Ząb za ząb.../4: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
nowy rozdział
(Brak różnic)

Wersja z 18:42, 17 gru 2020

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Ząb za ząb...
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 23.3.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz nieznany
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Uprowadzenie służącej

Tymczasem Raffles, Charley i dziewczyna wsiedli do taksówki. Raffles po drodze milczał, odkładając rozmowę z młodą dziewczyną na później. Wkrótce znaleźli się we wspaniałej willi, położonej w pobliżu Hyde Parku. Biedna dziewczyna rozglądała się ze zdumieniem po kosztownych meblach, cennych obiciach ścian i puszystych dywanach.
— Nie bój się, dziecko — rzekł Raffles łagodnie. — Jeszcze raz powtarzam, że pragnę tylko twego dobra. W najbliższych dniach postaram ci się o miejsce w jakiejś przyzwoitej rodzinie. W jaki sposób dostałaś się do Mac Governów?
— Jestem sierotą, — odparła dziewczyna. — Od jedenastego roku życia, to jest od chwili śmierci matki, wychowywałam się w jednym z sierocińców Londynu. Przed trzema miesiącami kierownik sierocińca umieścił mnie u kapitana Mac Governa. Błagałam Boga, aby pozwolił mi wydostać się z tego domu... Bywały dni, że nie dawano mi nic do jedzenia, żądając wzamian ciężkiej pracy...
— To prawdziwy skandal — wybuchnął Raffles marszcząc brwi. — Ile masz lat? Dlaczego kierownik umieścił cię u tych ludzi?
— Kierownik mnie nie znosił. Mam teraz czternaście lat.
— Hm... Nie wiem, czemu należy przypisać niechęć dyrektora? Dlaczego nie umieścił cię, jak to się zwykle dzieje, w jakimś przedsiębiorstwie, w charakterze naprzykład maszynistki?
Młoda dziewczyna zaczerwieniła się. Raffles wyczuł instynktownie, że kryje się w tym jakaś tajemnica.
— Nie bój się, mała — rzekł kładąc jej rękę na ramieniu. — Czego chciał od ciebie kierownik?
Dziewczyna zalała się łzami... Pod wpływem łagodnych słów Charleya i Rafflesa uspokoiła się nieco.
— Zanim umieszczono mnie w sierocińcu, otrzymałam bardzo staranne wychowanie, — ciągnęła głosem przerywanym przez łzy. — Matka posyłała mnie do najdroższych szkół. Gdy umarła, miałam jedenaście lat. Dyrektor sierocińca polecał mi zwykle przepisywać rachunki. Wkrótce powierzył mi prowadzenie ksiąg. Z początku nie spostrzegałam w tym nic złego... Po pewnym jednak czasie zauważyłam, że nie wszystkie pozycje zapisywane były zgodnie z rzeczywistością.
Gdy sierociniec otrzymywał jakąś dotację prywatną, zapisywano ją tylko częściowo... Zrozumiałam, że resztę zatrzymywał sobie nasz dyrektor... Karmiono nas podle, ubierano jeszcze gorzej. Pewnego dnia jeden z lordów złożył na ręce naszego dyrektora dość poważną sumę. Należało jednak wciągnąć ją do ksiąg w obecności lorda... Dyrektor, stojąc za szczodrym ofiarodawcą, starał się dać mi na migi do zrozumienia, abym zapisała tylko część ofiarowanej sumy. Ja jednak zapisałam ją w całości.
Po odejściu lorda dyrektor wpadł w wściekłość. Począł mnie nakłaniać, abym skreśliła zero z końca wpisanej sumy. Nie chcialam tego uczynić. Wówczas dyrektor zaprzysiągł mi zemstę. Wkrótce po tym skierowano mnie do Mac Governów. Dyrektor złożył fałszywy raport o moich postępach w nauce. Komisja uznała, że nie nadaję się do żadnej innej pracy... Bardzo byłam nieszczęśliwa w tym domu, — dodała z płaczem
— Dlaczego nie zwróciłeś się do policji? — zapytał Raffles, zapalając papierosa.
— Groziłam mu, że to zrobię. Śmiał się ze mnie mówiąc: „Któż ci uwierzy mały głuptasie?“.
— Tak, to prawda. Dochodzenie musiałoby zahaczyć o cały szereg wysoko postawionych osób. Policja woli tego uniknąć. Ale to nic nie szkodzi... Zdemaskujemy tego ptaszka!
— Jak się nazywała twoja matka? — zapytał po chwili.
— Alicja Tomson. Pracowała w wielkim składzie bielizny.
— Czy masz krewnych w Londynie?
— Nie.
— Czy znałaś swego ojca?
— Nie. Często oglądałam jego fotografię: na fotografii tej nosił mundur. Matka wspominała mi, że należał do jednego z najznakomitszych rodów angielskich.
— Ciekawe... — mruknął Raffles, przechadzając się po salonie.
— Czy masz tę fotografię?
— Została w sierocińcu... Gdy władze umieściły mnie w przytułku, nadesłano w ślad za mną opieczętowany pakiecik, zawierający moje rodzinne dokumenty. Miałam je dostać po ukończeniu lat osiemnastu. Jestem więcej niż pewna, że między tymi dokumentami znajduje się również fotografia mego ojca.
— Czy matka nigdy nie wymieniała ci jego nazwiska?
— Nigdy. Mówiła, że mi to może zaszkodzić.
— Dziękuję ci, moje dziecko... Na dziś dość rozmowy. Żona mego służącego zajmie się tobą i przygotuje ci pokój. Jutro zastanowimy się co dalej czynić.
Gdy został w salonie sam ze swym przyjacielem, oparł głowę na ręku i rzekł:
— Najciekawsze w tej całej historii jest to, że zęby znalezione przez kapitana są sztuczne... Umocowane były one na tak zwanym mostku i wypadły wskutek wstrząsu... Będę musiał później pomyśleć o naprawieniu tej szkody.
— Wydajesz mi się czymś mocno zaabsorbowany... — rzekł Charley.
— Tak... Przeraża mnie myśl, ilu łotrów znajduje się na tym święcie! Nie starczy poprostu czasu na ściganie winnych... Dopiero niedawno uporałem się z oficerem, teroryzującym swych żołnierzy, a tu nagle dowiaduje się, że ten sam oficer i jego żona znęcają się nad biedną sierotą... Jeszcze nie zdążyłem porachować się należycie z winnymi, gdy ich ofiara uchyla przede mną rąbek nowej zbrodni... Mam ochotę jeszcze dziś w nocy odwiedzić dyrektora sierocińca. Czy będziesz mi towarzyszył?
— Wołałbym, abyś się przespał...
— Czuję się znakomicie — zaśmiał się wesoło Raffles — chodźmy... Po powrocie weźmiemy kąpiel i pójdziemy spać...

Londyn spał, gdy obaj przyjaciele opuścili willę.
Taksówka odwiozła ich na Liverpool Street, gdzie znajdował się sierociniec, którego nazwę i adres wskazała im dziewczyna.
Raffles ruszył w stronę drzwi. Na dźwięk dzwonka ukazał się portier z latarką w ręce.
— Proszę nas zaprowadzić natychmiast do pana dyrektora — rzucił Raffles tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Portier uczuł jednocześnie, że w dłoń wsunięto mu kilka szylingów.
Nie wiem, czy zechce panów widzieć — rzekł, spoglądając podejrzliwie na spóźnionych gości. — Dyrektor śpi już..,
— Nie mamy czasu na czekanie. Przyszliśmy w sprawie urzędowej.
— Był na kolacji w klubie i wrócił przed chwilą... — rzekł portier teraz już uprzejmie. — Proszę, niech panowie pozwolą...
Wzdłuż długich korytarzy doprowadził ich aż do apartamentów dyrektora. Portier zbliżył się do ukrytych za grubą zasłoną drzwi i delikatnie zapukał. Słychać było donośne chrapanie...
Portier zapukał po raz wtóry... Odpowiedziała mu głucha cisza, przerywana tylko miarowym oddechem śpiącego. Wówczas począł dobijać się pięściami.
— Kto tam? — odezwał się zaspany głos.
— Jacyś panowie chcą się z panem koniecznie widzieć...
— Co takiego?... O tej godzinie?... Cóż to za jedni?
Zanim portier zdążył odpowiedzieć. Raffles zawołał rozkazująco.
— Proszę otworzyć! Tu policja śledcza.
Słowa te wywarły efekt natychmiastowy. Drzwi otworzyły się i na korytarz wyjrzała poprzez drzwi jakaś głowa.
— Czego panowie sobie życzą? — szepnął mężczyzna.
— Żądamy od pana pewnych informacji, — rzekł Raffles. — Chodzi o Annę Marię Tompson, którą pan umieścił u kapitana Governa...
Dyrektor odetchnął z ulgą. Obawiał się bowiem. że policja zainteresowała się jego innymi sprawkami.
— Co się stało? — zapytał.
— Dziewczyna ta jest u nas. Potrzebne nam są jej papiery, znajdujące się w archiwum sierocińca. Sprawa nie cierpi zwłoki.
— I dlatego niepokoją mnie panowie o tak późnej porze? — odezwał się dyrektor, odzyskując pewność siebie.
— Oczywiście... Potrzebne nam są nietylko papiery ale i osoba szanownego pana dyrektora... Zechce pan udać się z nami do Scotland Yardu.
Tym razem cios był wymierzony trafnie. Dyrektor zachwiał się.
— Ja?... Czego panowie odemnie chcą?
— Dowie się pan później. Proszę natychmiast zaprowadzić nas do swego gabinetu i wydać nam akta...
— Czy, czy będę badany w charakterze świadka, czy też jako?...
— Proszę to nam pozostawić. Szybko, nie mamy czasu do stracenia!
Raffles wszedł do pokoju. Dyrektor marudził, szukając kołnierzyka i krawata.
— Zbyteczny trud... W nocy i tak nikt nie zauważy niedokładności pańskiego stroju. Jako aresztant otrzyma pan strój więzienny. Zdejmiemy panu na wszelki wypadek szelki, aby nie myślał pan o ucieczce...
Dyrektor drżał jak liść osiki. Charley i Raffles pchnęli go w kierunku gabinetu. Drżącymi dłońmi otworzył szafę, w której zamknięte były papiery urzędowe. Raffles chwycił przede wszystkim książkę kasową. Z pomiędzy dokumentów wyjął pakiet opatrzony nazwiskiem Anny Marii Tompson i włożył go do kieszeni.
— Niebawem przystąpimy do sprawdzania ksiąg. Czy wszystkie cyfry zapisane są zgodnie z rzeczywistością?
— Tak... To jest... wszystkie pozycje są zapisane — jąkał się dyrektor.
— Sąd się tym zajmie, — rzekł Raffles.
Wzrok jego padł na niektóre pozycje, noszące aż nadto wyraźnie ślady wyskrobania...
— Czy nie możnaby tego jakoś załatwić z panami?... Chętnie zaofiarowałbym...
— Przyjmuje nas pan za łotrów swego pokroju? Naprzód! Jedziemy do Scotland Yardu.
W ten sposób przedefilowali przed zdumionym portierem... Ponieważ dyrektor na ulicy począł stawiać opór, Raffles założył mu na ręce kajdanki. Oszust znów zaczął błagać o darowanie mu wolności, ofiarując wzamian za to 50.000 funtów. Raffles zaprowadził go do najbliższego posterunku policji.
Dyżurny policjant spojrzał na nich ze zdumieniem.
— Jestem detektyw Johnson ze Scotland Yardu, — rzekł Raffles pewnym głosem.
Komiasarz uznał to wyjaśnienie za dostateczne.
— Przyprowadziliśmy wam grubą rybę, — rzekł. — Czy zechcecie panowie sporządzić protokół?
— Dlaczego nie odprowadza go pan bezpośrednio do Scotland Yardu? — zapytał komisarz.
— Mam w tej okolicy jeszcze inną pilną robotę — odparł Raffles. — Obawiam się, że ten typek mógłby mi tymczasem umknąć, a w ten sposób zyskuję na czasie.
Komisarz wezwał jednego z agentów jako protokulanta. Raffles rozpoczął dyktowanie raportu. Dyrektor siedział na ławie z opuszczoną głową.
— Jedyny ratunek, to przyznać się do wszystkiego, — rzekł Raffles. — Skrucha łagodzi karę...
Dyrektor skinął głową... Powoli, z przerwami, począł podawać bliższe szczegóły przestępstwa. Przyznał się nawet do maltretowania powierzonych mu dzieci.
— Ładnego ptaszka przyprowadziliście nam tutaj — mruknął komisarz, spoglądając z oburzeniem na aresztanta.
— Kogóż teraz zamierza pan aresztować?
— Inspektora tego sierocińca — rzekł Raffles. — Skieruję go już bezpośrednio do Scotland Yardu. Dam panu jeszcze kilka słów dla inspektora Baxtera... Pragnę mu wyjaśnić, gdzie jestem i co robię...
Tajemniczy Nieznajomy wziął kartkę papieru i zabrał się do pisania. Kopertę zaadresował do inspektora Baxtera w Scotland Yardzie, zalakował ją i wręczył komisarzowi, po czym sprawdził treść raportu i uściskiem dłoni pożegnał swych kolegów.
Po wyjściu z komisariatu, Raffles skierował się prosto w stronę Charleya Branda, który oczekiwał go w pobliżu. Taksówką wrócili do swej willi w Hyde Parku.
Raffles zasiadł w wygodnym fotelu i rzucił na stół... szelki pana dyrektora.
— Oto niezwykła pamiątka z interesującej wyprawy — rzekł z uśmiechem. Chwilowo dość mam tej całej sprawy. Muszę zapoznać się z treścią papierów Anny - Marii... Ciekaw jestem, kto jest ojcem tego dziewczęcia?
Otworzył pakiet i począł przerzucać znajdujące się w nim kartki papieru. Nagle drgnął.
— Nie, to niemożliwe! — rzekł.
Charley spojrzał nań ze zdumieniem. Raffles zbliżył się do swego biurka, otworzył jedną z szuflad i wyjął z niej kilka pożółkłych ze starości fotografii.
— Spójrz, Charley... Musisz to przeczytać.
Charley wziął do rąk fotografię, na której widniała następująca dedykacja:

„Memu drogiemu towarzyszowi, lordowi Listerowi z pułku Lansjerów Szkockich, na pamiątkę naszej kampanii afrykańskiej Cramersford“.

Obok tej dedykacji widniał krzyż i dopisek ręką Rafflesa: „Poległ pod Ladysmith“.
Sekretarz rzucił swemu przyjacielowi pytające spojrzenie. Lord Lister trzymał w ręku fotografię, wyjętą z papierów Anny Marii.
— Cóż to? — zapytał Charley. — To ten sam człowiek... „Mojej drogiej Annie zawsze wierny Robert“... Cóż znaczy ten dopisek na drugiej fotografii?
Oczy lorda Listera przysłoniły się mgłą smutku.
— Wierzyłem niezłomnie, że uda mi się dotrzymać przyrzeczenia, danego memu przyjacielowi lordowi Robertowi Cramersfordowi, — rzekł Raffles. — Dziś jestem bliższy celu, niż byłem dotychczas... Mała Anna Maria śpi pod moim dachem. Wyrwałem ją z rąk brutalnych ludzi... Jest córką mego najlepszego przyjaciela. Razem odbyliśmy kampanię w Transvaalu... W tym okresie naszego życia obaj zamierzaliśmy poświęcić się karierze wojskowej. Podczas ciągłych utarczek z Boerami przyrzekliśmy sobie nawzajem, że ten z nas, który zostanie przy życiu, wykona ostatnia wolę zmarłego przyjaciela... Kula wroga położyła nagle kres jego życiu i Cramersford nie zdążył wyznać mi, co go trapi. Po powrocie z Transvaalu złożyłem wizytę staremu lordowi Cramersfordowi, dziś już nieżyjącemu i bratu Robertowi, który odziedziczył po zmarłym tytuł i majątek.
Wszystko wydawało mi się wówczas proste i jasne... Nie podejrzewałem, że Robert prowadzi podwójne życie... Że ma przyjaciółkę i dziecko... Wydawało mi się, że spełniłem całkowicie mój obowiązek. Odtąd ani słowa więcej nie słyszałem o Robercie. Aż tu nagle brutalne zachowanie się kapitana strzelców irlandzkich odświeżyło dawną, zamierzchłą historię.
I któżby pomyślał, że uderzeniem bambusową laską może w konsekwencji doprowadzić do zaaresztowania dyrektora sierocińca?...
Przerwał rozmowę, pochłonięty całkowicie znalezionymi listami. Były to listy, pisane przez lorda Roberta do matki Anny Marii... Listy pełne miłości i zapewnień, że wkrótce w życiu ich nastąpi szczęśliwa zmiana... W ostatnim liście lord wspominał o tym, że rezygnuje po powrocie z wojny ze swego tytułu, aby poślubić matkę swego dziecka...

Tymczasem inspektor Baxter spał snem sprawiedliwych w pokoju, przylegającym do jego gabinetu w Scotland Yardzie.
Był to dyżur nocny Baxtera. Praca jego w czasie dyżuru polegała na tym, że wysypiał się znakomicie na kanapie, zostawiając Marholmowi całkowicie wolną rękę.
Nagle z sennych marzeń wyrwał go donośny głos Marholma.
— Uwaga inspektorze! Wstawać, do licha!...
Posterunek z Essex-Street przysyła nam dyrektora sierocińca, zaaresztowanego dziś wieczorem przez jednego z detektywów.
Baxter otworzył szeroko oczy.
— Czyście oszaleli, Marholm?... Kto zatrzymał dyrektora?... O co chodzi?
— Hm... — mruknął Marholm. — Jest to zdobycz, której można nam pozazdrościć.
— Powiedzcie mi wreszcie, co się stało?
— Dyrektor znajduje się tuż obok w sali... pod strażą dwóch policjantów. Robi wrażenie gentlemana, choć w stroju jego można zauważyć pewne niedokładności. Nie nosi kołnierzyka... Brak mu szelek... Pytałem, czy czytał Sherlocka Holmesa? Odpowiedział mi, że nie... Wnioskuję stąd, że kryminalne romanse pozostają bez wpływu na mentalność społeczeństwa. I tak mamy dość przestępców...
— Skończcie raz wreszcie z filozofią... Co on takiego przeskrobał, ten wasz dyrektor?
— Niezawodnie sam on to panu powie. Zresztą raport detektywa Johnsona leży na pańskim biurku.
Johnson? Johnson? Któż to taki? Czy słyszę o liście o detektywie Johnsonie? — zapytał Baxter zdumiony.
— Nie... Wyjaśnienie znajdzie się w zamkniętej kopercie, dołączonej do raportu.
Baxter dźwignął się z sofy i podreptał do biurka. Z pośpiechem otworzył kopertę. Zaledwie jednak rzucił okiem na znajdującą się w niej kartę wizytową zbladł i z głośnym okrzykiem opadł na fotel.
— Co się stało, kapitanie? — zapytał Marholm.
Baxter dyszał ciężko, chwytając powietrze, jak ryba wyjęta z wody.
— Raffles... Raffles — szepnął.
Marholm szybko przebiegł wzrokiem treść karty.
— Doskonały kawał, inspektorze — zawołał, zanosząc się od śmiechu — powinien pan złożyć wniosek, aby odznaczono Rafflesa najwyższym orderem w państwie. Bez jego współpracy marnie wyglądałyby plony Scotland Yardu...
— Czy czytał pan treść listu?
— Nie — odparł Baxter zgnębiony.
— Niech więc pan posłucha:
„Drogi Inspektorze! — czytał Marholm. — Przesyłam Panu w załączeniu przestępcę z gatunku najgorszych oszustów. Jest to dyrektor sierocińca miejskiego. Winszuję Panu, że przyczyni się Pan do zdemaskowania tego łotra, żerującego na krzywdzie sierot.
Proszę przyjąć wyrazy prawdziwego szacunku od szczerze Panu oddanego
Johna C. Rafflesa“.
Zapanowało milczenie. Marholm zapalił fajkę i poprzez tuman dymu spojrzał na inspektora.
— Cóż zrobimy, kapitanie, z tym typem? Czy go pan przesłucha? Powinniśmy być szczęśliwi, że Raffles napędza nam zwierzynę...
Baxter tupnął nogą:
— Nie mam nic przeciwko temu... — rzekł. — Diabli mnie biorą tylko, że Raffles znów zakpił sobie ze mnie. Wołałbym raczej wypuścić z więzienia najgorszego łotra, niż zawdzięczać Rafflesowi wykrycie przestępstwa.
— Piękna zasada — rzekł Marholm z ironią. — Nie podzielam pańskiego zdania: wołałbym zamianować Rafflesa stałym detektywem na służbie Scotland Yardu i zapewnić mu raz wreszcie bezpieczeństwo. Gdyby Raffles był detektywem, moglibyśmy wszyscy wówczas zawiesić nasze mundury na kołku...
— Zachowajcie swoje głupie uwagi dla siebie — zawołał Baxter — Ostrzegam was, że te głupie kawały doprowadzą do waszej dymisji.
— Mój Boże! Przecież marzę tylko o tym. Pełnić funkcje pańskiego sekretarza, to bynajmniej nie wesołe zajęcie. Sam pan chyba to przyzna.
— A wy wolelibyście wałkonić się i noce spędzać na hulankach. No, ale już dość tego gadania i jazda do roboty. Siadajcie za biurkiem i załóżcie nowe akta dla tego dyrektorka. Czas już wreszcie, abym mógł się położyć spać...
— Jeżeli szef się wysypia, to podwładnemu wolno chyba czytać romanse kryminalne — rzekł Marholm, wyciągając z szuflady gruby tom przygód Sherlocka Holmesa.
— Zabraniam wam czytać podczas urzędowania... Złożę na was raport!
— A ja zamelduję przełożonym władzom, że inspektor podczas urzędowania śpi...
Baxter doszedł do przekonania, że przeholował. W gruncie rzeczy obawiał się, że Marholm mógłby spełnić swoją groźbę. Zaczął tedy z innej beczki.
— Dziwny z was człowiek, nie znacie się zupełnie na żartach... Jeżeli nie chcecie zająć się sprawą dyrektora, to ja już go wezmę we własne ręce.
Otworzył drzwi i wszedł od niewielkiego korytarza, gdzie pod strażą dwuch policjantów siedział skulony dyrektor.
Baxter wyprostował się, przybrał minę dyktatora i rzekł groźnie:
— Dobrze, że pana widzę. Mogę sobie powinszować wspaniałej zdobyczy.
I znów powtórzyła się scena, jakiej Marholm bywał częstym świadkiem. Baxter przypisując sobie zasługę schwytania przestępcy, grał rolę wielkiego detektywa.
— Śledziliśmy pana już od dawna — ciągnął dalej Baxter. — Cóż pan może powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?
Dyrektor zmęczony przeżyciami ostatnich godzin, zadrżał.
— Wszystko już zeznałem do protokółu, panie inspektorze... Mam nadzieję, że...
— Nic tu pańskie nadzieje nie pomogą — zawołał Baxter. — Zachowuje się pan jak baba, a nie jak mężczyzna! Dość mam tych jęków! Wszyscy bandyci są podobni do siebie... Miłe złego początki lecz koniec żałosny! Czyż nie tak?... — Jak dotąd nie wymknął mi się ani jeden przestępca!
— Prócz Rafflesa — rzucił na boku Marholm.
Baxter spiorunował go wzrokiem. Marholm natomiast nie przejmując się tym zbytnio, wyciągnął swą fajkę.
— Znów palicie? — wrzasnął inspektor. — Siadajcie za biurkiem i piszcie...
Marholm wziął do rąk obsadkę, przyjrzał się uważnie stalówce i powoli zanurzył pióro w atramencie.
— Dyrektor Millson z sierocińca miejskiego... — rozpoczął Baxter.
— Chwileczkę, inspektorze... Dyktuje pan tak szybko, że nie mogę zdążyć.
Baxter zaklął z niecierpliwości.
Marholm z anielskim spokojem zabrał się do czyszczenia stalówki połą swego munduru. Gdy uznał, że cierpliwość Baxtera została wystawiona na dostatecznie długą próbę, rozpoczął pisanie. Sprawozdanie urzędowe podyktowane przez Baxtera mijało się z prawdą tylko w jednym punkcie: Baxter pominął, że źródłem informacyj był Raffles i przedstawił sprawę zaaresztowania dyrektora wyłącznie, jako rezultat własnej swej pracy. Marholm skorzystał z tego, że inspektor nigdy nie sprawdzał dyktowanych przez siebie protokółów i zmodyfikował sprawozdanie Baxtera w tym sensie, że uwypukli rolę Rafflesa. W ten sposób sprawiedliwości stało się zadość.
W kilka chwil później, z pokoju przylegającego do gabinetu rozlegało się już miarowe chrapanie inspektora Baxtera.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.