Tajemnice Nalewek/Część III/V: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
n
 
(Brak różnic)

Aktualna wersja na dzień 20:59, 16 sty 2021

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część III-cia
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
ZGROMADZENIE

Warszawa posiada zakąty o których w owym czasie nie miała najmniejszego pojęcia większość tak zwanych „warszawiaków z krwi i kości“.
Weźcie, naprzykład całe tak zwane przemieście wolskie, położone za rogatkami tego nazwiska, stanowiące gromadę domów i domków, poprzecinanych wąskiemi i błotnistemi ulicami, których krańce wychodzą na pola, zasiane wiatrakami, czasem na mur przytykającego cmentarza, niekiedy na wyrwy po wykopanej glinie, zwane „gliniankami“.
W okolicach tych glinianek krążą najgorsi bandyci. Wieczorem przejść tu niepodobna. Mieszkańcy sąsiednich domków słyszą nieraz o późnej nocy jakieś dzikie krzyki i charczenia, odgłosy walki i rozpaczliwe wołania. Ktoby się jednakowoż odważał zapuszczać pomiędzy te głębokie wyrwy, w głębi pełne brudnej, zielonawej wody, z boków obrosłe krzakami, śród nocy czarnej jak atrament, zaludnione niewyraźnemi cieniami? Każdy naciąga tylko kołdrę na uszy i probuje czy okiennice zamknięte.
Późnym jesiennym wieczorem, w jednej z uliczek, położonych tuż na krańcu przedmieścia wolskiego, o parę tylko kroków od „glinianek“, spostrzegamy niespodziewany ruch. Wokoło ciemno. Zdaleka tylko wysoki, starożytnej formy rewerber na oleju rzuca niepewne, drżące smugi blado-żółtawego światła. W skąpych tych promieniach ukazują się od czasu do czasu niewyraźne jakieś postaci. Słychać plusk błota pod stopami. Cienie pukają do parkanu, ukrywającego w głębi domek, raczej chałupkę i po chwili znikają we wnętrzu.
Trwa to już od pół godziny. Wejdźmy przez furtkę wewnątrz podwórza za jednym z pukających. Jest to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna; jego strój, o ile przy bladych błyskach lampki sądzić można, jest bez zarzutu, pełen elegancji. Gdybyśmy mogli się przy świetle przyjrzeć twarzy nieznajomego, przekonalibyśmy się, że jest to Natan Lurje.
Przebrnąwszy kałuże błota, znalazł się on przed chałupką, ukrytą w głębi podwórza, i wstąpił na wysoki próg sieni, prowadzącej do wnętrza domku. Odpowiedziawszy skinieniem na tajemniczy znak, który mu zrobiła jakaś ukryta za drzwiami w cieniu osobistość, pan Natan skierował się krokiem pewnym w głąb sionki. Po chwili trafił na drzwi, które otworzył; nastąpiły wkrótce drugie drzwi, za niemi schody, oświetlone niewyraźnem światełkiem lampki.
Kiedy pan Natan spuszczał się po tych schodach, uderzających w twarz ciężkiem piwnicznem powietrzem i zaduchem pleśni, zdala już do jego uszu dobiegł potężny gwar zmieszanych głosów, wybuch piekielnych wrzasków, stłumiony ciężarem piwnicznego muru. Bo był to dziwny dom! Chałupka zdawała się nędzną chatą chróścianą, którą lada podmuch wiatru mógł zdmuchnąć, a piwnice zagłębiały się pod ziemią czerwonym murem cegieł.
Pan Lurje zatrzymał się na środku schodów, których stopnie zwilgotniałe i napół zgniłe skrzypiały pod jego stopami.
— Tam gorąco! — rzekł do siebie. — Tem gorzej!
Zeszedł szybko jeszcze kilka stopni nadół i znalazł się przed drzwiami, których strzegła jakaś nowa, ukryta w cieniu postać. Zamieniwszy z nią parę znaków, pan Natan otworzył drzwi.
Widok, który uderzył jego oczy, rzeczywiście godny był uwagi. Kilka zwyczajnych, szynkownianych kinkietów naftowych, bez szkieł, przytwierdzonych do ścian obszernej piwnicy i kopcących długiemi smugami dymu jej sklepienie, oświetlało zebranie, złożone z dwudziestu do trzydziestu osób. Ginęły one w cieniu, pomiędzy różnej formy przedmiotami, beczkami, pakami i narzędziami, zapełniającemi piwnicę. Co jakiś czas ukazywały się tylko w bladem oświetleniu kinkietów charakterystyczne głowy, błyszczące oczy, krogulcze nosy, gdzie niegdzie rude brody, gdzie niegdzie długie poły chałatów żydowskich. Gdyby ktoś mógł i chciał bliżej się przyjrzyć zebranym, przekonałby się, że było to zgromadzenie wielce urozmaicone: znajdowali się tu kupcy, handlarze, lichwiarze, wyrobnicy, gentlemanowie i nawet... kobiety.
W głębi piwnicznej izby, na kupie różnych przedmiotów, stał w tej chwili, otoczony kołem głów, młody brunet, o niewielkich faworytach. Poznajemy w nim barona von Rajta.
— Ten człowiek — wołał on z dziką energją na chwilę przed przybyciem pana Natana — jest zdrajcą. „On sam“, w którego imieniu działam, powierzył mu stanowisko, na którem odnosząc znaczne korzyści, powinien był być pożyteczny „naszym“. Tymczasem ten człowiek oszukiwał nas. W domu bankierskim, którego jest wspólnikiem z „naszej“ łaski, popełniona została kradzież. Usunięto trzykroć sto tysięcy rubli...
— Trzykroć sto tysięcy!
— Dwa miljony!
Po zgromadzeniu przebiegł lubieżny dreszcz. Przez chwilę jeszcze panował napół przytłumiony szmer.
— Pieniądze te znajdują się, lub powinny się znajdować w kieszeni tego człowieka! Mam na to dowody i mogę je w każdej chwili przedstawić. Zamiast oddać je „naszym“, zachowując część, którą mu nasze przepisy przyznają, ten człowiek zamierzył sobie przywłaszczyć wszystko. Mam tyle władzy, danej mi przez „niego samego“, że mógłbym go ukarać sam, bez odwoływania się do was. Ale chcę, ażebyście wy uznali, że on sam jest zdrajcą, i ażeby „on sam“ dowiedział się o tem z waszych ust.
Z różnych stron piwnicznej izby odzywały się głosy aprobaty.
— Na jaką karę zasłużył, podług naszych zwyczajów, zdrajca? — pytał dalej młody brunet.
— Na śmierć! — odezwało się kilka głosów.
— A oto dowody — rzekł brunet, wydobywając z zanadrza papier.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł pan Natan.
— Co to? — rzekł odrazu głosem urywanym i krótkim. — Oskarżają mnie? Kto?
Przez chwilę panowało w piwnicznej izbie milczenie.
— Ja! — odrzekł gardłowym głosem brunet.
Pan Natan powiódł dookoła dumnym wzrokiem.
— Mnie?
— Tak.
— Mnie?... Jednego z Trzech, którego wszyscy, jak tu jesteście, znacie od lat tylu... Ależ to szaleństwo... I o co?
Młody brunet wysunął się naprzód.
— Natanie Lurje — odrzekł głosem chrapowatym, uderzającym pewną energją — w imieniu „jego samego“ i „naszych“ zapytuję cię, gdzie są trzykroć sto tysięcy rubli, skradzione przez ciebie z kasy Ejtelesa, które należą do nas wszystkich?
Pan Natan zbladł, jak trup. Niespodziewanie, niezmiernie szybkim ruchem sięgnął do kieszeni. W jego ręku błysnęła broń.
— Tak się postępuje z łotrami! — wyrzucił z pomiędzy zaciśniętych zębów.
Nastąpił strzał.
W chwili jednak, gdy wspólnik firmy Ejteles i Sp. ściągał kurek broni, odebrał on w rękę silne uderzenie. Kierunek strzału został zmieniony. Kula, zamiast ugodzić młodego bruneta, utkwiła w sklepieniu piwnicy.
Scena ta trwała tylko jedną chwilę. To, co po niej nastąpiło, było jeszcze szybsze.
Kiedy dym wystrzału opadł, można było rozróżnić postać pana Natana rzuconego na ziemię; z kilku pochylonych nad nim osób, które utrzymywały go w bezwładności, młody brunet ściskał mu jedną ręką gardło, w drugiej trzymał szeroki, ostry nóż...
Dziki ryk obecnych witał ten triumf jednego z walczących.
Obok bruneta klęczała młoda kobieta, która przed chwilą uratowała mu życie zręcznem uderzeniem w rękę Lurjego. Była to „Złota Rączka“.
— Zabij go! — wołała do bruneta.
Brunet podniósł nóż do góry...
Uderzenie miało nastąpić mniej, niż za sekundę. W tej chwili drzwi piwnicy zostały gwałtownie otworzone.
— Uciekać, uciekać! „Ta“ idzie!
Wiemy już, co w języku bandytów znaczy „ta“.
Trudno opisać popłoch, który zapanował następnie. W jednej chwili światła pogasły.
W dwie minuty potem, kiedy przez drzwi, któremi niedawno widzieliśmy wchodzącego pana Natana, wkroczyła gromada ajentów z zapalonemi latarniami, w piwnicy nie było nikogo. Nawet przed chwilą rzucony o ziemię pan Natan zniknął. Tylko z poza beczki, przysuniętej do ściany, wysunął się jakiś cień.
— „Fryga“? — zapytał urzędnik, kierujący wyprawą.
— Ja proszę pana naczelnika.
— Gdzież oni, u licha?
„Fryga“ miał w tej chwili minę godną pożałowania.
— Nie wiem — odrzekł, rozkładając ręce.
— Cóżeś tu u licha robił?
Ajent policyjny w paru słowach opowiedział gwałtowne sceny, których był świadkiem, ukryty w kącie piwnicy, wreszcie wyraził przypuszczenie, że zebrani musieli zniknąć przez jakieś ukryte wyjście.
— Znów pudło... — zrobił uwagę urzędnik.
— Niezupełnie, panie naczelniku — ośmielił się odpowiedzieć ajent.
— Jakto?
— Mamy tutaj sporo ciekawych rzeczy, jest czem otrzeć łzy. Oto kontrabanda, a tam dalej prasa do fabrykowania banknotów. Powtóre, jeśli pan naczelnik był łaskaw, jak zamierzał, obsadzić okolicę tego domku strażą, możemy jeszcze złapać niejednego ptaszka. Po trzecie...
Tu „Fryga“ podskoczył do góry i uderzył się pięścią w czoło.
— Jakiż ze mnie gap! — zawołał.
Zwierzchnik spoglądał nań zdziwiony.
— Co takiego? — pytał.
— Po trzecie... Za pozwoleniem pana naczelnika, pędzę za tem trzeciem... Niema ani chwili do stracenia.
Ajent policyjny wybiegł, jak warjat, z piwnicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.