Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/371: Różnice pomiędzy wersjami

 
(Brak różnic)

Aktualna wersja na dzień 12:41, 15 sty 2021

Ta strona została przepisana.
—   369   —

wienia kulomiotu, czy dla rąbania bramy — my z naszych zasadzek w kupę! — Rozlatują się — leży jeden, dwóch na bruku. Znowu się zbiorą — my znowu w nich tratarach! — A oni walą i walą w mury, jak idjoci.
Tadeusz słuchał uważnie i składał sobie obrazowo tę scenę, bądź co bądź nie śmieszną. Zapytał wreszcie:
— No a ty? — czy miarkowałeś, że strzelasz celnie? — czyś kogo powalił?
— Strzelałem przez wąskie okno wykusza i zaraz po strzale przykucałem tak, żeby mnie mur zasłonił. Strzeliłem sześć razy — nie wiem — raz ten, do którego mierzyłem, kiwnął się mocno. — I wiesz co? to wcale nieprzyjemne wrażenie.
— I jakże się to skończyło? — Zaczęli się rozlatywać od bramy i prać do nas ukośnie, z za węgłów. Trudniej już było do nich mierzyć, choć i oni nam nic nie szkodzili. — Wtem słyszymy — tętent konnicy i jakiś grzmot żelazny po bruku. Jeźdźcy w ogromnych papachach — Ingusze, czy inne djabły azjatyckie? — a za nimi samochód opancerzony. Komendant zawołał głośno na całe podwórze: zaprzestać ognia! — Więc cicho. — A i nasi napastnicy ucichli i jakoś krzywo na Inguszów patrzyli. Więc przejechała konnica przed bramą, przedudniał samochód — i wszystko się rozlazło.
— Iluż więc tam padło?
— Ja widziałem powalonych kilku. Inni mówią, że kilkunastu.
— Czy tamten komendant służył w wojsku?