Duch puszczy (Bird, 1912)/Ucieczka: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
nowa strona
 
(Brak różnic)

Aktualna wersja na dzień 22:12, 17 sty 2021

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  IX.
Ucieczka.

Nieprzyjaciel dwukrotnie odparty, a za każdym razem z wielką stratą, przekonał się, iż szaleństwem byłoby narażać się na kule tak celnych strzelców. Gromada więc Indyan, cofnąwszy się z pod ognia swoich wrogów tak daleko tylko, ażeby się niepotrzebnie nie narażać, szerokim wieńcem otoczyła zwaliska chaty z trzech stron, tak że wyjąwszy brzeg parowu, środkiem którego płynęła rzeka, a którędy ucieczka była niepodobna, wszystkie miejsca były strzeżone. Indyanie poukrywali się za krzakami, pniami i skalami, od czasu do czasu dawali ognia i wydawali krzyki dla przestraszenia oblężonych.
Kiedy niekiedy jeden z odważniejszych wojowników podsuwał się pod chatę i strzelał do niej na traf, gdyż oblężeni, czuwając nad ruchami oblegających, nie narażali się niepotrzebnie na ich kule.
Położenie jednak takie było męczące i nieznośne. Oczekiwać z wytężonem okiem i uchem wśród nieprzejrzanych nocnych ciemności, co chwila nowego napadu i to wobec dwóch kobiet, narażonych na najokrutniejsze męki w razie klęski, było męką piekielną dla Rolanda i jego towarzyszy. Niepewność i trwoga napełniały serca wędrowników. Toż Indyanie, czołgając się, mogli podsunąć się pod samą chatę, a potem, wpadłszy przeważną liczbą, pokonać szczupły zastęp chrześcijan, który pomimo nadludzkich wytężeń, nie zdołałby oprzeć się takiej przemocy. Lada chwila kula nieprzyjacielska mogła zmniejszyć liczbę obrońców, gdyż Osagowie, których pomimo poległych było jeszcze co najmniej dwudziestu, strzelali wprawdzie na traf, ale często, a że dotąd nikogo nie zabili lub nie zranili, można to tylko było przypisać cudowi.
Położenie to jeszcze stokroćby się pogorszyło za nadejściem dnia, bo przy świetle słonecznem ani jeden strzał Indyan nie byłby daremnym, a przy blasku dnia dzicy przekonaliby się, że mają do walczenia z bardzo małą siłą, której w nocy ocenić nie mogli. Odsieczy spodziewać się nie było można, gdyż pułkownik ze wszystkimi osadnikami, zdolnymi do bitwy, pociągnął na pomoc koloniom, na północy położonym, towarzysze zaś jego, znajdujący się przy karawanie, nie przeczuwali, w jakiem niebezpieczeństwie znajduje się ich dowódca. W takim tylko razie odsiecz mogłaby nastąpić, gdyby się udało któremu z oblężonych przedrzeć przez łańcuch Indyan i sprowadzić pomoc.
Roland miał dwa plany: albo dosiąść konia i rzucić się wprost na dzikich, ściągągnąwszy uwagę na siebie, ułatwić Natanowi wyprowadzenie drugą stroną reszty oblężonych, lub też, pomimo gwałtowności wezbranej rzeki, zdać się na konie i przenieść wątpliwy ratunek nad śmierć pewną. Udzielił on swych myśli Natanowi, ale kwakier ani jednej ani drugiej nie pochwalił. Słuchał ich w milczeniu, a sam, pomimo skruchy 1 wyrzutów sumienia, nie zaprzestał strzelać do dzikich i ile razy który z nieostrożniejszych wychylił się z ukrycia lub jakąś część ciała odsłonił, natychmiast kwakier, korzystając z tego, słał mu pocisk niechybny.
— Co dalej zrobimy, w tej chwili jeszcze nie wiem — szepnął kwakier — ale radziłbym ci, zanim Pan Bóg nas natchnie, dziurawić czerwone skóry. Mam już kilka na sumieniu z twojej przyczyny, to i trzeba brnąć, dalej, bo czy mniej, czy więcej, to już na jedno wyjdzie.
Noc zbliżająca się ku schyłkowi, ośmielała Indyan. Rzęsiste strzały i liczniejsze okrzyki dowodziły, iż musieli otrzymać posiłki. Zarazem zauważył Roland, iż amunicyi nie na długo wystarczy.
— Bracie — rzekł Natan, wysłuchawszy Rolanda — jeżeli tam w górze stoi napisane, iż niewiasty twe zostaną zamordowane w twoich oczach, nic tego wyroku zmienić nie zdoła. Ale ponieważ powiada Pismo św.: »Pomagaj sobie, a Bóg ci dopomoże,» przeto będę się starał uczynić wszystko, na co się moja słaba głowa i liche siły zdobyć mogą. Opuszczę cię więc, miły bracie, dla sprowadzenia pomocy. Jeżeli zdołasz bronić chaty do rana... Ależ plotę niedorzeczności, nie tylko zdołasz, ale musisz jej bronić, choćbyś nie miał innej pomocy, jak tylko tych dwóch niedołęgów, ja ci sprowadzę ratunek.
— A żatem dosiądę konia i dla odwrócenia uwagi tych potworów...
— Nie troszcz się o mnie i nie odwracaj ich uwagi, bo się to na tyle tylko przyda, że cię zastrzelą, jak jelenia. Ja muszę tak ostrożnie i cicho przepełznąć przez ich czaty, żeby nawet nie domyślili się, że się liczba obrońców zmniejszyła.
— Ależ to niepodobne do uskutecznienia — rzekł Roland.
— Zapewne, że nie jest rzecz łatwa podejść tych rozbójników, ale dla ocalenia tych biednych kobiet trzeba się na wszystko narazić. Jeżeli mi się powiedzie przebyć łańcuch czat indyjskich i znaleść twoich przyjaciół, to bezwątpienia uratuję wam życie. Nie uda się, to przynajmniej nie będę cierpiał, patrząc, jak te psy będą zdzierały czupryny chrześcijańskie. Przy pomocy Bożej, spodziewam się prześlizgnąć, jak wąż, pomiędzy nimi, a zresztą i Cukierek będzie mi w tym razie wybornym przewodnikiem.
— Niechże cię Bóg prowadzi — szepnął Roland nie mając nawet czasu wśród okropnego niebezpieczeństwa pojąć ogromu poświęcenia Natana. — Rób, co możesz, dla ocalenia mej siostry, a wszystko, co tylko posiadam, oddam ci w nagrodę twej usługi.
— Bracie — odpowiedział z dumą Natan — co czynię, czynię to nie dla nikczemnego zysku, ale z litości dla kobiet. Oszczędzaj tylko prochu i broń się jak najdłużej, a Bóg pobłogosławi moim zamiarom i ocali biedne ofiary.
Natan nie namyślał się długo, podpasał poły skórzanej opończy, ażeby mu nie przeszkadzały, potem z cicha gwizdnął na pieska, leżącego w kącie izby. Następnie, opatrzywszy proch na panewce i pozostawiwszy sobie jeden nabój, oddał resztę kul i prochu Rolandowi i skierował się ku drzwiom, skradając się na palcach. Jakieś nagłe podejrzenie obudziło się w duszy kapitana.
— Natanie! — rzekł ściskając mu gwałtownie rękę — ja ciebie nie puszczę. Może ty chcesz nas bezpowrotnie opuścić? Oh, gdybyś miał zamiar zostawić nas w ręku nieprzyjaciół, Bóg nie przebaczyłby ci nigdy tej zdrady!
— Bracie! — odrzekł, kwakier spokojnie i chłodno. — Gdybyś wiedział, co to znaczy przekradać się tak, jak ja, przez obozowisko dzikich, tobyś przeniknął, że tchórz i zdrajca obrałby sobie inną drogę dla uratowania swego nikczemnego życia. Spełnij tylko swój obowiązek tak, jak ja mój spełnię, a wszystko będzie dobrze. Bywaj zdrów! Zginę lub ocalę te biedne dziewczęta.
I uścisnąwszy rękę Rolanda, odważnie puścił się na wykonanie swego niebezpiecznego przedsięwzięcia, które obudziłoby w sercu Rolanda najgłębsze uwielbienie, gdyby był w stanie pojąć wielkość ofiary Natana.
Kwakier pełznąc na brzuchu, wyślizgnął się z chaty i szeptał wciąż do swego psa: »Cukierku! tyle razy dałeś mi dowody swego rozumu, pokażże dziś, co umiesz! Prowadź mnie, poczciwa psinko, bo tu idzie o ocalenie biednych kobiet i dzielnego wojownika«.
Psina podniosła nos do góry, wietrząc na wszystkie strony, potem, obrawszy kierunek, puściła się naprzód. Natan pełznął za nią od krzaku do krzaku, od pnia do pnia, posuwając się tuż za nogą psa z jak największą ostrożnością i cichością.
Gdy kwakier znikł z oczu kapitana, rozkazał on pozostałym towarzyszom, ażeby wraz z nim dali ognia do Indyan, dla odwrócenia ich uwagi od Natana. Na strzały te dzicy odpowiedzieli wrzaskiem przeraźliwym. Roland powtórzył salwę, a gdy krzyki uspokoiły się, z bijącem sercem zwrócił uszy ku stronie, w której myśliwiec popełznął. Nic jednak słychać nie było, tylko kiedy niekiedy wypadł strzał ze strzelby Indyan, połączony z wyciem przeraźliwem. Potem następowała cisza, śród której dochodził oddalony huk gromu i szumu przewalającej się w łożysku rzeki.
Roland już dziękował w duszy Bogu za szczęśliwy obrót sprawy Natana, kiedy nagle straszliwy wrzask rozdarł powietrze w tej właśnie stronie, w którą myśliwy popełznął. Myśl, że go dzicy schwytali, ścięła lodem krew w żyłach kapitana; po krzyku tym ponownie nastąpiła tak głucha cisza, że wyraźniej, niż kiedykolwiekbądź, dobiegał do uszu szum wiatru, wstrząsającego wierzchołki drzew niebotycznych.
Po upływie kilku minut, które wydawały się wiekiem znękanemu Rolandowi, horda Indyan z większą, niż pierwej, zaciętością ponowiła napad. Na odgłos ich wojennych okrzyków zachwiana energia ożyła znowu w piersi Rolanda
— Ognia! Ognia! — zawołał na swych towarzyszy piorunującym głosem. — Jeżeli mamy zginąć, drogo sprzedajmy swe życie i zgińmy, jak na mężów przystoi!
I sam dając przykład, wypalił ze strzelby i pistoletów do ciemnych postaci, biegnących ku zwaliskom. Colbridge i Cezar strzałami powitali nieprzyjaciół i jeszcze raz udało się im odeprzeć napad. Dzicy cofnęli się na dawne stanowiska i stamtąd utrzymywali odień, niektórzy z nich, ukrywszy się za pniami drzew, dawali strzały z bliższego niż towarzysze oddalenia. Gdyby nie grube belki ścian chaty i ciemność nocna, obrońcy dawnoby już polegli.
Roland, straciwszy wszelką nadzieję odsieczy po schwytaniu Natana, postanowił opuścić kryjówkę i szukać ratunku w ucieczce przez rzekę, lecz w chwili, gdy zamierzał przywieść ją do skutku, z poza krzaków wypadła ognista strzała i w szczątkach dachu ugrzęzła. Wprawdzie drzewo, oddawna wilgocią przejęte, a dotego rannym deszczem przemoczone, nie zajęło się od ognistego pocisku i pożaru lękać się nie należało, wszelako każda wypuszczona strzała, dopóki się paliła, przyświecała dzikim, niby pochodnia i przy jej świetle oblegający mogli się przekonać z łatwością o słabości sił obrońców chaty. To skłoniło ostatecznie kapitana do opuszczenia kryjówki. Ostrożnie tylnem wyjściem wyprowadził kobiety, ukrył je na stoku parowu, pod wystającą skałą i powrócił do chaty dla zabrania murzyna i pastora, zasłaniających odwrót kobiet.
Indyanie, widząc niepodobieństwo wzniecenia pożaru, zaprzestali wyrzucać strzały ogniste. Ale w tej chwili czarne chmury, zakrywające księżyc rozstąpiły się; lubo wicher pędził tumany obłoków nieustannie, przecież kiedy niekiedy blask księżyca, chociaż słabo, oświecał zwaliska, co sprzyjało niezmiernie zamiarom oblegających, którzy dotąd z powodu ciemności uderzali na traf i dlatego tak ciężkie ponieśli straty.
Roland spodziewał się teraz ponowienia ataku i dlatego zatrzymał się z obydwoma towarzyszami w chacie, gdyż w razie jej opuszczenia i zdobycia przez Indyan wszelka obrona byłaby niepodobna. Stromy brzeg rzeki, na którym wznosiły się ruiny, panował nad parowem i gdyby raz opanowali go nieprzyjaciele, gromadka białych zginęłaby bez ratunku.
W tem oczekiwaniu upłynęła z górą godzina. Roland nie umiał sobie wytłumaczyć bezczynności Indyan. Po tylu szturmach gwałtownych uciszyli się tak dalece, że ani jeden strzał, ani jeden okrzyk nie zamącił spokojności nocy. Nadzieja, że Natanowi ujść się powiodło, że dzicy go niedostrzegli, ożywiła nanowo serce kapitana.
— Jeżeli w istocie uniknął rąk wroga — myślał Roland to już niezawodnie musi być blizko obozowiska karawany i wkrótce przyprowadzi nam upragnioną odsiecz. Dzięki niebu księżyc znowu skrył się za chmurami i nanowo grzmieć zaczyna. O, gdybym jeszcze tylko choć godzinę mógł utrzymać to stanowisko!
Życzenia kapitana zdawały się spełniać, gdyż cisza wciąż panowała wśród Indyan, a grube chmury, zaciągnąwszy horyzont, zaciemniały cała okolicę. Przekonawszy się o zupełnej spokojności czat indyjskich, Roland opuścił swoje stanowisko i zszedł ostrożnie do rzeki dla odwilżenia wodą ust spiekłych. Po napiciu się wody stanał na małej wyniosłości i stamtąd ogarnął wzrokiem rzekę dla zbadania, czyby się przez nią nie można było ratować ucieczką. Od strony, gdzie Roland się znajdował, woda z szumem pędziła gwałtownie, lecz cokolwiek niżej rozlewała się szeroko i płynęła spokojnie. Tu możnaby ją bezpiecznie przebyć, gdyby nie wyspa wstrzymująca bieg wody. Składała się ona, o ile mu się zdawało, z niezliczonej liczby nastroszonych korzeni i pni wierzbowych, a ranna powódź napędziła mnóstwo konarów i pni, zielonemi gałęziami okrytych, co wszystko utworzyło wał, po obu stronach którego woda przelewała się z szalonym pędem, pieniąc się i wirując około wyspy.
Roland, przypatrzywszy się, o ile mógł śród ciemności, rzece, przekonał się, że przebycie jej nie było połączone z takiem niebezpieczeństwem, jakby się to z pozoru zdawać mogło. Dobry pływak mógł się dostać na wspomnianą kępę i stamtąd, w razie gdyby dalej płynąć nie było można, bronić się Indyanom. Nadzieja ożywiła jego serce i już począł rozmyślać, w jakiby sposób przeprowadzić swych towarzyszy i kobiety przez wodę, gdy wtem błyskawica, oświeciwszy rzekę, dozwoliła mu przekonać się, że kępa składała się po największej części z koron drzew, chwiejących się na wszystkie strony, których pnie i korzenie znajdowały się pod wodą. Pęd wody był tak silny, iż niepodobna prawie było powierzyć mu się bez narażenia na roztrzaskanie o sterczące z wody pniaki. Tak tedy nadzieja powzięta znowu ustąpiła miejsca zwątpieniu.
Zabłysło powtórnie. Przy olśniewającem świetle błyskawicy kapitan spostrzegł niewielkie czółenko, które, zbliżywszy się do brzegu, zatrzymało się u zarastających go krzaków. Z łodzi wyskoczyła ciemna postać, zapewne Indyanin wysłany przez hordę dla zbadania, czyby się nie udało na oblężonych uderzyć od strony rzeki. Teraz dopiero zrozumiał pozorną spokojność nieprzyjaciela. A więc, nie tracąc chwili czasu, wydobył szablę i rzuciwszy się na Indyanina, przywiązującego czółno do drzewa, zadał mu cios tak potężny, że nieprzyjaciel legł odrazu na ziemi.
— Giń, psie! — zawołał Roland, gotując się nogą strącić go w rzekę, ale wtem mniemany trup zerwał się na równe nogi i wyborną angielszczyzną zakrzyknął:
— Niech mnie grom roztrzaska! Czyś zwałował? Czego chcesz ode mnie?
Roland z niezmiernem zdziwieniem poznał po głosie niezapomnianego Ralfa Stackpole’a, złodzieja końskiego. Cios zadany mu przez Rolanda, nie dotknął wcale głowy i tylko strącił w wodę kapelusz awanturnika. Ralf, wydobywszy nóż chciał się rzucić na kapitana Forrestera, ale na szczęście błysnęło mocno i przy świetle błyskawicy poznał Rolanda.
— Cha! cha! cha! Niech mi lucyper obtarga uszy — zawołał Ralf, klaszcząc radośnie w ręce i podskakując w górę — a wszakże to kochany kapitanek! Nie myśl, dzielny rycerzu, że nie wiedziałem o twojej obecności w tem miejscu, ale tak niespodziewanie mnie zaatakowałeś, że cię zrazu wziąłem za czerwonego ludożercę. Słyszałem ja dobrze z tamtego brzegu, w jakie wzięły cię obroty te leśne małpy. Niech mię grom roztrzaska — pomyślałem sobie — musi tam być dyablo gorąco tym nieborakom. Ralfie, ruszaj na pomoc anielskiej damie, która twą szyjkę od obrzyliwego stryczka wyswobodziła. Otóż jestem, z duszą i ciałem, mężny kapitanie; pragnę walczyć konno i pieszo przeciwko wszystkim białym i czarnym, czerwonym i pstrym, dzikim i oswojonym Indyanom. Pokaż mi ich, a pożrę to plugastwo żywcem z kośćmi i flakami, nie zostawię jednej czupryny!
Roland nie zważał na wszystkie te wykrzyki szaleńca, zapytał go tylko, jakim sposobem dostał się na tę stronę rzeki.
— Jakim sposobem? — odparł Ralf. — A ma się rozumieć, że ani w bród, ani wpław, ani na skrzydłach, ale poprostu w łódce indyjskiej, którą tam widzisz uwiązaną. Znalazłem ją w zaroślach przy brzegu, w jednej chwili uciąłem sobie kawał kija siekierą i wio na wodę! Ale mój paniczu, ja tu nie przybyłem wcale gawędzić, lecz walczyć za anielską damę i pokazać, że potrafię dla niej zginąć, jak bury pies. Zaprowadź mię do niej, kapitanie, żebym na jej widok wpadł w wściekłość wilka i rzucił się na tych opryszków, jak tygrys na jagnięta.
Roland nic nie odpowiedział, ale zaprowadził Stackpole’a do kobiet, które, siedząc pod urwiskiem skalistem, płakały.
— Śmierć i piekło — zaryczał Ralf, ujrzawszy nieszczęśliwą Edytę — o, anielska damo! Jeżeli widok twój nie zamieni mnie w krwiożerczą panterę, to sam siebie żywcem połknę z nogami. O ty, coś mię uwolniła, wyswobodziła, ocaliła od najobrzydliwszej śmierci w świecie! Pociesz się, albowiem ja, Ralf Stackpole, aligator z nad Słonej Rzeki, przybywam ci na pomoc, przylatuję pożreć, połknąć, poszarpać wszystkich Osagów, Szawnów, Mingów i innych czerwonych piekielników!
— Nie baj próżno! — zawołał Roland, który, mimo wstrętu do złodzieja koni, uradował się przecież z jego zapału — lecz powiedz raczej, czy drogą, którą dostałeś się do nas, nie możnaby opuścić tego niebezpiecznego stanowiska?
— Poczekaj, przedziurawiaczu skór czerwonych — rzekł Ralf — trzeba, jak widzę, opowiedzieć ci wszystko, jak było, żebyś mógł się namyślić, co dalej robić. Naprzód trzeba ci wiedzieć, że wkrótce po naszem rozstaniu w lesie, ten poczciwy koń, który przez półtorej godziny utrzymywał się pod drzewem, zbuntował się i dawszy szczupaka, zwalił mię, jak długiego, na ziemię, a sam drapnął gdzie pieprz rośnie. Podniósłszy się, szedłem więcej niż godzinę lasem i dostałem się nareszcie na brzeg rzeki, a że była płytka w tem miejscu, przebrodziłem na tamtę stronę i zamierzywszy przenocować, rozpaliłem ogień pod skałą.
— Jakto, nieszczęsny! — zawołał Roland. — Więc to ty na tamtym brzegu paliłeś ogień, zwłócząc nan chróst i gałęzie?
— A któżby inny poważył się palić ogień, w czasie gdy te bydlęta indyjskie napełniają całą okolicę?
— Dowiedz się więc, żeś ty naszych nieszczęść przyczyną, gdyż ognisko twe wzięliśmy za obóz indyjski i obawialiśmy się przeprawić przez rzekę.
— Nie bardzo się pomyliłeś — odpowiedział Ralf zimno — gdyż zaledwie zacząłem się rozkoszować ogniem, nagle pojawiło się przede mną czterech Indyan. Skoczyłem za wystającą skałę, ale inny pies Indyanin, strzeliwszy do mnie z tyłu, wyparł mię z kryjówki. Już myślałem, że trzeba będzie wyprawić wszystkich na tamten świat, gdy nagle po drugiej stronie rzeki zagrzmiały strzały. Na odgłos ich dzicy, porzuciwszy mię, podbiegli ku wodzie, a ja, domyśliwszy się, że lecą bić się z wami, postanowiłem ścigać ich i mordować. Nie wiem jednak, czybym tego zdołał dokazać, gdyby nie owa łódka, na której szczęśliwie przepłynąłem spienioną rzekę. Cudzoziemcze! Mogłem ja sobie wylegiwać się rozkosznie przy ognisku, ale jestem niewolnikiem tej anielskiej damy i powinienem ocalić ją lub zginąć.
— Ach, nędzniku! — mówił Roland, oburzony do najwyższego stopnia — zgubiłeś nas. Czy cię Bóg na nasze stworzył nieszczęście? Gdybym cię był zostawił na stryczku, nie byłbyś mógł rozpalić ognia, który nas zgubił i wydał w ręce Indyan.
Ralf teraz dopiero pojął, jak wielkiego narobił nieszczęścia swoim wybawcom przez zapalenie ognia. Upadł więc na kolana przed Edytą i zawołał w rozpaczy:
— O, niech mię grom roztrzaska, żem się stał niewinną przyczyną twego nieszczęścia! Ale co popsułem, to potrafię naprawić — rzekł, zrywając się. — Gdzie są ci nędznicy, obdzieracze czupryn? Dawajcie mi ich! Zobaczą, co to znaczy aligator z nad Słonej Rzeki. Hurra!
To rzekłszy puścił się jak strzała ku zwaliskom chaty, zaczął ryczeć jak opętany, skakał, biegał na wszystkie strony i takie wrzaski wydawał, że Indyanie, rozdrażnieni wyzywaniem, zaczęli ze swej strony wyć przeraźliwie.
— Słyszycie, krzywonogie potwory? — wrzeszczał Ralf. — Słyszycie wy spłaszczone łby wężowe? Wy golone małpy! Wędzone czerwone skóry! Słyszycie, psy cuchnące! Obrzydliwe ropuchy, gady jadowite! Wy łotry, śmieliście przestraszyć swymi niedźwiedzimi rykami anielską damę? Tu, do mnie, podłe tchórze, pokażcie swoje czupryny, ażebym je moim nożem oberznął i czaszki wasze obdarł. Ja jestem aligator z nad Słonej Rzeki! Pożeracz dzikich! Pustoszyciel stad waszych! Tu, do mnie! Do mnie! Kukuryku! Kukuryku!
Rozjuszony do najwyższego stopnia, Ralf koguciem pianiem zakończył swe wyzwanie, co nadzwyczajnie oburzenie wywołało między Indyanami, uważającymi to za największą obelgę. Wściekły ryk zabrzmiał z obozowiska dzikich, którzy wolali:
— Śmierć bladej twarzy! To Ralf Stackpole, złodziej koni indyjskich! Śmierć! Śmierć aligatorowi z nad Słonej Rzeki!
I zapominając o zwykłej ostrożności w rozjuszemu na wroga, który im uprowadzał często najlepsze konie, Indyanie zerwali się z ziemi, opuścili kryjówki i zaczęli gęstym ogniem sypać w stronę, skąd ich głos dochodził, wyjąc przeraźliwie.
Ralf zamiast schronić się, wspiął się na ścianę obudowania i wrzeszczał ze swej strony:
— Nie trafiliście, ślepe krety! Nie umiecie celować, bydlęta! Ja wam pokażę, jak się strzela!
To rzekłszy celnym strzałem powalił jednego Indyanina; w tej chwili kilku dzikich, wymierzywszy strzelby, dało ognia i szlachetny pożeracz Indyan byłby niezawodnie skończył swój zawód rycerski, gdyby Roland, uprzedzając strzały, nie ściągnął go ze ściany. Kapitan, pozostawiwszy kobiety pod strażą pastora; przywołał Cezara i wszyscy trzej odpowiadali na strzały nieprzyjaciół, mogąc teraz utrzymać silniejszy ogień, gdyż Ralf miał duży róg prochu i zapas kul.
Roland z podziwieniem przypatrywał się temu osobliwszemu człowiekowi, który z nadzwyczajną szybkością nabijał strzelbę i palił do dzikich, wyzywając ich do walki, niemniej jednak czuł, że obecność Ralfa powiększa ich niebezpieczne położenie, gdyż Indyanie z podwójną wściekłością nacierali teraz, pragnąc zabić lub żywcem dostać znienawidzonego wroga. Wrzaski ich były coraz groźniejsze i lubo z ostrożnością, podsuwali się coraz bliżej i bliżej. Roland, spodziewając się ogólnego ataku, wyprowadził swych towarzyszy z ruin i zszedł z nimi w parów.
Indyanie, nie wiedząc o tem wcale, podwoili gwałtowność ognia, gotując się tym sposobem do przewidzianego przez Rolanda szturmu. Ten, zwróciwszy się do Stackpole’a, zapytał go, czyby nie mógł przeprawić kobiet w swojem czółnie na drugi brzeg rzeki.
— Niech mi grom łeb roztrzaska, trudno — odrzekł Ralf — ale dla anielskiej damy wszystkiego się podejmę i przeprawię je natychmiast.
— Czemużeś tego wprzód nie zrobił? — zapytał Roland.
— Dlatego, żem się chciał pierwej spróbować z tą hałastrą. Pozwólże mi jedną tylko jeszcze posłać im kulę, a potem w imię Boże do łodzi.
— Ani jednego ziarneczka prochu nie pozwolę ci spalić — odpowiedział kapitan. — Czy chcesz nas zgubić?
— Mniejsza o to, rozprawię się z nimi kiedyindziej. Nie wiem tylko, jak będzie z wami, bo dla ludzi wpław, a nawet dla koni to bardzo niebezpieczna historya.
— Nie troszcz się o nas ani o nasze konie — odpowiedział Roland — my tutaj pozostaniemy i będziemy się bronili, dopóki nie nadejdzie pomoc, co zapewne wkrótce nastąpi, jeżeli Natan uszedł śmierci.
Ralf, nie tracąc czasu, pobiegł szybko przygotować czółno do ucieczki. Roland zaś przemówi gorąco do Colbridge’a i Cezara, ażeby stawili Indyanom dzielny opór, od którego zależy ratunek niewiast. Obadwaj, lubo niezmiernie znużeni całonocną trwogą i walką, przyrzekli trzymać się jak najmężniej.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.