Z jednego gniazda: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
lit.
m zamiana na proof
Linia 6:
|tłumacz=Cecylia Niewiadomska
|tłumacz_uwagi=
|adnotacje=Tytuł oryginału: ''"Fem fra en Ærtebælg"'', 1852.
{{dawny|19081899 r}}
}}
 
{{proza startJustowanieStart}}
<pages index="Baśnie (1899) (Hans Christian Andersen)"
Pięć ziarn grochu leżało w jednym strąku. Wszystkie były zielone, więc zdawało im się, że cały świat powinien być zielony. To bardzo naturalne.
from="PL Hans Christian Andersen-Baśnie (1899) 133.jpeg"
 
to="PL Hans Christian Andersen-Baśnie (1899) 137.jpeg"
Strączek rósł, ziarna także; mieściły się w nim, jak mogły, ustawiwszy się w jednym szeregu.
/>
 
{{JustowanieKoniec}}
Słońce świeciło i ogrzewało strączek, deszcz go obmywał. Stawał się też coraz większy i błyszczący, jasny w dzień, ciemny w nocy, jak wypada. Ziarna też stawały się z każdym dniem większe, poważniejsze i coraz bardziej zamyślone, bo nie miały nic innego do roboty.
 
— Czyż tu wiecznie siedzieć będziemy? — zapytało jedno nakoniec. — Stwardniejemy od takiego ciągłego siedzenia. Tak dłużej być nie może!
 
Upływały jednak tygodnie, a nic się nie zmieniło, tylko ziarnka pożółkły i strączek był żółty.
— Cały świat będzie żółty — rzekło jedno i było to bardzo trafne spostrzeżenie.
 
Nagle uczuły jakieś gwałtowne wstrząśnienie: oderwano strączek od łodyżki, przez chwilę ręka ludzka ściskała go w zamkniętej dłoni, potem w towarzystwie wielu innych strączków znalazł się w ciemnej kieszeni.
 
— Zaraz nam otworzą — powiedziały ziarnka, — i zgadły.
 
— Teraz zobaczymy, które z nas najdalej poleci w świat — odezwało się ziarnko najmniejsze. — Teraz się to okaże!
 
— Co się stać ma, to się stanie — rzekło drugie. — Bóg nad nami.
 
Trr! — strączek się otworzył i wszystkie pięć ziarnek ujrzały światło dzienne.
 
Leżały w ręku chłopca, który im się przypatrywał, a następnie oznajmił, że będą doskonałe do jego pukawki.
 
To mówiąc, wsypał je wszystkie od razu i wystrzelił.
 
— Lecę w świat! Doścignij mię, jeżeli możesz! — zawołało jedno ziarnko.
 
— Ja do słońca dolecę! To jest także strączek i właśnie taki, jakiego pragnąłem dla siebie.
 
— My spać pójdziemy — szepnęły dwa inne i potoczyły się na ziemię.
 
— Ja niewiele potrzebuję — rzekło piąte i wzleciawszy w powietrze, upadło w szparę deski pod oknem poddasza, gdzie było trochę ziemi i mchu zielonego, który otulił gościa.
 
Więc leżało znowu w niewoli.
 
— Złe przemija — szepnęło.
 
W izdebce pod dachem mieszkała uboga kobieta, która zarabiała jako najemnica, więc wychodziła codzieńnie od rana, paliła ludziom w piecach, myła i sprzątała, gdyż była pracowitą i silną. W pokoiku zostawała jednak jej córeczka, dziecko wątłe i słabowite, a od roku tak słabe, że prawie nie podnosiło się z łóżka.
 
— Pójdzie za siostrą — smutnie powtarzała matka, która niedawno jeszcze miała dwoje dzieci, lecz Bóg jedno jej zabrał, może dlatego, aby ulżyć jej w ciężkiej pracy.
 
Chora dziewczynka sama w ubogiej izdebce przez cały dzień leżała, gdyż nie miała siły się podnieść. A matka musiała pracować.
 
Wiosenny ranek zaświtał na świecie wesoły i słoneczny, złociste promienie zajrzały na poddasze przez maleńkie szybki, jakby chciały zobaczyć, czy ludzie śpią jeszcze. Biedna kobieta właśnie wychodziła z domu.
 
— Mamo — rzekła dziewczynka — patrzno, co to do nas zagląda w okno takie jasne i zielone? Tam, przez najniższą szybę! O, wiatr niem porusza!
 
Były to małe, zielone listeczki, które wyrosły z ziarnka grochu, ukrytego pod mchem w szparze deski.
 
— Skąd ono się tu wzięło? — mówiła kobieta. — Będziesz miała teraz za oknem ogródek, który cię rozweseli nieraz i zabawi.
 
I przysunęła łóżko dziecka do okienka, aby lepiej widziało młodą, zieloną roślinkę, ciekawie zaglądającą przez szybę.
 
Potem wyszła na dzień cały.
 
Wieczorem dziewczynka wesoło ją witała.
 
— Wiesz, mamo — rzekła — pewno wyzdrowieję wkrótce. Słońce tak ślicznie dzisiaj tu świeciło, tak nas ogrzewało troskliwie. Groszek mi w oczach wypuszcza listeczki, rozwija się i rośnie i ja tak samo czuję w sobie nowe siły i chyba niedługo już wstanę.
 
— Dałby Bóg — rzekła matka, ale temu nie wierzyła. Wetknęła jednak patyczek za deskę, aby młoda roślinka, która tak wesołe nasuwała myśli jej choremu dziecku, miała się o co oprzeć. Potem przywiązała cienkie sznureczki do ramy okienka, by miała po czem piąć swoją łodyżkę ta dobra pocieszycielka samotnicy.
 
Groszek rósł szybko, dziewczynka codziennie opowiadała matce o jego piękności, o nowych listkach.
 
— Doprawdy, zakwitnie! — zawołała pewnego ranka ucieszona kobieta, która już sama zaczynała wierzyć, że jej dziecko odzyska zdrowie.
 
Widziała, że od chwili, gdy groszek zajrzał przez małe okienko, chora ożywiła się ogromnie, a od kilku dni sama siadała na łóżku, ażeby lepiej widzieć maleńki ogródek z jednego ziarnka grochu!
 
W kilka dni później była niedziela, — pogoda. Dziewczynka wstała z łóżka i usiadła przy otwartem oknie na krzesełku, w ciepłych promieniach słońca, a jasne jej oczy z radością i pieszczotą patrzały na białe, śliczne kwiatki grochu.
 
Nakoniec wstała z krzesła, oparła się o ramę okna i całowała kwiaty i listeczki ukochanej rośliny. Była wtedy bardzo szczęśliwą.
 
— Bóg ją tu dla nas posiał — rzekła matka. — Chciał nam dać poznać, że o nas pamięta. I uśmiechnęła się także do kwiatka.
 
A co się siało z innymi groszkami?
 
Jeden upadł na dach i gołąb go połknął; jeden upadł na ścieżkę i został zdeptany, potem kury go zjadły; jeden potoczył się w krzaki, ciepło mu tam było pod suchymi liśćmi i wilgotno, więc namokł i wypuścił kiełek, żeby rosnąć, — tymczasem śnieg spadł i zmarniał biedaczek od chłodu. Ostatni wpadł do wody, napił się jej bardzo wiele i był niezmiernie dumny ze swojej wielkości, aż w końcu pękł.
 
Żadne ziarnko się nie zmarnowało, gdyż nic się nie marnuje na tym świecie, każde przyniosło komuś choć mały pożytek, lecz groszek na poddaszu był zwiastunem szczęścia.
{{proza koniec}}
 
 
{{edycja}}
 
{{tłumaczPD|Cecylia Niewiadomska}}