Więzień na Marsie/X: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
nowy rozdział
(Brak różnic)

Wersja z 00:24, 13 sie 2020

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zdobycie ognia.

Zniechęcenie Roberta Darvela nie trwało długo. Czując się bardzo zmęczonym, położył sporą wiązkę świeżej trawy, jako materac, w środku kolczastego krzaku jałowcu — i odpoczął na nim pięć do sześciu godzin.
Przegląd okolicy, którego dokonał przedtem, dał mu pewność, iż nie grozi mu żadne nagłe niebezpieczeństwo: nie było tu ani mieszkańców, ani szkodliwych zwierząt.
Mógł zatem spać spokojnie. Po przebudzeniu się, uzbierał kilka garści czerwonych orzechów, oraz kasztanów wodnych i grzybów. Ta uczta mogłaby zachwycić każdego jarosza, lecz Robert, nie będąc zwolennikiem jarstwa, obiecywał sobie, że natychmiast po obraniu miejsca zamieszkania, odda się polowaniu i rybołówstwu, wynajdzie sposób rozniecenia ognia i stworzy sobie jaknajwygodniejsze schronienie.
Był on obdarzony wyobraźnią twórczą; nie zabrał wprawdzie z Ziemi w swoją podróż ani okrętu, zawierającego konserwy i broń, ani też jego pocisk nie był zaopatrzony w udoskonalone narzędzia: musiał sobie dostarczyć wszystkiego sam! Posiadał jednak gruntownie chemję, mechanikę i wszelkie nauki potrzebne wynalazcom; a te wiadomości były dla niego cenniejszemi, aniżeli cała flotylla statków, naładowanych maszynami i żywnością.
Ułożył już sobie cały plan życia: najprzód wynajdzie jakieś mieszkanie, przysposobi narzędzia do rybołówstwa i polowania, zdobędzie ubranie i obuwie.
Zabezpieczywszy jako tako swoje istnienie, wydobędzie, czy to z głębi skał, czy z szlamu błotnych jezior, czy z samego powietrza nawet, substancje potrzebne do wykonania wielkiego dzieła, które zarysowało się w jego umyśle natychmiast po obudzeniu się z zagadkowego snu.
Oto, korzystając ze swej znakomitej pamięci, potrafi naszkicować mapę lądów marsyjskich. (Przesiadywał nad nią nieraz na Ziemi i przedstawiała mu się z zupełną dokładnością w najdrobniejszych szczegółach). Dla uczynienia jej wyrazistszą, używać będzie nazw, nadanych kanałom i morzom przez astronomów ziemskich: Erebus, Titanum, Arcus, Gigantum, Cyclopum, Nilus i t. p. Dzięki rozległym wiadomościom astronomicznym, potrafi wybrać miejsce najwidoczniejsze dla Ziemi i musi wynaleźć sposób urządzenia sygnałów świetlnych, jak niegdyś w Syberji. Tylko tym razem odtwarzać będzie litery, lub też znaki telegraficzne systemu Morse’a.
— A wtedy — zawołał radośnie — niepodobna, aby po niejakim czasie nie zauważono moich sygnałów! Odpowiedzą mi swojemi i w ten sposób ustali się komunikacja między mną a Ziemią.
Opowiem szczegółowo moje nieprawdopodobne przygody; stary Ardavena będzie zmuszonym w celu sprowadzenia mię z powrotem na Ziemię, użyć tych samych środków, za pomocą których wysłał mię tutaj.
Powrócę na Ziemię wzbogacony nową umiejętnością, doprowadziwszy do skutku najzuchwalsze z przedsięwzięć, na jakie człowiek kiedykolwiek się odważył!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Odkąd zuchwały zamiar powrotu na Ziemię zabłysnął przed oczami Roberta, zaszła w nim wielka zmiana. Znikło zniechęcenie, niepewność i niepokój pierwszych chwili teraz czuł w sobie odwagę i siłę, zdolną zwyciężyć wszelkie przeszkody.
Wyszedłszy z kolczastego krzaku, w którym spał, przeciągnął się radośnie i rozejrzał wkoło. Wilgotny i płaski krajobraz, z mnóstwem suchej trzciny, nasunął mu myśl o pięknym, jasnym ogniu; osłoniony cienką bawełnianą tkaniną, drżał z zimna i powiedział sobie, iż przedewszystkiem musi się postarać o ogień, gdyż w tym kraju chłodnym życie bez niego było niemożebnem.
Postanowił więc wyszukać krzemień, oraz metalowy pocisk, który go tu przyniósł i wykrzesane zeń krzemieniem iskry zebrać na suchy mech. Lecz w ciągu ostatniej doby chodził tak wiele w różnych kierunkach, iż nie mógł trafić do tego miejsca, gdzie leżał pocisk.
Błądził tak, zmieszany, gdy z zarośli zerwało się stado wielkich ptaków, wydających gardłowe krzyki. Mimowoli Robert chwycił spory kamień i rzucił w tę gromadę; zręczność jego, czy przypadek sprawiły, iż jeden z ptaków spadł ze złamanem skrzydłem, podczas gdy reszta uciekała, wrzeszcząc chrapliwemi głosami coraz donośniej.
Robert chwycił zranionego ptaka za nogę i pomimo wściekłych jego uderzeń dziobem, udusił go wreszcie, z wielkim trudem.
Ptak, podobny do dropia, był większym, niż gęś; upierzenie miał na grzbiecie i skrzydłach brunatne, spód ciała zaś pokrywał biały, nadzwyczaj gęsty puch.
— Jak widzę, mogę mieć wkrótce pierzynkę puchową — zawołał, śmiejąc się, Robert — ten piękny puch nie ustępuje wcale edredonowemu!
Tak rozmawiając ze sobą, zabrał się do skubania ptaka, czego wreszcie po dłuższej pracy dokonał.
Znalazłszy potem kawałek kamienia, dzielącego się na warstwy, jak łupek, oddzielił odeń cienki kawałek, któremu nadał kształt trójkąta, zaostrzył brzegi jego na skale i osadził go w kawałku drzewa.
Za pomocą tego pierwotnego noża, oczyścił i pokrajał na części ptaka, a chociaż, w braku ognia, musiał jeść teraz surowe mięso, jednak po długiem wygłodzeniu smakowało mu ono wybornie i dodało sił.
Na pierwszy raz zjadł oba uda ptaka, resztę zaś zawiesił w kolczastym krzaku, który mu służył za sypialnię. Był pewien, że przed wieczorem wynajdzie sposób rozniecenia ognia i będzie miał już na wieczerzę pieczone mięso; potem, z wyparowanej wody morskiej zrobi zapas soli, a gdy nabierze sił, potrafi urządzić sobie wygodne schronienie i zdobyć broń, bez której nie wyruszy na przegląd dalszej okolicy!
Przez resztę dnia był gorączkowo czynnym; posługując się swoim niezgrabnym, lecz ostrym nożem, ściął młode drzewko z żywicznym zapachem, należące do rodziny iglastych. Pień jego cienki, gładki a prosty, nadawał się wybornie na łuk; Robert przypomniał sobie, iż w wiekach średnich używano na łuki cisu lub innych drzew żywicznych.
Po godzinie pracy, miał już wyborny łuk, równo zgięty, długości około 2 metrów. Złamał wprawdzie na nim swój nóż łupkowy — lecz to drobnostka — łatwo na to poradzić!
Pozostawała do zrobienia cięciwa. Skąd ją wziąć? Przyszło mu na myśl powyciągać nitki ze swojej płachty bawełnianej, pozwiązywać je i skręcić z nich sznurek: okazał się dość mocnym, a natarty żywicą drzewną, zrobił się ślizkim i gładkim. Odłamkiem noża naciął dużo kawałków gładkiej trzciny, które w jednym końcu zaopatrzył w ostrza krzemienne, a w drugim nasadził piórami — i miał wyborne strzały.
Był zachwycony swojem dziełem! Żaden z uczonych wynalazków, dokonanych przez niego dawniej, nie sprawił mu tyle radości, co ten łuk!
Cieszył się nim, jak dziecko nową zabawką i wypróbowywał różne sposoby strzelania z niego.
Zajęcie to nie przeszkadzało mu zauważyć gromady ptaków, podobnych do zabitego przed kilku godzinami: poderwały się one z blizkiego bagna.
Robert, schowawszy się za pień drzewa, próbował swej nowej broni z najlepszym skutkiem: siedm ptaków padło, przeszytych strzałami na wylot.
Dobił je swoją pałką drewnianą i zawiesił z tryumfem w swojej «śpiżarni» czyli krzaku kolczastym. Teraz był pewien, że nie umrze z głodu.
Później przysposobi sobie z puchu tych ptaków, których mógł teraz nazabijać potrzebną ilość, miękkie materace i poduszki; a młoda kora brzozy i sitowie, muszą, odpowiednio przyrządzone, dać materjał na pokrycie puchu.
Drżąc z zimna pod mglistem niebem, widział się w niedalekiej przyszłości okrytym ciepłem ubraniem, uplecionem z sitowia, a podwatowanem puchem dropia: takaż czapka dopełni stroju — ach! wtedy drwić będzie z chłodu! Z kości ptaków wystruże sobie igły, haczyki do wędki oraz szydła, a z delikatnego ich tłuszczu, z dodaniem czerwonej glinki — mieć będzie atrament.
Spodziewał się wreszcie odnaleźć szczątki metalowego pocisku, które potrafi przerobić na broń i narzędzia wszelkiego rodzaju: siekiery, noże, piły, młotki i t. p.
— Ale do tego wszystkiego jest mi niezbędnym ogień — muszę go zdobyć... to nawet nie musi być trudnem, tylko trzeba wpaść na jaki dobry pomysł!
Zachęcony dotychczasowem powodzeniem, Robert był najlepszej myśli i puścił się w drogę powrotną ku skalistym pagórkom. Podczas drogi zbierał troskliwie suche liście i mech, tarł je w palcach na proszek i składał na wielkim liściu nenufarowym, zerwanym poprzednio.
Kiedy uzbierał już sporo tego proszku, wyszukał dwa krzemienie, a uderzając jeden o drugi, próbował wydobytą iskrą zapalić improwizowaną hubkę — napróżno jednak! Drobniutkie iskierki gasły, nie zapalając suchych liści.
Brak krzesiwa dotkliwie uczuwać się dawał. Napróżno dodawał do liści sproszkowanej żywicy: nic to nie pomagało.
Wieczorem, spożywszy kawał mięsa, ociekającego krwią, rozciągnął się na posłaniu z liści, lecz usnąć nie mógł. Zimno mu było, a oprócz tego groźne pomruki i ryki zwierząt leśnych przejmowały go dreszczem.
Zdenerwowany swem niepowodzeniem, postanowił pochodzić trochę przy jasnem świetle Phobosa i Deimosa, tak dla rozgrzania się, jak i dla uspokojenia nerwów; lecz zaledwie doszedł do brzegu trzęsawiska, zatrzymał się zdumiony. Gęsta mgła, unosząca się z ziemi, sięgała mu do ramion — lecz wyżej, powietrze było czyste, a niebo pogodne. W tej mgle błyszczało mnóstwo małych niebieskawych płomyków, które w ciągłym ruchu zapalały się, gasły, leciały, to się zatrzymywały, znikały i znów się ukazywały, kapryśne i płoche.
— Błędne ogniki! — zawołał z zachwytem.
I natychmiast w myśli mu stanęły stare legendy, opowiadane w dzieciństwie przez niańkę, lub czytane w pięknych książkach ze złoconemi brzegami, otrzymywanych jako nagrody, i westchnął ciężko...
Jakże teraz była od niego daleką Ziemia, dzieciństwo i ci wszyscy, których kochał! Miał się tu zestarzeć samotny w tem pustkowiu, zapomniawszy nawet dźwięku głosu ludzkiego!..
Szczęściem jednak nie tracił na długo odwagi — i teraz, człowiek nauki wziął szybko górę nad uczuciowym marzycielem.
Tak... to błędne ogniki! — wyrzekł głosem tak poważnym, jak gdyby zdawał najwyższy egzamin — i mówił dalej: jest to gaz błotny, wydobywający się z trzęsawisk. Powszechnie mniemają, że płoną one z powodu fosforu, wydobywającego się z materji, będących w stanie rozkładu w wodzie stojącej...
Lecz nagle, porzucając ton poważny, zawołał:
— Do licha! Cóż ja robię najlepszego! pocóż mam szukać innego ognia, kiedy go mam tyle pod ręką... tylko się schylić i brać, ile trzeba!
Wiedział jednak dobrze z bajek i z nauki, że błędne ogniki są nadzwyczaj kapryśne, za zbliżeniem się uciekają, a odchodzących gonią, skaczą lub gasną za najlżejszym podmuchem powietrza. Postanowił więc o tem pamiętać. Ułamał dwa kije proste i długie, a zbliżywszy się do miejsca, gdzie było najwięcej płomyków, zaczął jednym kijem poruszać szlam bagniska.
Małe bańki gazu zaczęły wyskakiwać z bulgotaniem na powierzchnię i zapalać się od sąsiednich ogników. Przez chwilę błysnął prawdziwy, jasny płomień. Teraz Robert rozszczepił jeden kij na końcu ostrym krzemieniem i włożył w rozszczepienie pęk suchego mchu, startych liści i nitek bawełnianych ze swojej opończy. Serce jego biło gwałtownie. Drżącą ręką ujął kij i poruszył nim błoto; a gdy błysnął jasny płomyk, przytknął do niego kij z mchem. Za pierwszym razem nie udało mu się, lecz po kilku próbach mech się wreszcie zapalił. Jakże starannie rozdmuchiwał ten słaby ogienek, jak pędził z nim do swego schronienia, aby go podłożyć pod suche, przygotowane wprzód gałęzie!
Nakoniec, niby drugi Prometeusz, ujrzał z nieopisaną radością jak mały płomyczek rośnie, wzbija się w górę, podsycany małemi a potem i wielkiemi gałęziami, aż utworzył się z nich prawdziwy stos, przy którym ogrzewał się z rozkoszą.
Grzejąc swe ręce nad ogniem, biedny samotnik pomyślał, że jest zapewne pierwszym człowiekiem, który zapalił ogień na Marsie...
Kiedy gałęzie się przepaliły, nagarnął na duży kawał łupku sporo węgli żarzących się jasno i zaniósł ten skarb do swojej jaskini. Tego wieczoru jadł na wieczerzę mięso pieczone na węglach, które mu nadzwyczajnie smakowało, a przykrywszy węgle wielką ilością gałęzi, ażeby do jutra nie wygasły, usnął, kołysany rozkosznemi marzeniami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.