleństwem nadzieja zbudzona. — Powiedz i zostaw mię tu samym; choćbym nie miał siły zawlec się do domu, choćbym tu skonał opuszczony i biedny, jeszcze w skonaniu błogosławić ci będę i powiem przed Bogiem w niebie: Oh! to szlachetna kobieta. — Aspazjo, miej litość — ty nie pojmiesz nigdy, jeśli sama nie pokochasz, ile szczęścia, ile ducha mojego zmięszało się z głosem twoim, gdy mówiłaś do mnie.
Gdyby taka radość wsączyła się kiedy w krew żył moich, gdyby stan podobny przeszedł choć na dzień jeden w uznanie moje i gdyby potem rozłączyć mi się z nim przyszło — gdybym musiał kawałami wyszarpywać moje serce temu złudzeniu, Aspazjo! ja w tej chwili miałem piekielne objawienie, żebym tego nie zniósł. Aspazjo, oszczędź mi tej boleści!... porzuć mię, zapomnij, teraz czas jeszcze — teraz tylko szczęście moje uniesiesz ze sobą.
I opowiedziałem jej wszystko — kim ja byłem — co mi Cyprjan mówił — jak mi nieszczęścia unikać kazał — jak razem z obrazem wiadomość o jego śmierci mię doszła.
— Patrz Aspazjo — mój brat miał słuszność, dodałem nareszcie — ja nigdy cierpieć nie powinienem — patrz jak mię złamała pierwsza zła przygoda — znalazłaś mię przy drodze twojej jak sierotę — jak żebraka — biednym, chorym, umarłym prawie — co tobie drażnić się z tak słabą istotą? — co tobie na niepewność rzucać całą przyszłość moję? — Aspazjo, jeśli kochać nie możesz — bądź litościwą — miej prawość, rzetelność, choćby kupiecką tylko — miej odwagę męskiej poczciwości — idź precz stąd — zostaw, zostaw mię!
I składałem ręce i modliłem się, a jej lica rozbłysnęły gorętszym rumieńcem — pochyliła się nade mną, ustami dotknęła ust moich i słyszałem jak mówiła:
— Nie lękaj się, nie lękaj Beni mój, ja cię nie opuszczę — Beni mój! ja kocham ciebie!
Niebo świeciło najpiękniejszą pogodą swoją; rzeka niby roztopionem słońcem płynęła, na rzece łódka maleńka pomykała się lekko, a w łódce była Aspazja, a białe jej ręce z siłą i wdziękiem raz po razu pluskały o migotliwą wodę kunsztownym wiosłem, którego hebanowa rękojeść dziwną sprzeczność z trzymającemi ją dłoniami tworzyła, a u nóg Aspazji na porzuconej tygrysiej skórze ja leżałem, bezsilny jeszcze, odurzony resztą gorączki i dnia światłością i szczęściem mojem.
— Któż ty jesteś, Aspazjo?... mówiłem.
— Kto jestem? odpowiadała ona — czy dziecię chce powieści jak śpiewki przed uśnieniem — czy mój kochanek nie zna mię — i śmiała się i zaczynała tysiączne cudowności o zaklętych księżniczkach, o salamandrach[86] — o greczynkach niewolnicach w sułtańskim seraju, i w najciekawszych miejscach przerywała sobie i pytała mię znowu: — A ta, czy ci się podoba? — i gdym się do niej uśmiechnął, to mi mówiła: — Otóż ja nią jestem — i tak płynęliśmy w górę rzeki, a ja zapomniałem o wszystkiem — zapomniałem o śmierci Cyprjana. Aspazja wzięła mi z duszy cały mój żal za umarłym.
Od tej chwili zostałem przy niej — porzuciłem mój zawód — nie wróciłem do domu.
Ale... ale... moi kochani, obiecałem, że kiedyś powiem wam którą z tych bajek, co mi Teresia tak często opowiadała; właśnie przypomniałem sobie jednę, słuchajcie, póki nie zapomnę:
Gdzieś nad bardzo głębokiem morzem stał bardzo wysoki zamek, na bardzo wysokiej skale i bardzo mała chatka na bardzo niskim brzegu; w chatce mieszkał rybak, piękny, młody — w zamku mieszkała piękna, młoda księżniczka. — Rybak pokochał księżniczkę — księżniczka przyrzekła kochać rybaka. — Jednej nocy rybak usnął w chatce swojej, księżniczka umarła w swoim pysznym zamku. — Rybak płakał dzień cały, płakał i noc całą, a księżniczce na zamku śpiewały stare mnichy z długiemi brodami i stare baby z wpadłemi oczyma. — Na drugi dzień i przez drugą noc rybak się modlił ciągle, a księżniczkę ubrano w złociste suknie, zamknięto w kryształowej trumnie, wstawiono do grobu i przyciśnięto ciężkim kamieniem i kamień zapieczętowano królewską pieczęcią. — Przez trzeci dzień rybak założył ręce, siedział nad brzegiem morza i ani sieci nie zarzucił, ani czółna nie naprawił, a księżniczka leżała w zimnym i ciemnym grobie pod ogromnym kamieniem — pod pieczęcią królewską. — Na trzecią noc rybak leżał w chatce swojej, ale nie spał — z dwunastą godziną uchyliły się drzwi chaty i weszła księżniczka w swojej złocistej sukni, ale bardzo drżąca i blada. — Rybak wyciągnął do niej ręce, a księżniczka spytała go:
— Czyś ty mię kochał, rybaku?
— Jakżeż ja cię kochać nie miałem, rybak odpowiedział, kiedyś ty umarła, a ja się trupa twojego nie lękam.
— Dziękuję ci rybaku, rzekła na to księżniczka i schyliwszy się, odgarnęła mu włosy z jednej strony głowy i pocałowała w samą skroń.
I tak było nocy następnej i jeszcze następnej i wszystkich nocy przez lat trzy.
A tymczasem twarz rybaka coraz bledszą się stawała, ręce jego coraz słabsze; nie wychodził za próg domu, nie siadywał nad brzegiem morza, nie wstawał z posłania swego. — Przyszedł doń ksiądz i mówił: Spowiadaj się biedny człowiecze, bo twoja śmierć bliska.
A on się dziwnie do księdza uśmiechnął i ręce położywszy na sercu, mówił:
— Nie jeszcze, mam sześć nocy przed sobą — siódmej nocy przyjdźcie tu.
I siódmej nocy przyszedł ksiądz, a za księdzem chłopiec mały z zapaloną gromnicą i olejami świętemi, z wodą święconą i kropidłem w ręku.
Ksiądz i chłopiec widzieli, jak nad posłaniem rybaka stała jakaś postać w złocistej sukni z załamanemi rękoma, a rybak już leżał blady i nieżywy.
Ksiądz się przeżegnał, postać zniknęła, ale rybak nie wstał już — ciało jego było białe jak kreda, na prawej skroni tylko miał włosy rozgarnięte i znak drobny jak od ukłucia szpilki maleńkiej.
Ksiądz przelękły pośpieszył na zamek, wezwał kapelana i wszystkich obecnych — zstąpili razem do sklepień kościelnych, znaleźli na grobie księżniczki pęknięty ogromny kamień i pozrywane królewskie pieczęcie — kamień odwalili — ujrzeli w kryształowej trumnie piękną księżniczkę, świeżą jakby snem najrozkoszniejszym zasnęła, a tylko na jej ustach, niby koralu ziarno, maleńka jeszcze kropla krwi świeciła.
Na was, moi państwo, jak widzę, ta powiastka żadnego nie robi wrażenia — może się gniewacie, że ją tak niepotrzebnie wtrąciłem — lecz nie uwierzycie, jak ona w moich dziecinnych latach dziwny jakiś wpływ wywierała na mnie. Pamiętam, kiedy przychodziło do tego miejsca, w którem księżniczka rozgarnia włosy rybaka i całuje go w skronie; mnie, co wiedziałem, że ona tym pocałunkiem kroplę krwi jego pije, mnie wtedy zawsze robiło się tak zimno, tak niespokojnie, jakgdybym czuł dotknięcie tych ust trupich i zabójczych.
Albercie, wszak już raz przyświadczyłeś, że przeczucie istnieje.
Oh! ja także...
Najpierw oddałem jej wspomnienie umarłego brata — wciągnęła je z pocałunkiem, rozwiała na słowa.
Potem oddałem jej wszystkie moje upodobania. — Przestałem kochać kwiaty, ona je lubić zaczęła — na jej głowie, przy jej boku — we wszystkich wazonach etruskich, wszędzie pełno było kwiatów, a mnie radość upajała, że straciwszy, jej rzuciłem choć jednę przyjemność w życiu. Któregoś dnia wystarałem się dla niej fuksji, prześlicznego kwiatka, co swojemi dzwoneczkami jak krwawemi łzami płacze. — Aspazja zerwała pełniejsze gałązki — pieściła je — pocieszała niby ludzkie zasmucone serce — potem zwiędły w jej ręku — wyrzuciła przez okno — potem na trzeci dzień i fuksja zwiędła w doniczce i znów ją wyrzucić kazała — a gdym pytał zasmucony, czemu ona już nie żyje?
— Zapomniałam, rzekła tylko.
Potem jednego wieczora gdyśmy siedzieli pod ciepłem niebem południowych krain — ja wzniosłem oczy i patrzyłem ku gwiazdom dawnem spojrzeniem dzieciństwa mego. — O czem tak dumasz? pytała mię Aspazja — a ja ręką ku górze wskazałem i rzekłem jej. — Patrz, weź to, luba moja — to piękne, świetne, to chwile naszego szczęścia uzupełnia, bo wieczność obiecuje. — Aspazja spojrzała za kierunkiem mej ręki i powtórzyła: — Ach! to piękne, to piękne — czemu ja na to patrzyć zapomniałam? — dziękuję ci, Beni mój, żeś mi przypomniał znowu. — Ach! to piękne — i takie wielkie, takie niezmierzone, to się wołać zdaje: — prochem jesteś — chwilką jesteś — nie trudź myśli, nie trudź ręki — nie zużywaj sił twoich na poznanie złego i dobrego — bo w naszej nieskończoności byt jest prawdą jedyną — wypełnienie bytu przypadkiem — kształty, zdarzenia, łzy, uśmiechy, — obojętnością. Ach! jak ja kocham te gwiazdy — jak one mi mówią, że ja młodą jestem — że panią wszechwładną losu mojego — że na mnie inne nie ciążą prawa — tylko prawa mej własnej woli i prawa czasu temi jasnemi zgłoskami wypisane: Wszystko było — ty jesteś — wszystko zawsze będzie. — Od tej chwili Aspazja częściej w niebo patrzyła, a ja gwiazdy kochać przestałem.
Potem — już nie wiem, gdzie to było — widzę tylko rozesłane miękkie dywany, ściany zawieszone zwojami ciemnej lecz złotem przetykanej materji — okna w marmur i złoto objęte i roztworzone na jakieś gęste zagajenie drzew rozłożystych i wonnych. — Aspazja wpół leżąca, wpół na jednym łokciu wzniesiona — patrzyła niedbale w kartki opartej przed nią na głowie hebanowego sfinksa książki, ja zdala nieco siedziałem, i dziś nie pomnę, czemu mi było smutno jakoś. — Wtem z pomiędzy drzew ciemnych, przez otwarte okno wzbił się ku nam głos czysty, dźwięczny; głos ten nucił piosnkę miłosną; prostą, nieozdobną, ale tak rzewną, tak tkliwą, że przypomniałem sobie i moją Julkę i ławeczkę, na której siadywała — i wszystkie dumki, których, siedząc przy jej nogach, tak słuchać lubiłem.
— Pójdź do mnie, pójdź do mnie, Beni mój, zawołał głos Aspazji, rzuciłem wspomnienia i poszedłem, a ona objąwszy mnie za szyję: — Czy słyszysz? mówiła do mnie — czy słyszysz, jak ta piosenka całuje włosów pierścienie, całuje oczy kochane, całuje czoło i usta? a z każdem zapytaniem Aspazja pieściła mię tak, jak szły słowa piosenki — i od tej chwili dźwięk śpiewów był mi tylko pięknym przez wrażenia jej — i przestałem kochać pieśni. Potem przyszło mi naraz wiele listów z domu.
Brat mój, Adaś, napisał: Benjaminie! pożegnałem się z żoną i dziećmi mojemi,[87] wracaj do nas.
Brat mój, Józef, napisał: — Benjaminie! Ogień zniszczył zagrodę moją, wiatr pustemi stodołami przewiewa, niema ręki, coby pług lub radło wzięła, wracaj do nas.
Brat mój, Karol, napisał: — Benjaminie wszystko pójdzie dobrze, ale wracaj do nas.
Ojciec napisał: — Benjaminie! przy urodzeniu twojem błogosławiłem, że się człowiek światu narodził, że przybyło jedno serce do kochania, dwie ręce do użytecznej pracy. — Serca i rąk nam dziś trzeba, wracaj do nas.
Matka napisała: — Benjaminie! w mojem łonie cię nosiłam, z moich piersi mleko ssałeś, ty wrócisz, kiedy matka[88] w smutku i potrzebie zawoła: Synu! synu! wracaj do nas.
Ale Aspazja rzekła: — tam skarb twój, gdzie serce twoje — tam władza czynu, gdzie kochanie — tam powinność, gdzie wolna wola. — Ojca, matkę, rodzinę przypadek dał tobie — mnie ty wybrałeś, ty wziąłeś sobie z pośród świata całego i ze mną tylko cały świat twój — alboż ty rośliną jesteś, żeby miejsce jedno, grunt jeden upodobać sobie? — od bieguna do bieguna ziemią naszą, a kędy wiatru tchnienie wonniejsze — kędy głos słowika pieściwszy — kędy rzeźwiej krew w żyłach płynie, — kędy serca namiętniej uderzają — kędy natrętnych głosów cudzej boleści nie słychać, tam rozbijmy białe namioty nasze — i tam żyjmy, kochajmy, bo tam przyobiecany kraj Chanaanu — tak wybrana Jerozolima nasza...
I nie wróciłem... Odtąd przestałem kochać rodziców, siostry, braci moich — wszystko, wszystko — Aspazją kochałem tylko — i nie przerażała mię ta nędza moralna — w niej odnajdywałem siebie i ona wypożyczyła mi nowej jakiejś władzy i zdolności. — Chciała bogactw, rzuciłem się w szalone przedsięwzięcia. — Okręty do brzegów Europy z wszystkich stron świata niosły mi zyski i złoto — miljony płynęły przez ręce moje.
Chciała wielkości, zaszczytów — wnet pozawieszałem na szyi krzyże wszystkich świętych z kalendarza i wyobrażenia wszystkich zwierząt od słonia do baranka[89] — i miano mi raz nawet jakąś podwiązkę[90] koło nogi zawiązać... Oh! już zapomniałem, co za drogami biegłem przez te niespokojnej wyobraźni dziwactwa. Czarne gondole Wenecji, dym Wezuwjusza, parlament angielski, wiedeńskie walce, paryskie salony — Eskurial,[91] piramidy Egiptu i niemieckie księgarnie — wszystko razem mąci mi się w głowie jak różnofarbne szkiełka kalejdoskopu. — Pamiętam, jak przez mgłę, że nazywano mię hrabią, baronem, lordem, Eccelenze,[92] — że mi doktorski biret na głowę wsadzono, i że kiedyś, jak coś mówiłem, grono ludzi poważnych z rogatemi czapkami i w długich czarnych togach wyszczerzało do mnie ponadpsowane zęby i klaskało mi w chude, grube, kościste ręce... Z tych naddatków nic a nic do wspomnień moich nie przybyło, nic a nic do historji życia nie weszło — bo to nie byłem ja — to były jednochwilowe życzenia — fantazje, upodobania Aspazji — ja byłem tylko w jej uśmiechu — w jej wesołości, w jej słowie przychwalającem. — I tak mi zeszło kilka lat życia.
Przez ten czas Aspazja roztrwoniła wszystkie wspólne dostatki nasze; zapał, natchnienie, uczucie piękna — władzę cieszenia się, pojmowania, tworzenia coraz to nowych a ciągle uiszczanych marzeń — władzę szczęścia — miłość całą moję ona wzięła i zmarnowała. — Ach! wtedy nastąpiło okropne jutro.
Próżnia ducha mojego wypełniła się nowemi pierwiastkami — zacząłem cierpieć — oburzać się i niepokoić, zazdrościć i nienawidzić. — Trudno byłoby mi z wszelkiem stopniowaniem opowiedzieć wam, jak to zepsucie rozszerzało się w mej piersi, jak ta gangrena ogarniała mię powoli.
Dłoń, której Aspazja nie ścisnęła wzajemnie — spojrzenie obojętne jej oczu martwiejących w dawną kamienność swoję — jej głos przycięty i bezdźwięczny — długie godziny roztargnienia, nieuwagi i posępności — dla was to wszystko byłoby nudne, a dla mnie dziś także zadziwiająco czcze i jednostajne. — Wspomnę wam tylko ostatnie zdarzenie. — Doszedłem już po tę miarę boleści i zepsucia, w której człowiek wstydzi się nieszczęścia gorzej niż trądu, a nieszczęście rozdrabnia na wszystkie otaczające go przedmioty, okoliczności, wypadki i przeciw każdemu widomemu ułamkowi tej niewidomej całości natęża siły swoje, ostatecznych chwyta się środków i potem dziwi się, że takie walki przetrwał, takie góry porzucał, a tu nowe łby odrastają hydrze i o nowe gruzy potrąca się jego noga. — Więc też ślepa jakaś wściekłość go opanowywa — instynktownie tłucze pięściami na wszystkie strony — a czy to rozbije, co mu najdroższem — czy w własną głowę uderzy — czy w kodeks prawny, on już nie dba o to, byle sobie ulżyć choć na jedno odetchnienie, byle przestać cierpieć choć przez czas ruchu zegarowego wahadła. — Otóż, jako wam rzekłem, ja byłem w tej chwili właśnie choroby nieszczęścia. — Siedzieliśmy przy wspaniałej uczcie — stół uginał się od sreber, złota, kryształów — błękitne płomyki tlejącego ponczu tu i ówdzie migały jak potępione duszyczki — a czarnemi dziobami lamp z żelaza, ulanych na herkulańskie[93] wzory, tryskała jasność rażąca i czerwonawa. Niewiele nas było osób: — ona, ja i ktoś trzeci. — Ona go wzięła za rękę — swoją czarą o puhar jego trąciła — a on się pochylił i dotknął ustami brzegów tej czary w miejscu, w którem ona dotknęła ich pierwej!
Spojrzałem na tego człowieka, — on zadrżał, i wskazując Aspazji, szepnął zcicha: — Benjamin mię zabije.
Aspazja się rozśmiała. —
— Nie, on ciebie nie zabije, mówiła wesoło, — ja tak lubię ogniste spojrzenie twoich czarnych oczu, tak się cieszę, kiedy przemówisz tym głosem silnym jak rozkaz, nęcącym jak pokusa — a Beni kocha mię tak szczerze — a Beni tak żyje tylko życiem mojem — Beni tak czuje tylko moją rozkoszą, że onby nigdy zabić cię nie mógł. — Wszak prawda Beni, miłość twoja najwyższa, najzupełniejsza — najprawdziwsza — miłość twoja używa mojem szczęściem tylko — miłość twoja nie pragnie, lecz kocha mnie — wszak prawda Beni? —
Biedna Aspazja pomyliła się w czasie.
Prawdą było to dawniej, wtedy kłamstwem już... Dawna owa niczem niezachwiana wiara w serce moje — owa pewność wszystkich poświęceń z mej strony trzymała mię przykutym do skinienia jej ręki — ale dawniej było wiele jeszcze dobrego we mnie, dawniej kochałem ją — a wtedy — czułem tylko, iż nienawidzę wszystkich, których ona jak na stypie mej duszy dzieliła okruszynami tego, co ja jej dałem kochania.
Po uczcie oddalił się cudzy człowiek — wyszedłem za nim i szedłem długo przez ciemnych ulic zakręty. — Do końca jednej ulicy przytykał plac rozległy i pusty — na całej jego przestrzeni chwiały się tylko we mgle wilgotnego powietrza dwa światełka dwóch zapalonych latarni, zbliżyłem się do człowieka i powiedziałem mu:
— Zgadłeś dziś los swój — ja ciebie zabiję.
Człowiek ten był uzbrojony, miał szpadę przy boku i puginał za pasem — bronił się odważnie, z rozpaczą, ale ja go zabiłem — i wracałem tą samą drogą, a zamiast latarni świeciły przede mną dwa okropne rozwarte i bielmem zaszłe oczy.
I wróciłem do Aspazji — powiedziałem jej wszystko — Aspazja wysłuchała mię bez oburzenia, bez wstrętu, ale zamyśliła się głęboko — i po długiem milczeniu rzekła zimnym głosem sądowego wyroku:
— Ja ciebie nie kocham — ty mię nie kochasz, rozstańmy się, Benjaminie.
Gdym usłyszał te słowa, ciemno mi się zrobiło i język mi zdrętwiał; potem przez chwilę patrzyłem na tę kobietę i w mózgu moim postawa jej odbijała się z taką dokładnością, jak niegdyś postawa tego wilka, co Zittę za piersi chwytał. — Nie uszło mojej baczności ani jedno zawiązanie misternych kółeczek perłowej siatki, którą na włosach miała, ani jeden fałd jej kaszemirowej, jasnozielonej sukni — pamiętam każdy odblask światła, który się łamał w dwóch przepysznych opalach na jej obnażonych ręku bransoletami upiętych — pamiętam jak trzymała te ręce łokciami przed sobą wsparte o stół ciemny i w dziwaczne arabeski mozaiką wykładany, — pamiętam jak na zaciśniętych dłoniach brodę oparła, jak jej szyja wygięła się przez to, jak cała głowa wtył przerzuciła, jak jej to nadawało wyraz dumy i zuchwalstwa, jak mi spoglądała w oczy temi swojemi oczyma, które jej poczerniały prawie od czarnej krwi jej serca. — Potem — oh! potem — wzgarda płomieniem z piersi do ust mi buchnęła, rozgrzał mi się język — splunąłem z niego wszystkie obelgi, wszystkie moje męczarnie, wszystkie przekleństwa. — Aspazja słuchała ich z tąż samą spokojnością jak pierwej, gdym jej mówił, że przez nią i dla niej zabiłem człowieka. — Ta spokojność wywołała ze mnie wściekłą i dziką chęć zemsty — przyszło mi na myśl, że jak ją zabiję, to przecież choć pod pchnięciem sztyletu zadrgną rysy jej twarzy i usta jękną boleścią... Chęć moja uprzytomniła mi się tak dobitnie, że gdym ją nagle ujrzał prawie spełnioną, sam siebie się przeląkłem i uciekłem z pokoju... Dziwna rzecz — anibyście zgadli, czego ja najwięcej żałowałem, gdym z pierwszego uniesienia zawziętości ochłonął, — dziwna rzecz, ja żałowałem, że Aspazji nie zabiłem dawniej, oh! dawniej, kiedy ją kochałem jeszcze. — Mnie rozpacz brała nie za kobietą, lecz za miłością moją. — Nie mieć miłości — tracić tak najpierwszy istnienia swego warunek, patrzyć tak na pogrzeb własnej duszy dlatego, że się na ohydę wybranego przedmiotu patrzyło — to okropnie! Czyż nie lepiej byłoby, czyż nie stokroć lepiej, gdybym był zabił Aspazję wtedy, jak ona ze mną razem na gwiazdy patrzyła, jak włosy i oczy moje całowała, słuchając zdala płynącej piosenki — czyż nie lepiej? — ja umarłą byłbym owinął we wszystkie pamiątki moje i byłbym przechował na dnie serca bez uszkodzenia, bez zmazy grobowej i byłbym ją kochał na wieki — i wtedy przypomniałem sobie te pierwsze prawie rzeczone do mnie słowa: Bóg kocha zniszczeniem i tajemnicą. Zrozumiałem je — łzy mi w oczach stanęły — Aspazja znikła z pamięci, został tylko żal niewymowny — rozpaczliwa ku przeszłości tęsknota — wydarcie się wszystkich władz ducha ku temu co już minęło!... Gdybym ja to miał, choć zniszczeniem i tajemnicą — tobym miał. — Na wyższy sylogizm nie mógł się wtedy zdobyć mój umysł. — Mieć jeszcze — mieć! — w te słowa zaklęły się zwroty wszystkich myśli moich a biedny nic już nie miałem. — Zrzuciłem mój ubiór bogaty, rozzułem nogi moje — wziąłem płaszcz tylko na ramiona i wyszedłem z naszego pałacu takim, jakim mię Aspazja przy drodze swojej spotkała. — Takim? — oh! nie — nie — nie takim wcale. Kiedym wielkie i puste choć zawsze światłem gorejące przechodził salony i kiedy weneckie zwierciadła ze wszech stron odbiły moją postać ciemną, wychudłą — złamaną, na podróżnym kiju wspartą, mnie wielka litość nad sobą samym zdjęła — czemu ja dzieckiem w rodzicielskim domu nie zostałem — czemu mię tak daleko od sióstr i braci wysłano? — czemu zły duch mojego konia w stronę jej zamku popędził? — czemu ona tam przypłynęła, gdzie ja byłbym skonał może w pierwszem szczęściu i w pierwszej boleści — skonał, niewinny, cichy — biały jak lilija, nim na nią kurz lub upał dnia skwarnego padnie? — Czemu ona nie odeszła, kiedy ja przeczuwałem wszystko i prosiłem — «zostaw mnie?» — Byłbym umarł, albo dotychczas byłbym jeszcze siadywał przy obrazie Cyprjana długiemi wieczorami po skończonej pracy — byłbym marzył, byłbym kochał — albo może... i przypomniałem sobie listy braci, ojca, matki... spuściłem wstydem okryte czoło, nie otarłem łez płynących — poszedłem dalej ciężką drogą moją. — I szedłem długo — daleko przez gęste lasy, przez strome góry — przez rzeki i przez jeziora: — a tymczasem dzienniki europejskie we wszystkich językach przetłumaczyły ważną, nadzwyczajną, niespodziewaną nowinę: «Hrabia Benjamin, donosił jeden z nich, Komandor krzyżów, kawaler orderów... członek wielu uczonych towarzystw, zniknął nagle w nocy z 1-go na 2-go listopada po odbytym pojedynku z księciem..., którego zabił. — Nazajutrz był wielki bal w pałacu... Hrabina Aspazja przyjmowała kwiat naszych salonów z właściwym sobie wdziękiem i nie mogliśmy dość wydziwić się jej spokojnej wesołości, którą zapewne wszystkie domysły i podejrzenia oszukać chciała. — Mówią powszechnie, że Hrabia Benjamin, młodzieniec niepospolitych zdolności, genjalny autor ważnego dzieła o Starożytnościach etjopskich i zachwycającej książeczki drobnych poezyj, pod tytułem: Czarnoksięstwa, oraz najznakomitszy z pomiędzy dyplomatyków naszych był już oddawna w bliskich z tą panią stosunkach. — Tajemnica, ale tajemnica pełna uroku i dobrego smaku, taka, jaka od najsurowszych nawet sędziów wysokiej arystokracji cierpianą bywa, i przed którą się nawet rozwarły pyszne pokoje Margrabiny***, tej skały niedostępnej powodziom dzisiejszych zwyczajów, tajemnica taka, mówimy, osłania życie tych dwóch zupełnie godnych siebie istot — z przyjemnością jednak możemy donieść czytelnikom naszym, że wszelkie hańbiące domysły o urodzeniu Hrabi Benjamina są jak najnikczemniejszą potwarzą. — Szlachetne rysy jego zbyt jawnie świadczyły przeciwko tym, którzy mu chcieli izraelskie zarzucić pochodzenie — a teraz jeden wiarogodny z poufałych jego towarzyszy objaśnił nas zupełniej w tym względzie, lecz włożył zarazem trudny obowiązek dochowania wiernej tajemnicy. — Zdaje się nam jednak, iż jej nie zdradzim, jeśli przydamy tylko, że za Beskidem może, w rozkosznej zaciszy książęcego ogrodu, na marmurach i wschodnich kobiercach pierwsze kroki swoje stawiać zaczęło to dziecię nadzwyczajne, które miało zajść tak daleko i zniknąć tak nagle».
Z gorzkim uśmiechem przeczytałem cały ten ustęp na kawałku wyrzuconej przez okno gazety: — Hrabia Benjamin, człowiek genjalny, domniemane jakieś serbskie czy wołoskie książątko, siedział wtedy pod murem gościnnego[94] domu — śnieg i wiatr na przemiany twarz jego smagały, a krew zamarzała na grubych szmatach, któremi nogi swoje obwinął — daleko mu jeszcze było do końca podróży — oh! daleko bardzo.


VI

Dopiero w samą wigilję Bożego Narodzenia zobaczyłem na płachcie śniegowej czerniejącą wioseczkę maleńką — krzyż się wznosił u rozstajnej drogi, z poza dworskich zabudowań niby palce olbrzymiej dłoni cztery topole niebo wskazywały — a na środku dziedzińca szkielet bezlistnej lipy sterczał samotny i nieruchomy. — Ja nie zapłakałem nawet — tylko mi coraz trudniej było nogi od ziemi odrywać i zbliżające stawiać kroki. — Sam przed sobą wydawałem się jako umarły — cieniem — żywiołem wrócony — tam, skąd niegdyś kształty i czas życia wziąłem. — Gdym wszedł na dziedziniec, psy okropnie szczekać najpierw, potem wyć zaczęły, a jednak nie zbliżył się i nie ukąsił mię żaden: — «Czują trupa» — pomyślałem sobie i wszedłem do sieni. — Za klamkę od pokoju ująć nie mogłem, nie śmiałem, padła na mnie wielka jakaś trwoga, jakiś wstyd dziecinny, kobiecy — byłbym chciał się pod ziemię schować, lecz w pokoju musiano wejście moje usłyszeć. — Nagle drzwi się uchyliły i w szczelinie światła ukazała się główka maleńka.
— Ciociu! — to ubogi, rzekł potem cienki, srebrzysty głosek dziewczęcy.
— Zanieśże mu to — odpowiedział głos inny — znany dobrze — głos ten przenikającej rzewności, niepojętego smutku.
I po chwili drzwi się znowu rozwarły — mała dziewczynka stanęła przede mną z dużym chleba kawałem i z groszem jałmużny.
Wziąłem chleb, wziąłem grosz, pocałowałem jej rączkę i szedłem za nią.
— Czego chcesz jeszcze dziadku? spytała.
— Chcę podziękować tym, co mię wsparli, odpowiedziałem i na progu stanąłem.
Stół był nakryty, siano podesłane, w jednym końcu siedziała kobieta, blada, z białemi jak srebro włosami, w czarnej sukni i w czarnym czepku — po obu jej stronach młode żony — młodzi jeszcze mężowie, dorastające chłopcy i panienki, małe jak moja mała wspomożycielka dzieci — i opłatki połamane... i wszystko tak podobnie jak przed laty...
— Matko! Matko moja! krzyknąłem.
Kobieta w czarnej sukni zerwała się — ale sił jej zabrakło i znów na krzesło padła — między przytomnymi gwar jakiś powstał — wiem, że wołano: Benjaminie, co zrobiłeś! Matko, uspokój się! — lecz ja tego wszystkiego nie pamiętam już — wspomnienia wracają mi od tej chwili dopiero, gdym się przytulał obłąkany, łkający, do kolan czarno ubranej kobiety — i gdy na czole z pocałunkiem jej łzę gorącą uczułem — to była łza mojej matki!... ja miałem jeszcze matkę!
— A gdzie ojciec? wyjąknąłem nieśmiało, kryjąc twarz na łonie jej.
— Tam, gdzie Józef i gdzie Karol, odpowiedziała cichym, ale serce rozdzierającym od niemej boleści głosem.
Podniosłem głowę, spojrzałem dokoła — prawda, nie było ich.
— Oni chrześcijańską śmiercią pomarli — przydała matka.
— A nie nad ich zgonem wypłynęły najbardziej gorzkie łzy nasze — odezwała się Bronisława, i to był pierwszy, jedyny wyrzut, który mię spotkał.
Nic nie mówiłem, nikt mię nie badał — Ludwinka otoczyła mię całą troskliwością serca swojego — a przecież ten wieczór, ten jeden wieczór, powinienby był uzupełnić miarę cierpień i pokuty mojej. — Znaleźć się tak obcym wśród najukochańszych niegdyś — tak potępionym wśród czystych aniołów, tak obżałowanym litością i miłosierdziem — wśród tych, co niegdyś z dumą i pociechą na pierwsze twoje kroki spoglądali — tych, co wróżyli cnoty sercu twemu, chwałę zdolnościom, szczęście losowi twojemu — tych, co powtarzali z rozkoszą i radością pierwsze wyrażenia ust twoich dziecinnych — co się lubowali nad pierwszemi pomysłami młodej głowy twojej — znaleźć się takim i żyć potem jeszcze — oh! to jakiejś żelaznej siły na to trzeba!
Matka moja bardzo już była zmienioną i słabą. — W jej oczach zapadłych, przyćmionych, na jej licach wychudłych i głębokiemi zmarszczkami okrytych, czytałem każdy wyraz potępienia mojego — każdy wyraz przekleństwa, którego jej usta nie wyrzekły nigdy i myśl nie pomyślała zapewne — lecz który niemniej okropną zgryzotą i piekielnem cierpieniem serce moje rozdzierał.
Jedna z wnuczek wspomniała, że się na mszę północną wybiera.
— I ja pójdę z tobą, rzekła moja matka — są dni, w których się więcej modlić muszę, bo w nich zawsze więcej byłam szczęśliwą, albo więcej cierpiałam.
— Ile to lat już będzie jak Cyprjan tak samo w wigilję Bożego Narodzenia wrócił — spytałem pocichu siedzącej przy mnie Tereni.
— Sześć lat, Benjaminku.
Oh, moi państwo! — na tę prostą odpowiedź mnie się łzy gradem po twarzy stoczyły. — Sześć lat! sześć lat — a przez te sześć lat mnie nikt nie powiedział «Benjaminku» tak jak Terenia w tej chwili mówiła. — Zerwałem się — wybiegłem do drugiego ciemnego pokoju — rzuciłem na ławeczkę, ową ławeczkę, przy której Julki piosnek słuchałem i lżej mi było, gdyż zapłakać mogłem. — Oni dobrzy zrozumieli mię wtedy — nikt nie poszedł za mną — dopiero gdy na spanie rozchodzili się wszyscy, przyszła matka — wzięła za rękę i poprowadziła do swego pokoju.
— Pamiętasz, rzekła, jak długo tu sypiałeś w swojej kołysce, a potem w owem małem czerwonem łóżeczku? — od urodzenia, aż do chwili, w której pierwszy raz konia dosiadłeś, i w której twój ojciec z uśmiechem powiedział: — «Oh! to już teraz dorosły mężczyzna, niechże sobie stąd na własny przemysł między ludzi idzie». — i zaniesiono wtedy pościółkę twoją do braci na górę. — I nauki, zatrudnienia, młode lata twoje uniosły cię jeszcze dalej od macierzyńskiego boku — i zaniosły tak daleko, że mnie się zdało, jakobym już na zawsze moją pieszczotkę, moje dziecię najmłodsze straciła. — Ale teraz, kiedy wróciłeś do mnie, mnie się znów zdaje, że ja ciebie drugi raz na świat wydałam, że tak jako wtedy nie obejdzie się znowu bez moich starań i bez ciągłej opieki mojej, dlatego też patrz Benjaminku, sama usłałam twoje łóżko w tem miejscu, w którem dwadzieścia cztery lat temu kolebka twoja stała. — Zaśnij spokojny — jak gdybyś miał z jutrem po raz pierwszy na światło oczy twe otworzyć — nie pomnij złego Benjaminku — wyrzuć z serca przeszłość całą — tylko nie wyrzucaj tej miłości, którą nas kochałeś dawniej — z tą miłością zaczniemy jeszcze bardzo piękne życie — alboż to nam czasu braknie? — Oh! choć ja stara — zobaczysz jak wypielęgnuję i wyhoduję nową młodość twoją. — Serce matki zna cudowne tajemnice wiecznego odżywania we wszystkich chwilach przeszłości swego dziecięcia. — Zobaczysz Benjaminku, że nam dobrze będzie...
I drżącą ręką krzyż święty nad głową moją w powietrzu zakreśliła.
Oh! ja wierzyłem tym obietnicom — ja czułem, że ciepło jej serca mnie wskrzesić może — zsunąłem się do nóg jej i oskarżyłem o wszystkie moje występki, moje zbrodnie — o jej nieszczęścia wszystkie.
Matka słuchała mię z głębokim smutkiem — odpuściła mi z litością świętą, bożą, — ale gdy w nocy na mszę zadzwonili, matka już wstać nie mogła i potem nie wstała także.
Przez kilka tygodni krokiem się od jej łóżka nie ruszyłem, podawałem lekarstwa — przenosiłem ją na ręku mojem. Siostry w objawieniu jakiejś Chrystusowej dobroci nie wydziedziczyły mię z jedynej, którą jeszcze mieć mogłem pociechy. — Czasem, gdym patrzył na twarz matki, bladą, nieruchomą w bezwładnem uśpieniu, okropny głos wołał na mnie: — «ty ją zabijasz — zabijasz!»
Ale gdy matka znowu oczy otworzyła, gdy spojrzała na mnie, gdy jej uśmiech spokoju i przebaczenia wszystkie rysy twarzy rozpromienił — to mi znowu tak było błogo i lekko na sercu, jakgdyby cichy anioł zstąpił do niego i mówił: — «dobrze zrobiłeś, żeś wrócił, matka twoja nie umrze z ostatnią myślą troski i obawy».
Jednego wieczoru lepiej się jej zrobiło — kazała się posadzić na wielkiem krześle i do ognia przysunąć. — Siostry z dziećmi swojemi obsiadły ją dokoła. — Mała córeczka Tereni, taż sama właśnie co mi jałmużnę dała, przyszła i wsparła główkę o babki kolana, a gdy Terenia cofnąć chciała dziewczynkę, babka ją przytrzymała i pogładziła zlekka drżącą ręką swoją; patrząc zaś na zbytek owych jasnych pierścieni, co jej się niby potokiem złota po łonie rozlały: — Pamiętam, mówiła — nasz Benjaminek miał takież same włosy — i znak mi dała spojrzeniem, bym się zbliżył do niej — i zbliżyłem się, przyklęknąłem — matka jeszcze bardziej schylić mi się kazała — zapewne robiła jakieś porównanie między temi dwoma o jej kolana wspartemi głowami, bo jej palce kolejno mego i małej dziewczynki dotykały się czoła — nareszcie odezwała się jakby kończąc myśl jakąś:
— Ja mu też zawsze powiadałam, że wróci!... a potem na jej czoło i lica wystąpiła nagła gorączkowa czerwoność, znać było, że wiele siły zbierała, by pewne wymówić jeszcze słowa. — Benjaminie, rzekła wreszcie przerywanym głosem — nie zapomnij pójść na grób ojca!... tam zaraz obok niego Cyprjan spoczywa... Józef i Karol gdzie indziej... ale mają swoje krzyże — nie zapomnij, ja tam będę... i westchnęła — ręka jej z mojej głowy na kolana spadła — i nie miałem już matki!...
Siostry i bracia nie chcieli mię wziąć z sobą na pogrzeb, tak przy ich cichej boleści rozpacz moja gwałtowną im się zdawała — podobno że się rozchorowałem nawet, ale ja nie wiem — chyba to już nie była ta dobroczynna choroba, która pamięć i życie zawiesza — była to choroba okropnej bezsilności tylko — żadna chwila snem nawet nie zginęła mi — widziałem i czułem każde cierpienie zosobna, lecz nie mogłem ani tak rozdrażnić się, żeby mię wszystkie razem odrazu zabiły, ani tak ukoić, żebym choć w odrętwienie popadł. — Opuściła mię siła myśli, siła woli, dawałem sobą rządzić jak dziecko maleńkie, a sam cierpiałem, cierpiałem...
Po jakimś czasie rozjechali się wszyscy, w opuszczonym domku Ludwinka tylko została się ze mną. Rodzeństwo ułożyło sobie, że gdy przyjdę do zdrowia, obejmę gospodarstwo naszej małej wioseczki i mieszkać w niej będę z tą wszystkich najukochańszą siostrą. — Nie odrzuciłem, ale też nie przyjąłem tego układu; brakło mi sądu i zastanowienia nad najdrobniejszym życia potocznego szczegółem; rozprzęgła się jedność całej mojej istoty — w każdej części zosobna osobną boleść czułem. — Płakać nie mogłem, ale mi czasem tak okropnie twarz posiniała, tak straszliwe hieroglify z żył wezbranych na czoło wystąpiły — tak oczy krwią zaszły, tak załamane ręce głucho kościami chrzęsnęły, że Ludwinka aż się przystąpić bała do mnie — a ja wówczas przypominałem jej słowa Cyprjana: «Ludwinka nawet minie cię ze wstrętem» — i dręczyłem jej biedne serce cierpkością mych wyrzutów, jakgdyby ona trosk może dawniejszych jeszcze niż moje własne troski nie była musiała teraz nową przyodziać żałobą, świeżemi rozjątrzyć łzami. — Ludwinka jednak miała dziwną, niepojętą dla mnie cnotę — umiała być nieszczęśliwą. — Jej nigdy cierpienia nie zatruwały serca, nie psuły dziennego porządku — Ludwinka też z niezachwianą cierpliwością znosiła moje dziwactwa — obchodziła się ze mną jak z chorem dziecięciem i czasem... czasem, dobroć jej przypominała mi matkę.
— Benjaminku, mówiła raz ona, trzeba ciągłym ruchem i ciągłą czynnością zagłuszyć głos boleści rozdzierającej nam serce — trzeba uciec z własnej piersi — oderwać się od siebie samego i zwrócić nazewnątrz — trzeba myśleć o jakiej osobie, o jakiem zatrudnieniu, o rzeczach jakich — patrzyć na przedmioty nas otaczające — na robotę rąk naszych, a nigdy w głąb własnej duszy nie spojrzyć, nigdy się myślą w tajnie własnych uczuć nie zatopić — tym sposobem jedynie można iść przed siebie; — chociaż to nie pociesza i nie koi bólu, przynajmniej rozrywa go i dzieli — ty dzisiaj wszystkie władze twoje skupiłeś w jedno życia ognisko, a to ognisko męczarnią — posłuchaj mojej rady, gdy z władz owych jednę tylko odedrzeć spróbujesz, gdy uwagę tylko odłączyć i skierować zdołasz — zobaczysz Benjaminku, jak ci znośniej będzie. —
— Znośniej, Ludwinko? — zagadłem ją nieufny — czy ty mi ręczysz, że znośniej? z takim po wierzchu zamkniętym grobem, z taką na dnie zgnilizną, — to być nie może, to jest tylko żyć dwoistą śmiercią.
— Ja ci ręczę, że znośniej — odpowiedziała mi łagodnym jak prośba głosem i ścisnęła za rękę z przekonaniem i wiarą.
— Ha! rozumiem cię, rzekłem, wyjdzie mi to na jedno, jakgdybym trzymał ciągle przy ustach flaszkę z gorzałką i odurzał się...
— Mnie takie podobieństwo nie przyszło do myśli, odparła smutnie Ludwinka, ale jeśli to tak jest, to przynajmniej odurzenie nasze i Boga nie obraża i ludzi nie gorszy.
— Co ty mówisz, Ludwinko — że Boga nie obraża? chyba twój Bóg musi być jakąś obojętną figurką w czerwonej sukni i błękitnym płaszczu, jak go zwykle po ołtarzach malują — bo jeśli on jest takim jak mi o nim Bronisia mówiła — jeśli jest pięknem, miłością, szczęściem, to przyznaj sama, że go właśnie najbardziej powinien obrażać widok człowieka, który cierpi i godzi z cierpieniem swojem...
Ludwinka długo patrzyła mi w oczy.
— Kto się nie godzi, rzekła wreszcie, ten ma nadzieję, iż je z życia wyrzucić potrafi. — Czy ty masz nadzieję, Benjaminku?
Zamilkłem — na to jedno pytanie żadnej dać nie mogłem odpowiedzi.
Nazajutrz jednak w niezwykły ruch się rzuciłem. — Pooglądałem książki, które na półkach stały tak samo jak za życia ojca ułożone, roztworzyłem i starą biblję i ów tom in quarto z królów popiersiami — i tę książkę, która ojcu z rąk wypadła przed pierwszą moją czytania nauką, i znalazłem na okładkach niektórych rozmaite szkice Cyprjana roboty — i między niektóremi kartkami rozmaite obrazki, które na prośby nasze malował — w jednem dziele szczególniej było ich ośm, wszystkie według starszeństwa właścicieli ułożone i ręką ojca podpisane — zapewne schował ich tam na pamiątkę naszych zabaw dziecinnych. — Dla Adasia było niby zwierciadło tak ustawione, że w niem odbijała się postać młodej prześlicznej dziewczynki, choć dziewczynka nie weszła jeszcze do pokoju. — Dla Julci był wizerunek starej Paraski, która ją wszystkich dumek i kołomyjek uczyła — dla Józefa, zabudowania folwarczne z jakiegoś zamożnego, jak widać było, gospodarstwa, bo dachy stodół równały się drzew wierzchołkom, a stogi i brogi migały jeszcze w perspektywie. Przed samym zaś dworem było okrężne i Józef, jak parobczak ubrany, z młodą przodownicą w taniec się wybierał.
Dla Ludwinki była tylko mała osiny gałązka.
Dla Bronisławy — kobieta na lwie wsparta.
Dla Karola — apoteoza myśliwska, on sam, po chmurach, na swojej Zittcie pędził — Moloch warował do księżyca, a pod strzałem «kochanki» gwiazdka jakaś maleńka jak bekas spadała.
Dla Tereni był piękny chłopiec, wychylający się do połowy z kielicha cudownego kwiatu, którego wszystkie listki z najdziwaczniejszych przedmiotów się tworzyły, bo w kształt jednego rozwijała się niby czarownica na łopacie, w kształt drugiego buchał język płomienny, inny wyobrażał smoka, inny dziewicę w koronie, inny był podobny do dziesiątki kierowej rubinami wysadzanej na tle mieniącem się jak oko pawiego pióra.
Dla mnie był młody Tobjasz[95] w drodze do córki Reguela, z swym nieznajomym przewodnikiem odpoczywający; miasto jakieś ukazywało się w dali, z poza miasta wschodziło słońce, a Tobjasz rękę przyłożywszy do czoła, patrzył ku miastu i ku słońcu.
Nie mogłem sobie wytłumaczyć, czemu w pierwszej chwili widok tego obrazka nie zasmucił mię, jak zasmucało każde inne z dawnych lat wspomnienie. Wyjąłem go, schowałem przy sobie.
Potem obszedłem wszystkie kąty domu — wszedłem aż do piwnicy, w której my drobniejsze dzieci tak często latem ubiegaliśmy się o to, które z nas w tłuczkach masło kłucić będzie — po śniegu przekopałem się aż do rzeczki, co nasz ogródek z łąkami dzieliła — byłem wszędzie, tylko nie miałem odwagi wejść do tego pokoiczku na górze, w którym to Cyprjan w pomysł swojego malowidła wziął mi młodość, piękność, szczęście — i niewinność mojej duszy. Ale nad wieczorem, gdym się z dniem moim obliczył, spostrzegłem, że Ludwinka miała słuszność, że taki ruch ciągły, choć bezcelny, taka choć tylko zmiana przedmiotów boleści, jest wielką ulgą. — Chciałem ją wyczerpnąć. — Zapaliłem świecę i poszedłem na górę — klucz rdzą okryty nie tak prędko zamek mi otworzył — poznałem, że musiano dawno już tam nie chodzić. — Siłą odparłem rygle — drzwi otworzyłem i... nie uciekniesz przeznaczeniu!
Ona znowu siedziała przede mną, a siedziała taką, jaką jej zawsze pragnąłem, jakiej czekałem w najszczęśliwszych... źle mówię, w najnamiętniejszych uniesieniach jej miłości. — Zbladłem okropnie, do gardła tak mi się coś rzuciło, jakby mię ręka czyja, ręka żelazna ścisnęła za nie — postąpiłem naprzód, lecz w tejże chwili, najpewniej przez drzwi, których nie zamknąłem, wiatr lekki przeciągnął. Poczułem zimno jego na twarzy, jak dmuchnięcie cichego westchnienia — i świeca zgasła — choć w ciemności, ja zamknąłem jeszcze oczy, bo się bałem... Lecz napróżno — pod powiekami jakbym ją zabrał był w spojrzeniu, unosiła się przede mną jej twarz, częścią do twarzy obrazu, częścią do tej twarzy, która mi w jaskrawości pioruna mignęła wyrazem swoim podobna — zbiegłem na dół, twarz szła przede mną — zawołałem Ludwinki, wypytywałem jej o różne drobiazgi, słuchałem dawanych mi odpowiedzi — twarz ciągle tkwiła przed moim wzrokiem — gdziem się zwrócił, ona się zwróciła — gdziem stanął, ona stanęła — kazałem ogień rozpalić, patrzyłem w płomień, twarz gorzała w płomieniu, a spalić się nie mogła, jak krzak cudu Mojżeszowego.
— Ludwinko, rzekłem nagle do siostry — cobyś ty zrobiła ze mną, gdybym ja dostał pomięszania zmysłów?
Ludwinka z trwogą spojrzała na mnie, wzięła mię za puls u ręki i niespokojnie jego uderzenia liczyła.
— No i cóż? rzekłem znowu: Czy tak bije jak u warjata?
— Nie mów tego, Benjaminku, odrzekła siostra, masz trochę gorączki, bo dziś może zanadto się zmęczyłeś, jak uśniesz, to ci będzie lepiej.
— A jeśli nie usnę?
— Dlaczegoż nie miałbyś usnąć? Do snu można się czasem przymusić, a sen to taki miły, taki miły jak śmierć...
— I ty wiesz o tem Ludwinko?
— Oh! wiem Benjaminku.
— A czy wiesz także, czy doświadczyłaś kiedy, jak to bywa, gdy się naprzykład do myśli pewny wyraz przyplącze, albo imię, którego się pozbyć nie możesz, choćbyś po tysiąc razy spędzała je z przed siebie — albo czasem gdy ci na oczach twarz jaka stanie, i gdziekolwiek spojrzysz, to wybije zawsze jak owe zielone i czerwone koła, które za tobą gonią, gdyś zbyt długo pod słońce patrzyła.
— Znam i to mój braciszku.
— A cóż robisz wtedy?
— Wtedy słucham i patrzę...
— Lecz jeśli nie chcesz słyszeć i widzieć...
— Ja braciszku nie mam ani wyrazu, ani twarzy, którychbym się tak nawet w złudzeniu wyrzekła.
— Oh! toś ty jeszcze bardzo szczęśliwa! — powiedz mi, czy widziałaś ten obraz na górze?
— Widziałam... tak, dwa razy widziałam.
— I nie chciałaś więcej patrzyć na niego?
— Nie, bo on mi okropne chwile przypomina: Widziałam go po raz pierwszy na dzień przed śmiercią Cyprjana, a potem widziałam znowu, gdy Bazyli rzeczy twoje odwiózł i gdzie ty byłeś? słowa powiedzieć nam nie umiał. — Od tego czasu mam wstręt do tego malowidła, bo dziwne usposobienie moje! ja, co tak lubię smutkiem na rozrywkę się bawić, od rzeczywistej boleści uciekam.
— Jednak to piękny obraz, Ludwinko?
— Piękny jak niepodobieństwo!...
— Czemu niepodobieństwo, Ludwinko? — takie kobiety są — Cyprjan to mówił i ja taką znam.
— Być może, Benjaminku, chciałam powiedzieć tylko, że nie taka kobieta, lecz taka chwila w życiu jest niepodobieństwem.
— Bluźnierstwo! bluźnierstwo! zawołałem pocieszony tą marną słabych i złamanych ludzi pociechą, że mogą w drugich odpierać swoje własne myśli i obawy. — Taka chwila jest koniecznością, bo jest szczęściem i udoskonaleniem.
— Ja myślałam bracie, że w takiej chwili człowiekby świata i Boga zapomniał — więc mu Bóg dobry chwil takich nie daje.
— Otóż to znowu! szlachetność stoicka,[96] wyrzeczenie się i zaparcie — to twoje cnoty, Ludwinko. Najpewniej zdaje ci się, że dlatego tak nisko upadłem, bom ich nie miał. — No, proszę — to wyśmienite doprawdy! — bez wszelkiego dobra człowiek dopiero najlepszym być może — a szczęście to grzech — zastanów się przecię, Ludwinko. — Gdybym ja spotkał i miał na całe życie taką kobietę, czy jabym przez to co złego innym ludziom zrobił? — czy jabym nie był szczęśliwy? — a szczęście czyż mi się nie należy? — Szczęście!... Ludwinko, Ludwinko! — Gdyby ona tu przyszła do mnie — gdybyśmy oboje pomyłkę naszą uznali, i zaczęli życie inne, spokojne jak ten ubogi domek nasz, dobroczynne jak dzień z życia matki naszej wzięty — gdyby jej serce miłością tchnęło dokoła — jej słowo w piękność zaczarowało ten światek maleńki... — to cóż? czy ci się zdaje, że jabym był taki zły jak jestem, taki zawzięty i zazdrosny, iż, gdy wspomnę sobie nawet jak to patrzą okropnie zabitego źrenice, to się nie lękam ich, tylko powtarzam wściekły, już ona więcej nie powie: «lubię twoje czarne oczy». — Wszak prawda, Ludwinko? — gdyby ona mię kochała tak jak obraz kocha, ja byłbym dobry, użyteczny — nie straszyłbym cię już nigdy...
Ludwinka cichemi łzami płakała.
— Czemużby ciebie kochać nie miano? rzekła nareszcie, młody jesteś, piękny jeszcze — i tybyś tak kochał przecię?
Zamyśliłem się — w zamyśleniu zwijałem ciągle i rozwijałem ową ćwiartkę papieru, na której był suchemi farbami mój Tobjasz zrobiony. — Po długiej chwili milczenia Ludwinka się zbliżyła i chcąc może o czem innem zacząć rozmowę.
— Co to trzymasz w ręku? spytała mię.
Ja spojrzałem, bom już był zapomniał, że coś trzymałem nawet.
— Ach! to obrazek, który dziś rano w książkach znalazłem.
— Ostrożnie, bo go zepsujesz — patrz, już się miasto zatarło, a to obrazek dobrej wróżby dla ciebie, Benjaminku. — Siedmiu oblubieńców miała Sara,[97] siedmiu śmiercią pomarło, lecz ten jej się dostał, który ją miłością bożą i czystą pokochał.
— Prawdę mówisz, Ludwinko — ukochać tylko i nie wątpić.
W nocy napisałem list do Aspazji...
«Matka mi umarła, mówiłem jej, cierpię okropnie — ale matka przebaczyła mi przed śmiercią — ja tobie przebaczyć muszę — nie, nie przebaczyć Aspazjo — lecz powiedzieć ci, że dziś lepszy jestem, mój gniew pod tchnieniem ust macierzyńskich w łzy się rozpłynął, moje przekleństwa od jej błogosławieństw zaniemiały, moja nienawiść przed jej miłością z duszy ustąpiła. — Gdym cię opuścił Aspazjo, przez czas bardzo długi wspomnieć o tobie nie mogłem, tak mi się zaraz z całą okropnością swoją wracała ostatnia chwila naszego rozstania — wtedy odżywałem ją we wszystkich jej przejściach — wtedy zdawało mi się, że gdybym cię był ujrzał, tobym cię musiał zabić, chociaż wówczas nie zabiłem — wtedy znów mię napadało szaleństwo i ogarniała wściekłość bezrozumna. — Dziwna rzecz! z pięciu lat przeszło, któreśmy razem spędzili, nie mogłem innego wydobyć wspomnienia, tylko owe najgorsze wspomnienie — dzisiaj już tak nie jest — dzisiaj widziałem twój obraz — wszak pamiętasz? obraz, który był pierwszym pośrednikiem między nami, który mi zwiastował ciebie. — Otóż ja, widząc go, doznałem gwałtownego wzruszenia — tysiąca sprzecznych wrażeń — jednak Aspazjo, wierz mi, na pamięć mej matki, żadne nie było nienawistnem wrażeniem. — Aspazjo! mnie przy tym obrazie stanęły w myśli piękne dni nasze tylko — uczułem wielką wdzięczność za wszelkie dobro, które od ciebie wziąłem — za nauki, któreś mi ułatwiła, za chwile natchnienia, któreś mi dała — za te godziny, w których z uwielbieniem patrzyłem na ciebie i słuchałem głosu twojego. — Wdzięczność za wszystko, Aspazjo — że umiem zbutwiałych rękopisów odgadywać słowa, że mi teraz ostrołuki gotyckich kościołów i pilastry świątyń greckich od jednego spojrzenia muszą tajemnice swej piękności wypowiedzieć, zaraz w najdrobniejszym ułamku swoim — że mi ani jeden rzut pendzla sławnych mistrzów stracony nie jest w ich cudnych obrazach — że mi się otworzyły skarby tylu języków — żem widział — żem poznawał — ja tobie winienem. Dawniej za nic to miałem — co więcej nawet: oburzenie tak niesumiennym jest rachmistrzem, że wszystkie owe nabytki zaliczyłem do ciężkich twoich przeciwko mnie grzechów. — Czczem szyderstwem zdawały mi się dlatego, że szczęścia nie wracały, że ran nie goiły. — Dziś Aspazjo sprawiedliwszym jestem — przyznaję dobrodziejstwa twoje — dziś przypominam sobie także miłość twoją — pieszczoty twoje, namiętne uniesienia i tę wiarę niezachwianą, że ja cię kocham nad wszystko, ze wszystkiem, z piekłem i niebem twej duszy. — Dziś przypominam sobie całą przeszłość naszę i całą uznaję — tak całą, że nawet zabójstwa i występku nie chcę z niej wyrzucić — a wiesz dlaczego Aspazjo? oto dlatego, bom się przekonał, że cię kocham znowu. — Występek świadczy przeciwko postępowaniu naszemu, przeciwko zdarzeniom i okolicznościom — miłość moja świadczy za prawdą łączącego nas uczucia — gdybym nie miał miłości, toby wszystko, co się stało, było złem niecofniętem jak wieczyste potępienie — gdybym nie miał miłości, tobym się widział tak nikczemnym i ciebie tak skalaną, że jużby żyć nie było warto. — Gdybym nie miał miłości, tobym te sześć lat życia musiał nazwać rozpustą i wszeteczeństwem — gdybym nie miał miłości, tobym nie doszedł był do miejsc rodzinnych, nie przeżył śmierci mej matki, nie tknął dziś stopą niegodną jej grobu. Ale ja cię kocham Aspazjo — zbłądziliśmy to prawda, nie przeciągnęliśmy szczęścia naszego w nieskończoność — z chwili użycia szliśmy ku drugiej chwili podobnej, zamiast cobyśmy mieli ku wyższej podążyć, — z całego świata naokół snuliśmy rozkosz dla siebie, z siebie nic nie wysnuli dla świata. W naszą pierś zbiegły się wszystkie jasności promienne, lecz z naszej piersi nie wystąpiły nazewnątrz, niczego nie ogrzały — nie oświeciły niczego, a my potem złamaliśmy się i upadli pod zbytkiem naszym — dobro nowego dobra nie rodzące jest złem najgorszem — głupstwo nietyle zaszkodzi, nienawiść nietyle pognębi, ile rozum, gdy się zużyje na bezplenne prace — miłość, gdy się w samolubne uczucie roztrwoni — dlatego my też cierpieli okropnie — dlatego ja byłem zazdrosnym, ty okrutną. — Ale ja cię kocham Aspazjo — ja ufam, że odkupimy pomyłkę naszą szczęściem i doskonałością, tak jakeśmy ją odkupili boleścią i łzami. — Jeśli do ciebie w tej chwili nie przemawiam żywym głosem, tylko list piszę Aspazjo — nie myśl, o najdroższa moja! bym się lękał twej wzgardy, bym nie dowierzał twemu sercu, lub chciał nieszczerym wybiegiem resztkę obrażonej dumy osłonić. Nie, moją dumą jedyną to jest właśnie, że pierwszy ręce do ciebie wyciągam, że nowe wspólne szczęście dla nas obojga znalazłem. — Miłości twojej miłość moja jest mi rękojmią — ja dziś wiem, że kto kochał, ten kochać będzie zawsze, choćby nieszczęście zawichrzyło mu w głowie, a grzechy tak serce zepsuły, iżby sam w obłąkaniu wołał: «nienawidzę» — on kochać będzie, bo kochanie jedyną nieśmiertelnością człowieczeństwa. — Patrz Aspazjo — ja ci złorzeczyłem — jam przebył tak okropną chorobę szaleństwa i zawziętości — a przecież w pierwszej chwili spokojnej — za pierwszem spojrzeniem na twój obraz, za pierwszem słowem nadziei, które mi siostra rzuciła, ja znów czuję że cię kocham jak dawniej — lepiej niż dawniej Aspazjo — i oni tu wszyscy, przez sześć lat zapomnieni, przez sześć lat zasmuceni, rozgniewani — gdym przybył, oni wszyscy uściskali mię z radością, nikt mi nawet nie wspomniał o przebaczeniu, tak je dał każdy prędko i zupełnie — a kiedy tutaj nikt kochać mię nie przestał, czemuż ja się mam lękać, żeś ty już przestała. — Czyż to podobnem jest nawet? — Nie, Aspazjo — jeśli ci się tak zdaje — jeśli pod wrażeniem złych wspomnień, lub w napadzie tego nieszczęśliwego usposobienia, które czasem goryczą uśmiech, jadem słowa twoje zatruwa — jeśli, mówię, odsądzisz mię w sieroctwo, rozpacz i obojętność — to samej sobie nie wierz jedyna moja — Bóg nie może przeszłości powiedzieć: «nie byłaś» — człowiek nie może powiedzieć sercu, które kochało — «już nie kochasz». — W tej niemożności jest cała świętość prawdy Bożej — całe uświęcenie życia ludzkiego — ty mię kochałaś Aspazjo — więc ty mię kochać będziesz — obraz Cyprjana sprawdzi się, kochać mię będziesz tak, jak na obrazie, zachętą, nagrodą, uczestnictwem w czynach szlachetnych. Bo na obrazie widać to wszystko, widać że z uścisku dwóch tych istot pięknych i doskonałych zrodzi się w przyszłości piękna jakaś i doskonała chwila, widać, że dla nich pieszczota jest zaczerpnięciem sił nowych, nie wydaniem zebranych, że Aspazja pochwyci lutnię swoją, że Alcybjades w słowa natchnionych pomysłów obwinie scytal[98] przy nim leżący. — Wszakże prawda, że i nam przyszłość z ideałem Cyprjana spodobnieje. — Wszak czytając te słowa — ty już mi wierzysz, i sobie wierzysz i myślisz o chwili w której przybędziesz do mnie — bo ja Aspazjo, ja nie pójdę do ciebie — tam, gdzie ty jesteś, martwość i zepsucie samo, we dwoje mybyśmy tam na nowo skalali się i cierpieli. — A tu przy mnie czysto, święcie, pobożnie — jak zwyczajnie wśród serc kochających, wśród grobów, nad któremi łzy płyną, lecz nikt nie rozpacza. — Ja też zostanę tutaj Aspazjo — ulepszę się, ugodnię, i tutaj ciebie czekać będę: twoje i moje zmyję przewinienia!...»
Przez miesiąc cały żyłem gorączkową nadzieją — z zupełnej pewności przerzucałem się w zwątpienie zupełne, bo niech tam kto jak chce się chwali, ten, co raz już wierzyć przestał, nigdy naprawdę potem nie uwierzy, a dla tego, co już raz cierpieć zaczął, chwile nadziei są jak kantarydowe[99] proszki w otwartą ranę sypane. — Co wieczór tylko miałem przystęp kilku chwil, nie wiem szczęściu czy paroksyzmowi gorączki podobnych. Wtedy siadałem w pokoiku na górze — ktoś mi ogień przychodził rozniecać, a ja całą godzinę, to jest cały czas póki się nałożone drzewo nie spaliło, patrzyłem w obraz i nigdy mi ani jedna smutna myśl nie przyszła. — Jeśli kiedy o innej porze próbować tego chciałem, próba się nigdy nie powiodła. — O zmierzchu tylko w kominkowem świetle, jakgdyby kto czary jakie rzucił, niemylnie zstępowała na mnie półsenność błoga, dobroczynna i orzeźwiająca. — Wtedy czytałem w mej wyobraźni najtkliwsze słowa spodziewanej odpowiedzi — czasem przypuszczałem nawet, że Aspazja sama już zajeżdża, już wchodzi, już mi ręce na szyję zarzuca i mówi: — «Bądźmy dobrzy — bądźmy szczęśliwi». — Najczęściej jednak traciłem wszelką osobistość, a płótno ożywiało się zato i siedzące na niem postaci ruchomego życia nabierały — to się płaszcz Alcybjadesa osunął — to ręka Aspazji drgnęła — to się promienie ich włosów zmięszały, to jakieś ciche słowa wyszły. — Bądź co bądź, ja tej godziny nie byłbym mieniał... nie byłbym mieniał, gdyby mi kto dawał za nią dobrze w rzeczywistość zawarowane, lecz utajone przede mną szczęście — bo juścić, gdyby kto był powiedział, że stawi żywą Aspazję, to byłbym się nie wahał bezwątpienia — ale gdyby w niepewność domysłów mię rzucił, to ręczę, żebym nawet oszczędził ich sobie. — Z moją na dzień godziną — jedną godziną bez cierpienia, ja byłem taki szczęśliwy!...
Już wam wspomniałem, że to miesiąc trwało cały, dni trzydzieści; bez zmyłki pamiętam, bo pilnie liczyłem — trzydziestego pierwszego dnia siedziałem na górze, mały chłopiec, jak zwykle, przyszedł ogień rozniecić — nim rozniecił, podał mi list. — Na samo dotknięcie papieru zaczęło mi w głowie szumieć, w uszach tętnić, w sercu bić tak gwałtownie, że nie mogłem słabej pieczątki rozerwać. — Stałem tak długo z tym miękkim, drobno złożonym papierkiem w ręku, że chłopiec rozdmuchał węgle i wyszedł i świecę wyniósł, a ja się jeszcze na otworzenie koperty nie zdobyłem. — Potem byłbym się przeląkł — potem było mi za ciemno — chłopca wołać za daleko, a węgle jak na złość tliły się powoli i drzewo jak na złość nie zajmowało płomieniem. — Wreszcie buchnęło nim odrazu na wszystkie strony — ja pierwej jeszcze, by tę chwilę przyśpieszyć, uklęknąłem przed kominem; później więc, nie wstając wcale, rozwinąłem papier i żal mi się zrobiło próżnych a tak gwałtownych wrażeń — pisma nie poznałem zupełnie — był to jakiś męski charakter — zacząłem czytać dość spokojnie.

«Pobożność, mój synu! świętą jest cnotą, żal za grzechy prosto do nieba prowadzi, ale ja ci powiem szczerze, że gdyby z mego listu piękna kobieta śmiała się tak jak Aspazja z twojej modlitwy, to doprawdy zrzekłbym się i świętości i nieba, a sobie w łebbym palnął. Najpierw powiadam ci, że to nie boli, a potem powiadam ci, mój synu, że to jedyne lekarstwo na melancholją, wyrzuty sumienia i śmiech kobiety, która cię nie chce, a która w tej chwili przez ramię moje patrzy i mówi: «zobaczysz, że on gotów i to jeszcze głupstwo zrobić». — Żegnam cię, synu mój, bo muszę wybadać Aspazję, dlaczego samobójstwo głupstwem nazwała, kiedy najporządniejsi ludzie w Atenach, Rzymie i Londynie, mądre życie tem kończyli właśnie. —
NB. Radzę ci pierwej butelkę wytrawnego wina wlać sobie do żołądka; rozjaśni ono myśl twoję ostatnią — i lepiej będziesz na tamtym świecie wyglądał. — Spodziewam się, że potrafisz ocenić wysoki szacunek, z którym jestem dla ciebie, synu mój, twoim ojcem duchownym,

pierwszym nauczycielem, vel[100] szatanem,
vel paziem — vel Kainem».

Kiedym przeczytał te słowa: — jeśli kto z was tu cierpiał w życiu swojem — cierpiał okropnie, bezprzytomnie, tak że mu w jedyną chęć jakiegośkolwiek rozerwania boleści dusza z wszystkiemi siłami się rzuciła — jeśli, co nie daj Boże, jest kto taki między wami, ten się nie zdziwi i nie rozśmieje, jak powiem, com ja zrobił, gdy te słowa przeczytałem — oto schwyciłem rozżarzonych węgli i trzymałem je póty, póki mi w pięściach ściśniętych nie zgasły — ta fizyczna boleść była instynktu mojego potrzebą, pomogła mi do zebrania rozbiegłych myśli. — Pierwsza z nich była myślą listu: — «trzeba się zabić». Równemi nogami zerwałem się przeto i biegłem ku drzwiom; — nim dobiegłem, spojrzenie moje padło na obraz — stanąłem jak wryty — po chwili dopiero załamałem popalone ręce i krzyknąłem całym głosem: — «ty kłamiesz! ty kłamiesz!» — i druga myśl mi przyszła — myśl litości i miłosierdzia pośmiertnego. — Ha! przynajmniej już drugim kłamać nie będziesz — rzekłem i zdjąłem obraz, poniosłem go do komina, z lunatycką dokładnością ustawiłem, obłożyłem głowniami i siadłem sobie naprzeciwko, żeby widzieć jak zgoreje, a wiatr tymczasem brząkał wszystkiemi szybami w oknie i świszczał wszystkiemi tonami za oknem. Ledwie pierwsze na ogień rzuciłem spojrzenie, uczułem się pod wpływem niepojętej władzy — istota moja rozdzielała się niby — wola występowała za mnie, boleść opuszczała pierś moję, łączyła się z obrazem, a ciało zmartwiałe i bezsilne jak ciało trupa nie mogło żadnego zrobić poruszenia i wiedziałem, że chcę koniecznie ratować obraz Cyprjana, że dotknięcie ognia pali moje członki przed oczyma mojemi, lecz wstać, lecz iść nie mogłem. — Płomień zwolna postępował — czy to cudem, czy że obraz wilgocią muru był przejęty, nie zajął się odrazu, choć olejnemi farbami robiony; rzekłby kto, iż zanurzał się z rozmysłem w zniszczenie; ja czułem jak płomień do piersi mi się dostawał — jak przegryzał serce, wyżerał oczy, jak potem dłonie Aspazji ogarnął i jej łono, jej białe łono całował swoim śmiertelnym pocałunkiem — a później ust dotknął, a później czoła wzniosłego, a później... kilka drobnych tylko iskierek brzeżkiem tła się pogoniło, i nic już więcej — umarliśmy oboje.
Tak jest, moi państwo, oboje — gdyż od tej chwili ogarnęła mię doskonała martwość, już mi się nawet zabijać nie chciało — i poszedłem spać bardzo spokojny — i w nocy nic mi się nie śniło. — Ludzie mówią teraz, że ja żyję — prawda, organizm zachował się w zadziwiająco pożądanym stanie. — Nie straciłem też pamięci, nie dostałem obłąkania, ani fiksacji. — Kiedy mówię o czem, zdawaćby się mogło, że każde słowo rozumiem i czuję. — Nie jestem zbrodniarzem, mizantropem, samolubem, obojętnym nawet nie jestem — między złem a dobrem zawsze dobre wybiorę — tylko nie wiem jak się to stało, ale we mnie władze radowania się i smucenia stępiały zupełnie.
Poszedłem z Ludwinką na grób rodziców — płakałem, ale czułem, że łzy moje były jedynie nerwowym wyrobem, i że mię nic nie bolało. — Odwiedziłem później Adasia, dzieci jego wciągnęły mię do zabaw swoich, dokazywałem z niemi — biegałem — śmiałem się, a nic mi nie było wesoło. — Spotkałem wdowę Józefa — słyszałem od niej wszystkie szczegóły śmierci mężowskiej, a nic nie było mi smutno; uratowałem tonącego człowieka, serce mi nawet uciechą nie drgnęło. — Byłem u Tereni w tej właśnie chwili, w której traciła swoją małą córeczkę, ową dziewczynkę, co to mi pierwsza drzwi otworzyła, i ostatnia wraz ze mną przed konającą matką stanęła — patrzyłem na rozpacz mojej siostry, na okropne męczarnie biednego dziecka, a w głębi duszy byłem tak spokojny jak ślimak — i nic mię już nie mogło z tego stanu wyprowadzić. Czasem jeszcze przebiegały różne życzenia przez głowę, jak muchy przez otwarty pokój — zdawało mi się, że chciałbym dla odmiany chociaż pocierpieć trochę — naprzykład, gdyby mi się wróciła ta chwila, kiedy Cyprjan zemdlał, lub kiedy matka umarła — lub kiedym obraz palił? — Aby raz tę sparaliżowaną duszę czemkolwiek uderzyć, to możeby wstała i chodzić zaczęła, lecz próżne usiłowania! — Zastanawiam się nad sobą jak nad ciekawym lekarskim fenomenem i coraz bardziej przekonywam, że daremne są wszelkie w tym względzie starania. Z początku myliłem się — ile razy wiatr zaświszczał, gdy widziałem rozpalony ogień przed sobą, tyle razy zimno występowało na całą skórę moją i mimowolnie w głębokie zapadałem milczenie. — Chciałem więc wmówić w siebie, że to jest boleścią obudzonego przypomnienia. — Gdzie tam, moi państwo — spostrzegłem, że to jedynie skutkiem oparzelizny i nową skóry mojej własnością — zimno takie uderza na mnie i wtenczas gdy zupełnie o czem myślę — raz nawet uderzyło, choć nie wiedziałem, że ogień się palił w zasłoniętym przez ekran kominku — jest to więc zupełnie patologiczne usposobienie. — Teraz, wy także słysząc mię, nieraz może myśleliście, że byłem wzruszony — do głębi duszy przejęty — co też to za dobroduszność! — a toż przecię, gdyby tak było, jabym nie śmiał poruszyć ani jednem słowem ani jednego z wspomnień tak bolesnych. — Ja wam poprostu opowiedziałem moje życie, jak powieść z pamięci. — Na pamięć wydaję teraz wszystko — grzeczność, współczucie, oburzenie, przychylność — zawsze i w każdej chwili przypominam sobie, co gdzie przypada najlepiej. — Obłudnikiem mnie nie nazywajcie — gdybym mógł prawdę pod odgrywaną rolę podsunąć, widzielibyście mię tutaj klęczącego na środku salonu, z wzniesionemi ku niebu rękoma, z głową popiołem posypaną, — a zresztą czyn mój też nigdy powierzchownem nie zaprzeczy oznakom. — Jak uścisnę dłonie wasze, tak się przed żadnem poświęceniem nie cofnę. — Chcecie, bym pracował? — będę pracował, — chcecie, bym się pozwolił przybić do krzyża? — chętnie i drzewo na niego dźwigać będę i rozpostrę ramiona, i dam przebić ręce, nogi, i skonam — o! bracia moi — tylko... tylko choć skonam — nie zbawię... nie zbawię, bo nie kocham was...
— I nic już pan nigdy o Aspazji nie słyszałeś? — po długiem milczeniu odezwała się Tekla.
— Przepraszam panią, dwa tygodnie temu wpadł mi do ręki list, który już blisko dwa lata poniewierał się na moim stoliku. — Szatan vel Kain donosił mi, że dnia 23 marca, wśród kobiet służących, które ją na bal ubierały, Aspazja dostała okropnych konwulsyj i w przeciągu kwadransa życie zakończyła: ciało jej w tejże chwili prawie zczerniało jak węgiel. — Szatan vel Kain posądzał mię o zadanie trucizny, — ja roześmiałem się tylko, bo Kain może miał słuszność. — Według daty i oznaczonej godziny Aspazja skonać musiała wtedy, kiedy jej obraz paliłem...
Horror most, horror![101] zawołała Anna — więc naprawdę ta kobieta była...
— Zdało mi się, że już powiedziałem państwu... jak to, czy nie?... musiałem zapomnieć — otóż ta kobieta była — Poganką.

Z ostatniem słowem głuche milczenie cały pokój zaległo; dopiero po kilku chwilach Leon Metodysta najpierwej się otrząsnął z doznanego wrażenia i w duszy swojej osądził, że to właśnie stosowna bardzo okoliczność do podania nam wszystkim arcyzbawiennej dozy «moralnego sensu». Jak dziś pamiętam jeszcze, zaczął od tych słów urzędownych, które każdy pewnie na pamięć umie, bo pewnie każdego spotkały tyle razy, ile razy jaką stratę poniósł, ile razy jakie niebezpieczeństwo mu groziło, ile razy cierpienia dość zręcznie nie uniknął, lub drzwi swoje przypadkiem otwarte nieszczęściu zostawił:
— A widzicie! — a czyż wam tego nie mówiłem? — a widzicie, że miałem słuszność (dalszy ciąg sentencji był już więcej z własnego uczucia i własnej indywidualności zaczerpnięty). Oto człowiek zdolny, poczciwy, «dobrze urodzony» w całem najświętszem tego wyrażenia znaczeniu, wśród wszystkich najpożądańszych tej astrologicznej formułki warunków — przyniósł z sobą na świat złote serce, diamentową wyobraźnię — mógł zostać poetą, lub prorokiem — Tyrteuszem,[102] lub Ezdraszem[103] — on został... kochankiem pięknej kobiety — i patrzcie, moi drodzy, patrzcie, a pamiętajcie na zawsze, jaki on dziś złamany, bezsilny, martwy, nieużyteczny... Biada miłości, która się tak na jednostkę wyrzuci i zmarnuje...
— Lecz gdyby się nie zmarnowała?... ostrożnie podsunął Edmund — gdyby ta jednostka nie pogańska, ale już w chrześcijaństwie odrodzona, przyjęła skarb rzucony wraz z przywiązaną do jego posiadania odpowiedzialnością?... gdyby przyjąwszy tak dobrze nim zagospodarowała, że w jej ręku wszelki tysiąc i klejnot wszelki osobnym Bogu i ludziom opłacałby się procentem? gdyby...
— Żadnego «gdyby» obok takiej «aktualności» stawiać się nie godzi — przerwała Seweryna, wyciągniętym palcem na Benjamina wskazując.
— Ja też nie żadnem «gdyby» ale także «aktualnością» odpowiadać wam będę, zawołał oburzony Henryk. — Ha! panie Metodysto, pokazujesz mi Benjamina, jaki to człowiek złamany, nieużyteczny, bezsilny — proszę ja pana z sobą, proszę za próg tego pokoju — od domu do domu chodzić będziemy i nawzajem ja panu pokażę całe muzea, galerje, od piwnic aż do strychów, kamienice pełne takich bohaterów, co nie kochali nigdy, nie zmarnowali nigdy tak jak Benjamin uczucia swojego — tłustych szachrajów, wychudłych harpagonów,[104] obhaftowanych złotem dworaków, wywiędłych w rozpuście dudków, legjony całe stawię ci przed oczy, po imieniu każdego zaprezentuję i przed krucyfiksem za wszystkich razem przysięgnę, że się nigdy w żadnej nie kochali kobiecie. — Jeśli chcesz, to możemy nawet po więzieniach kryminalnych małą odbyć wycieczkę. — Spytaj złodziei, morderców, fałszerzy — nie — i oni tak nikczemnej nie ulegli słabości. — Twój sąsiad, Leonie, co to za wielki człowiek! bez miłości z pół miljonem się ożenił. — A twój znajomy, pan sędzia... co to za głowa rozumna, jak dowcipnie się wyśmiał, gdy między papierami biednego Jana kilka listów jego młodej narzeczonej znaleziono. — Tylko ten Benjamin występny, on śmiał pokochać całą duszą swoją, wszystkiemi władzami umysłu swego, kobietę zachwycającą... i gdy go zdradziła bezbożna — on śmie cierpieć, on się poważa ręce opuszczać w rozpaczy... No, szczęście, że jest między nami Metodysta, który mu za to sprawiedliwość wymierzy...
— Oj! Henryku, Henryku! lepiejbyś dobrej sprawy bronił, gdybyś się w ostateczności nie przerzucał i sarkazmem nie szermierzył — zapędzonego upomniała Anna swoim łagodnym, macierzyńskim głosem — można Leonowi bardzo spokojnie a bardzo kategorycznie to proste stawić zapytanie: jacy ludzie według jego zdania szlachetniejszą w plemiennościach stanowią odmianę, czy ci, którzy aż do zbytku kochają? — czy ci, którzy nawet do potrzeby szczęścia ukochać nie są zdolni?...
— Najszlachetniejsi tacy, którzy wszystkie obowiązki człowieczeństwa pełnią — odpowiedział zaczepiony.
— Oho! już się pan Leon wybiegami ratuje — podstrzegła złośliwie Augusta — już na pytania wprost nie odpowiada, ogólnikami nas zbywa. — Widać, że proces w jego sumieniu przegrany.
— Czemu przegrany? od początku do końca trzymam się tegoż samego założenia — wymagam jednej i tejże samej rzeczy. — Chcę, aby ludzie żyli na chwałę Bożą i na pożytek bliźnim swoim — każdy dzień ich, każdą godzinę nawet potrzeba im zapełnić pracą, nauką, dobremi uczynkami, szlachetną całej ludzkości miłością — a jak się miłość jednostkowa ma do tych wszystkich moich wymagań? to mnie bardzo mało obchodzi. Widziałem, że najlepszym na przeszkodzie staje. — Henryk mi przypomniał, że najgorsi są bez niej jeszcze gorszymi — niechże i tak będzie — przyjmuję romans za środek pedagogiczny dla bardzo, bardzo maluczkich — ale, daruj mi, śliczna Augusto, olbrzymom, Prometeuszom[105] nie wykroję z niego promiennej nad czoło aureoli.
— I w tem właśnie, według mojego zdania, zawnioskowała Jadwiga, w tem właśnie główny twojej pomyłki splątał się węzełek. — Między tłumem powszednich osobistości, trudno zgadnąć jak której służy uczuciowa higjena — jednej pomocą, drugiej przeszkodą bywa — lecz dla Olbrzymów-Prometeuszów, dla zbawionych i uświęconych — toć to ich cechę stanowi Leonie, że dla nich zawsze jest cnotą w sercu i aureolą na skroniach — i póki ci kto nie złoży tego dowodu, póki tej próby w życiu swojem nie przejdzie, póty, ja ci radzę — ani olbrzymem, ani Prometeuszem nie nazywaj go wcale.
— Wiesz Jadwigo — odezwał się Albert filozof — w tem, co powiedziałaś, jest jedno wrażenie, które mi dużo światła na całą kwestję rzuca: «póki kto tej próby w życiu swojem nie przejdzie». — Istotnie, miłość jest pewną próbą rzetelnej wartości człowieka — jest symptomatem wykazującym działalność jego organizmu, tętnem, po którem się stan zdrowia lub choroby rozeznaje — sama zaś nie jest ani wartością, ani organizmem, ani zdrowiem, ani chorobą. Według prawa odwiecznej logiki jest świadectwem naszem i powinnaby tylko o dobrem, o chwalebnem w nas świadczyć. — Dziecinną mi się widzi dłuższa sprzeczka o jej zbawiennych czy tam potępiających wpływach — takiemi zawsze wpływy się okażą, jakiemi są skłonności doznającego ich człowieka. — W zasadzie musimy uznać, że miłość najpiękniejszy kwiat życia ludzkiego rozwija; słusznie jest pożądaną jako szczęście, sprawiedliwie cenioną jako szlachetne uczucie — lecz to wszystko w zasadzie tylko. — Zastosowania mnóstwo przedstawiają wyjątków — są tacy, którzy szczęścia nadużywają — są inni, którzy nawet w szlachetnych nie mogą się ostać uczuciach — są jeszcze inni, którzy w pewnych danych okolicznościach muszą je dla wyższej poświęcić prawdy — bo w naszym światowym chaosie różnie bardzo się dzieje. — Napozór to się zdaje, że dosyć złe obalić, by się wspiąć ku dobremu — a w rzeczywistości, złe nam już takie głębokie pod nogami wykopało jamy, że choć pień jego stary podetniemy, to na zrównanie gruntu nie wystarcza i trzeba nieraz w dół rzucić ładne dla pięknego — przynależne dla potrzebnego — ulubioną, dla ukochanej i uczczonej. — Ha, trudno! nie krzyw się na mnie, Henryku. — Praktyka życia od normalnego planu Bożego fatalnie odstąpiła. — Plan Boży dał nam przestrzeń, materjał i zdolnych architektów — kiedy się wznoszą kolumny portyków, kiedy rosną ku niebu ostrołuki starych kościołów i sklepienia poważnych bazylik — chwalimy wspaniałość miasta, przyklaskujemy Brunelleschim i Michałom Aniołom[106] — a jednak są chwile historyczne, w których znów chwalimy wspaniałość miasta gorejącego pożogą swych gmachów — przyklaskujemy ludziom, którzy po zgliszczach rodzinnych pałaców niezachwianą stąpają nogą, «impavidum ferient ruinae».[107] Okolicznością, przyczyną, celem i skutkiem wartość wszelkiego faktu sądzić trzeba. — Nikczemny człowiek nigdy miłości nie dozna — ale i prawy człowiek bardzo często wyrzec jej się musi.
— Wyrzec?... Oh! nie, to szaleństwo — zaprotestował Henryk — właśnie dlatego, by miał co oddać i zburzyć, gdy przyjdzie chwila poświęceń... właśnie dlatego, by się wyróżnił od tych, co wszystko przedsięwziąć gotowi, bo nic nie mają do stracenia...
— No, no, dość już tego, dość tego — zawołała Emilja, wstydźcie się, moi drodzy, dysputujecie jak średniowieczni scholastycy nad subtelnością wyrażeń — a tu między nami siedzi człowiek cierpiący i znękany — tu dusza ludzka zamiera, i nikt z was jeszcze nie pomyślał, że przedewszystkiem, że najpierwej trzeba duszę i człowieka ratować. — Czy miłość taka, czy owaka, możecie sobie później aż do znudzenia snuć długie rozprawy, lecz czy Benjamin pośród was ożyje? czy macie w sercu skuteczne na jego niemoc słowo? o to, to już dawno ktokolwiek powinien się był zatroszczyć.
Benjamin dotychczas w milczeniu spuszczoną głowę swoją trzymający, wzniósł oczy na Emilję — była jakaś obojętna ciekawość w jego spojrzeniu, ale współczucia wdzięcznego nie było — po chwili nawet ciekawość przygasła, zimną martwotą zaszły źrenice — powieki znów się ku ziemi osunęły i znów nieruchomy, jakoby obcy, jakoby niebyły na miejscu swojem pozostał.
— Masz słuszność, święcie radzisz, Emilko — przywtórzyła Tekla mówiącej — nie o systematach, o Benjaminie myślić nam się godzi. — Znajdźmy dla niego użyteczną pracę, to najlepsza pociecha, najmniej zawodne lekarstwo.
— Użyteczną pracę? podchwyciła Felicja — a cóż ty zowiesz pracą użyteczną? jeśli pewien gatunek zatrudnienia — to mu każ drzewo rąbać, lub opis jego podróży drukować — jeśli zaś użyteczną pracą ma być praca moralnie dla bliźnich plonująca, praca, która im światła i ciepła, mądrości i siły ku cnocie dostarcza — to mu żadnych nie dawaj rozkazów. — Możesz z niego bardzo piękną wyrobić karyatydę[108] — możesz biegłego dziennikarstwu przysposobić korespondenta — lecz młody i pełen zdolności Alcybjades już nie zmartwychwstanie — złamał się piękny Greczyn, a bojownik Chrystusowy nie dorósł swej miary. — Oho! praca użyteczna!... toć niema innej tylko chrześcijańska, ofiarna. — Ofiarna, nie przez cierpienie koniecznie, jak sobie wielu dziś wyobraża, jak niejeden tłumaczy i uczy — ofiarna nie przez krzyż, od którego mdleją nam ramiona — ale ofiarna przez krzyż, który utwierdza nas i okupuje ode złego — ofiarna z bogactwa duszy, nie z jej nędzy, ofiarna przez datek i przez prawdziwą, widomą ofiarę. — Dla bliźnich ten jedynie użytecznie pracuje, kto im może ciągle coś z siebie i ze swego dawać — pieniądz, uczucie, jasność myśli, dzielność ramienia. — Cóż ty chcesz, by im dzisiaj przyniósł ten Benjamin upadły, biedny, niekochający, zginiony?
— Niech im da czas swój tylko — odpowiedziała Tekla, na początek ja więcej nie wymagam — niech da godzinę po godzinie, dzień po dniu, lata po latach, a zobaczycie, jak zwolna życiem pierś jego się napełni, światłością myśli rozpłoną — bo praca dla bliźnich, Felicjo, nietylko jest samym wydatkiem, ona także ogromny, jedyny może przychód nasz stanowi — ona nietylko bliźnich, ale głównie nas samych kształci i zbogaca — więcej przyjmujemy, niż nam dać jest podobnem. — Oto spróbujcie tylko — dajcie pracować Benjaminowi — choć się zrazu w tę lub ową stronę zachwieje, podtrzymujcie go na tej i na owej stronie. — Sami wkrótce się przekonacie, jaki nam z niego wyrobnik przybędzie.
— Zapóźno już! zapóźno, rozbrzmiał jak wyrok surowy głos Seweryny. — Użyteczna praca nie może być ani jako ćwiczenie, ani jako zachęta uważaną. Pan Bóg ją tylko na nagrodę dla wybranych swoich zachował. — Spojrzyjcie dokoła, moi państwo — widzicie, ile to ludzi gimnastykuje się, trudzi, poci, krząta, zwija — a ilu jest takich, którym użytecznie pracować wolno? Garstka maleńka — z krociowego tłumu chętnych garstka wyłączona kapłańska... garstka, do której może nawet z nas tu siedzących żaden imienia swego nie dopisze w przyszłości — bo ku temu innych stygmatów i nowych sakramentów trzeba — a wam się zdaje, że ten biedny, ten bezduszny na próżnię swego znicestwienia stygmata przyjmie właśnie i sakrament otrzyma? — Daremne wasze zabiegi! — Zostawcie go lepiej na tej, którą obrał, przepadłej i odpadłej drodze jego. — Niech się wywiązuje z długów zaciągniętych względem społeczeństwa jedyną, jaką może złożyć nam korzyścią — niechaj grozi i ostrzega straszliwym upadku swego przykładem.
— Nie, nie! z pośpiechem zaprzeczyła Emilja — musi być przecież i dla niego środek jakiś wybawczy — nie godzi się tracić nadziei ocalenia...
— Ach! gdyby ten Benjamin mógł się modlić!... westchnęła Tekla.
Benjamin westchnął także.
— Ach! gdyby ten Benjamin mógł się we mnie pokochać!... dźwięcznym półgłosem szepnęła Augusta.
Benjamin nie wznosząc nawet oczu, równie półgłosem szepnął:
— Fanarjotka!...[109]
W tej chwili Henryk zerwał się z miejsca, obie ręce jak do uścisku i pieszczoty ku Benjaminowi wyciągnął:
— Bracie mój! bracie! gdybyś ty miał matkę!... zawołał takim przejętym, takiej głębokiej prawdy wykrzykiem, że się jego echo o wszystkie nasze serca odbiło.
— Gdybym miał matkę! powtórzył Benjamin i także wstał z miejsca swojego, usta mu drżały, łza w oku błysnęła — gdybym miał matkę! O, pewnie, z potępienia wiekuistego tylko matka wybawić może...
— Więc słuchaj, powiem ci, Benjaminie, wszak wierzysz w ducha nieśmiertelność...
Ale Benjamin nie słuchał już — wolnym krokiem ku drzwiom postąpił i wyszedł «nie żegnany, nie żegnający» — a co się z nim później stało? próżno pytać. — Łysy Humboldt od owego wieczoru nigdy przy kominkowym ogniu, wśród gromadki naszej miejsca swojego nie zajął.
Przez jakiś czas tylko z jego wspomnienia snuły się zawsze długie dysputy o potrzebie lub o niebezpieczeństwach wyłącznej miłości. — Raz, gdy się zdarzyła nowa pod tym względem wątpliwość — nowych do roztrząśnienia przyrzekłam dostarczyć faktów i powiedziałam moim ukochanym, że im odczytam rękopism, który się przypadkowo w moje ręce dostał, a który mógłby niejeden ciemniejszy punkcik rozjaśnić. — Wszyscy na to bardzo chętnie przystali i zaczęłam pierwszy mój odczyt Książki Pamiątek[110] — drugi bez przerwy po pierwszym nastąpił, trzeci nie bardzo się odwlekł, ale później między odczytem a odczytem coraz dłuższe zapadały odstępy — każdy z nas miał coś ważniejszego, coś zupełniej egoistyczniejszego na myśli, więc i czytania szły nader powolnie — kartek się odwracało niewiele..., aż przyszło do tego nakoniec...
Lecz o tem właśnie «teraźniejsi» moi czytelnicy na końcu się dowiedzą.





  1. Przedmowa Boya-Żeleńskiego do Czy to powieść? (1929).
  2. Wydawcy listów oznaczają Paulinę Zbyszewską (żyjącą wówczas jeszcze) jedynie literą P.
  3. Deotyma pisze o niej w Pamiętniku: «Mądra jak Minerwa a groźnie piękna jak Junona». Natomiast Juljan Bartoszewicz w tym samym roku (1848) kreśli taki jej obraz w swoim Dzienniku:
    «Jest to córka obywatela z Lubelskiego, pana z Kurowa, podobno bardzo bogatego i na ogromną stopę arystokraty. Panna ma lat ze 22—23, mocno czerwona, twarz bez wyrazu i nie ładna. Ale zdumiewa jej oczytanie i nauka. O wszystkiem rezonować będzie z zapałem, ze znajomością rzeczy. Mówiła coś o ekonomji politycznej... w ustach jej imiona Saya, Smitha, Malthusa — jedne odbijały się o drugie, jak cienie migały przed oczyma naszemi. Mówi coś, twierdzi, i bez zająknienia, na potwierdzenie swoich dowodów, cytuje wyrazy Saya po francusku, Smitha po angielsku i cytuje wciąż długą stronicę i kartę nawet, a wyrazy jej się leją, leją potokiem, bez odpoczynku. Cudowna pamięć! Zna się na ekonomji politycznej, filozofji, teologji, rozprawia o dziejach, o matematyce, o naukach przyrodzonych, unosi się nad poezją, muzyką, malarstwem, nic jej to nie kosztuje».
  4. List do Wandy Grabowskiej, cytowany przeze mnie w Przedmowie do Białej Róży (1929).
  5. Przedmowa do Białej Róży (1929).
  6. Wstępnego obrazka nie było w pierwszem wydaniu Poganki; przydała go Żmichowska dopiero w kilkanaście lat potem, w zbiorowem wydaniu swoich dzieł (1861), wtedy kiedy zebrania przy kominku były już rzewnem wspomnieniem. W obrazku tym bowiem, jak sama to przyznaje w liście do Elli (patrz Wstęp), Gabryella sportretowała grono swoich najbliższych, zbierających się w domu Hipolita Skimborowicza, jednego z wydawców Przeglądu naukowego, gdzie ukazała się po raz pierwszy Poganka.
  7. Emilka = Anna Skimborowiczowa, jedna z najserdeczniejszych przyjaciółek Narcyzy. Żona literata, sama pisywała dla ludu i dla dzieci.
  8. Szczegóły życiowe są oczywiście w tym Obrazku dowolnie zmienione; wierną jest tylko ogólna charakterystyka.
  9. Felicja = Bibianna Moraczewska, piękna, zamożna i niezamężna, siostra historyka Jędrzeja Moraczewskiego. Była jedną z najukochańszych Narcyzie, tą, której się Narcyza najszczerzej spowiadała. Toteż korespondencja z ukochaną «Biańką» zawiera najwięcej zwierzeń osobistych pisarki. Moraczewska zostawiła Pamiętniki, w których sporo mówi o Żmichowskiej, i to dość krytycznie. Przed wypadkami lat 1862—63 nastąpiło zerwanie między Narcyzą a Bianką z powodu różnicy przekonań.
  10. Tebaida, pustynna część Egiptu, gdzie osiedlali się pierwsi chrześcijanie.
  11. Arena cyrkowa w starożytnym Rzymie, gdzie rzucano pierwszych chrześcijan na pastwę dzikim zwierzętom.
  12. Seweryna = Tekla Dobrzyńska.
  13. Faraon, hazardowa gra w karty, aż nazbyt w owej epoce u nas uprawiana.
  14. Tekla = Wincenta Zabłocka, piękna panna, która straciła narzeczonego w powstaniu r. 1831 i ślubowała zmarłemu wierność. Została kanoniczką.
  15. Jadwiga = Kazimiera Ziemięcka, żona ziemianina Andrzeja Ziemięckiego, żyła na wsi, oddając się z zapałem podnoszeniu włościaństwa, krzewieniu oświaty, zakładała ochrony, szkółki, wskutek czego w sąsiedztwie okrzyczano ją za warjatkę.
  16. Augusta = Zofja z Kamińskich Mielęcka, później Węgierska, istota wielkiego uroku, z której Żmichowska niektóre rysy dała swojej Pogance. Wyszedłszy zamąż za ziemianina Mielęckiego, rychło rozeszła się z mężem, który to krok na owe czasy wywołał wielkie zgorszenie. Związawszy życie swoje z ukochanym człowiekiem, ścigana wrogą opinją, tułała się z chorym Feliksem Węgierskim, który zarobkował pracą dziennikarską. Spotkawszy w kąpielach morskich we Francji Juljusza Słowackiego, oczarowała go swoim urokiem, a uczucie to znalazło wyraz w kilku listach i utworach Słowackiego. Były to ostatnie miesiące życia poety. Wygnana po śmierci męża przez władze austrjackie z Krakowa, udaje się Zofja Węgierska do Paryża; tam stara się zdobyć sobie niezależność, pisze feljetony do paryskich pism, po polsku utwory dla dzieci i młodzieży, przesyła korespondencje do kraju, do Bibljoteki Warszawskiej, do Czasu, do Bluszczu. Feljetony te świetnością pióra budziły powszechne zainteresowanie; ale ogłaszane bez podpisu, zagrzebane w pismach, nie ocaliły nazwiska Zofji Węgierskiej od zapomnienia. Starał się ją przypomnieć Zenon Przesmycki w Chimerze. (Urodzona w r. 1825, zmarła w r. 1869).
  17. Anna = Faustyna Morzycka, zwana przez przyjaciółki Fochną.
  18. Retsch, malarz i rytownik niemiecki (1779—1857), żył w Dreźnie.
  19. Albert = Jan Majorkiewicz (1820—1847), młody uczony, wychowany na filozofji niemieckiej, zamierzał ująć naukowo dzieje literatury w rozpoczętem dziele Historja, literatura i krytyka. Przedwczesna śmierć przecięła jego prace.
  20. Henryk = Edward Dembowski, jedna z najszlachetniejszych postaci tego kółka, syn kasztelana Leona Dembowskiego. Bogaty i świetny młodzieniec, literat, heglista, założył wraz ze Skimborowiczem Przegląd naukowy, który wspierał pieniędzmi i swojem tęgiem piórem. Mając ledwie dwadzieścia parę lat, napisał dzieło Piśmiennictwo polskie w zarysie, sądzące literaturę polską głównie ze społeczno-politycznego punktu widzenia. Przed rokiem 1846, przebrany w chłopską siermięgę, obiega Galicję jako jeden z emisarjuszy, przygotowujących zbrojne powstanie. Ginie w dwudziestym czwartym roku życia od kuli austrjackiej pod Krakowem w r. 1846. Obfitą korespondencję Narcyzy z Edwardem zniszczyła przed śmiercią wdowa po Edwardzie, Aniela Dembowska.
  21. Jedno z owych omówień, któremi udawało się wówczas oszukać cenzurę. Każdy się domyślał, że «matka» ma tutaj szersze znaczenie.
  22. Leon, wedle zwierzenia samej pisarki obejmuje kilka osób.
  23. chryzmat (z greckiego) = namaszczenie, piętno.
  24. Edmund = Karol Baliński, poeta, «razem z innymi poetami (pisze Skimborowicz) popadł na nieszczęście w grono wyznawców Towianizmu: dlatego zowie się w Obrazku mistykiem».
  25. Teofil = Hipolit Skimborowicz (1815—1880), bardzo płodny publicysta, założył wraz z Edwardem Dembowskim Przegląd naukowy, redagował Gazetę poranną etc.
  26. dagerotyp (od wynalazcy Daguerre) — pierwsze próby fotografji (1839).
  27. Humboldt (1769—1859), słynny przyrodnik, a zwłaszcza podróżnik.
  28. haszysz — wschodni narkotyk, sporządzany z konopi indyjskich (canabis indica).
  29. James Ross (1800—1862), słynny marynarz angielski, podjął w r. 1839 wyprawę do bieguna południowego.
  30. Parry (1790—1855), marynarz angielski, również próbował dotrzeć do bieguna.
  31. Rozróżnienia te przywodzą na pamięć książkę O miłości Stendhala; czy Żmichowska jednak znała tę mało wówczas popularną książkę, jest conajmniej wątpliwe. Mogła to wymyślić i sama.
  32. distinguo — po łacinie rozróżniam, termin używany często w średniowiecznych dysputach filozoficznych.
  33. George Sand (1804—1876), głośna francuska pisarka, używająca męskiego pseudonimu.
  34. Benjamin w Starym Testamencie, najmłodszy syn Jakóba. Rachela, matka jego, umarła przy urodzeniu syna.
  35. Benjamin Franklin (1706—1790), uczony, mąż stanu i publicysta, jeden z bohaterów walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
  36. Louvre, wspaniała galerja obrazów, dawniej pałac królów francuskich w Paryżu.
  37. Katon z Utyki, walczący przeciw Cezarowi, po klęsce pod Thapsus (r. 46 przed nar. Chrystusa), widząc w niej koniec wolności Rzymu przebił się mieczem. Cytowany jako wzór niezłomności charakteru.
  38. Velasquez (1599—1660), słynny malarz hiszpański, jeden z największych artystów świata.
  39. W wydaniu Pism Gabryelli (1861) charakterystyczna omyłka: zaczęłam. Bo też cały ten opis pierwszego dzieciństwa, kochającego się rodzeństwa, ma wiele z charakteru autobiografji.
  40. Bohdan Zaleski, ulubiony dla swej rzewności poeta współczesny.
  41. Moloch, krwiożerczy bożek, czczony przez ludy Wschodu i Afryki.
  42. Lefebre, jeden z najdzielniejszych marszałków armji Napoleona I-go, wyrosły z prostego żołnierza na Księcia Gdańskiego, był mężem byłej praczki, spopularyzowanej pod mianem Madame Sans-Géne.
  43. Zaporoże, siedziba wolnych Kozaków w dawnej Polsce.
  44. Wioska Benjamina, jak wynika z toku opowiadania, leżała gdzieś w pobliżu rzeki Sanu, a więc w Małopolsce, którą po wcieleniu jej do Austrji przemianowano na Galicję i Lodomerję.
  45. Gloger (Encykl. starop.) mówi tylko o szablach augustówkach, wyrabianych w Polsce w XVIII w., a noszących cyfrę Augusta II i III.
  46. Króla Michała Wiśniowieckiego przedstawiają zawsze na rycinach w ogromnej peruce i w cudzoziemskim stroju.
  47. Milton (1608—1674), wielki poeta angielski, autor poematu Raj utracony.
  48. sumarjusz, z łacińskiego — wyciąg, spis.
  49. Właściwie: do siego roku (= do tego roku) — staropolska forma życzenia przy opłatku.
  50. zanokcica — ranka koło paznokcia na źle utrzymanych rękach.
  51. gyneceum — grecka nazwa komnat niewieścich.
  52. Medea, legendarna czarnoksiężniczka, córka króla Kolchidy. Uciekła z Jazonem, wodzem Argonautów, który dzięki jej czarom stał się panem Złotego Runa. Odmłodziła swą czarną sztuką ojca swego męża, kiedy zaś ją opuścił, zamordowała przez zemstę własne dzieci.
  53. Sabejczykowie, plemię dawnej Arabji, czczące gwiazdy; Gwebry, wyznawcy Zoroastra w Persji i w Indjach.
  54. Aspazja (V wiek przed Chrystusem), słynna z piękności i rozumu Greczynka, której dom skupiał najsławniejszych filozofów, artystów i pisarzy.
  55. Alcybiades (450—404 przed nar. Chrystusa), wychowanek Sokratesa, świetny młodzieniec, potem wódz ateński, piękny, mężny, pełen najcenniejszych przymiotów, ale i niespokojnej ambicji, naprzemian uwielbiany przez lud i skazywany na wygnanie, zginął zamordowany z rozkazu bityńskiego satrapy. Był kochankiem Aspazji.
  56. gradus = stopień.
  57. wiersz Bohdana Zaleskiego.
  58. W liście do Bibianny Moraczewskiej znajduje się następujący ustęp, malujący wrażenia Narcyzy, gdy we wrześniu r. 1845 zwiedzała pracownię malarza Januarego Suchodolskiego. Niewątpliwie z tego wrażenia urodziła się scena w Pogance:
    «Wyobraź sobie, że w amfiladzie trzech pokoi otworzą się drzwi, poza któremi nagle ujrzysz niebo, kurz i dwa rumaki, tak prosto, tak wyraźnie pędzące naprzeciw ciebie, że im się aż z drogi umknąć trzeba — to jest pierwsze wrażenie obrazu; potem gdy skamieniałość ruchu się spostrzega, myśleć jeszcze można, że to rzeźba, wystająca z tła płótna: rumaki niosą jeźdźców, jeźdźcami tymi są Scyta i Amazonka w zapasach, dwie muskularne siły w starciu, gdzie o wolność chodzi. Scyta ujął za rękę przeciwniczkę, drugą ręką puklerzem się zasłania, cały wtył przegięty, ciągnie gwałtem, aż wschodnie rysy jego wszystkiemi żyłami się pokrzyżowały. Ona już puściła zerwane cugle białego konia, w jej twarzy, obwodem i nosem zlekka jak z za mgły przypominającej Paulinę, ale więcej w zmysłową potęgę dobitnej, w jej czarnych oczach i czarnych brwiach konwulsyjnie ściągniętych, wszystkie walczą wrażenia: oburzenie, gniew, zemsta, ale nad wszystkiemi jakieś zachwianie góruje, i dlatego zabolał mnie ten obraz...»
  59. Średniowieczny poeta i śpiewak wędrowny.
  60. uczta Baltazara, króla Babilonu (w Starym Testamencie), który w czasie oblężenia miasta przez Cyrusa wydał bluźnierczą ucztę.
  61. Lewita, kapłan żydowski.
  62. Samuel, sędzia izraelski, który w niebezpieczeństwie ogłosił Saula królem Izraelu.
  63. kaszmir, bardzo delikatna tkanina wełniana.
  64. Bóstwo jednej z religij Wschodu, wcielenie boskiego światła.
  65. «Harmodius i Arystogejton, przyjaciele, szlachetni spiskowcy (514 przed nar. Chrystusa) przeciw tyranom Hipiaszowi i Hiparchowi.
  66. Platon (429—347 przed nar. Chrystusa), sławny filozof grecki, uczeń Sokratesa.
  67. commun = pospolity.
  68. pela — nitki bardzo cienkiego jedwabiu.
  69. Bóstwo egipskie, siostra i żona Ozyrisa, bogini sztuki lekarskiej, małżeństwa i uprawy zboża.
  70. Słynne powiedzenie Napoleona do swoich żołnierzy, gdy mieli stoczyć bitwę pod piramidami w Egipcie, że «czterdzieści wieków patrzy na nich z tych piramid».
  71. olimpjada, igrzyska w starożytnej Grecji, wedle których liczono czas. Odbywały się co cztery lata.
  72. Perykles (499—429 przed nar. Chr.), ateński mąż stanu, którego rządy były epoką świetności i rozkwitu.
  73. Słynna z urody królowa Egiptu, która usidliła najpierw Cezara, potem Antonjusza. Po klęsce Antonjusza (r. 30 przed nar. Chr.), odebrała sobie życie, dając się ukąsić żmiji.
  74. stanza — rodzaj strofy.
  75. Celtowie, dawni mieszkańcy ziemi dziś zwanej Francją.
  76. syn Jakuba — Benjamin.
  77. Wielki Mogoł — chan tatarski czy mongolski.
  78. Od angielskiego oficera Wiljama Congrève (1772—1828), wynalazcy rac.
  79. porto — mocne hiszpańskie wino...
  80. Formy muzyczne.
  81. Święto u Rzymian na cześć boga Saturna, święcone hulanką i rozpustą.
  82. W wydaniu z r. 1861 znajduje się w tem miejscu słowo tkliwa, zapewne omyłka druku.
  83. synkopa = utrata przytomności, omdlenie. W muzyce, przedłużenie nuty.
  84. Lipsk był oddawna głównym punktem handlowym księgarstwa.
  85. Liktorowie, straż, która kroczyła przed konsulami i dyktatorami w starożytnym Rzymie, niosąc topory, otoczone pękiem rózg, godło kary.
  86. Rodzaj jaszczurki, zdolnej, wedle legendy, żyć w ogniu.
  87. Cały ten ustęp jest aluzją do wydarzeń w kraju, wskutek których najlepsi «żegnali się z żonami i dziećmi», idąc na Sybir lub do więzienia.
  88. Ojczyzna.
  89. Baranek na szyi — najwyższy order Złotego Runa.
  90. order podwiązki — najwyższy order angielski.
  91. pałac, zbudowany przez króla Hiszpanji, Filipa II.
  92. po włosku ekscelencja.
  93. Herkulanum, starożytne miasteczko rzymskie, zalane lawą Wezuwjusza i odkopane po dwóch tysiącach blisko lat.
  94. Gościnnego domu, w znaczeniu gospody, zajezdnego domu.
  95. Tobjasz, syn Tobjasza, postać biblijna; przewodnikiem jego był anioł Rafael.
  96. Stoicyzm, nauka głoszona przez greckiego mędrca, Zenona, a zalecająca hart duszy i wytrwałość w nieszczęściu.
  97. Siedmiu mężów Sary pożarł zły duch Asmodeusz, dopiero Tobjasz uszedł tego losu dzięki swej pobożności i cnocie.
  98. Zwój pergaminu, nawinięty na drewnianym wałku.
  99. Drażniący proszek, sporządzony z pewnego gatunku owadów, używany na wizykatorje.
  100. vel = czyli.
  101. Zgroza, straszliwa zgroza.
  102. Tyrteusz, poeta ateński, który pieśnią swoją pobudził rodaków do zwycięskiej walki i sam w niej zginął.
  103. Ezdrasz, prorok żydowski w V wieku przed Chr.
  104. Harpagon, bohater komedji Moliera Skąpiec, stąd imię jego stało się synonimem brudnego skąpca.
  105. Prometeusz, bohater mitologji greckiej, który wykradł dla ludzi ogień niebu, za co został straszliwie ukarany.
  106. Brunelleschi, największy architekt epoki Odrodzenia; Michał Anioł, genjalny rzeźbiarz i malarz owej epoki.
  107. Zniósłby ruinę świata nieustraszenie (dosłownie: nieulęknionego przykryją gruzy) — z Horacego.
  108. Figura ludzka, podpierająca gmach lub gzyms.
  109. Fanarjoci, mieszkańcy greckiej dzielnicy Konstantynopola, zwanej Fanar.
  110. Książka Pamiątek, jedna z powieści Żmichowskiej, pomieszczona w zbiorowem wydaniu jej dzieł tuż po Pogance.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Narcyza Żmichowska, Tadeusz Boy-Żeleński.