Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXII: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja nieprzejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nowa strona: {{Przypadki Robinsona Cruzoe}} ===ZABEZPIECZENIE ZDOBYCZY. PALISADY. KUCHNIA I KUŹNIA. ROCZNICA UROCZYSTOŚCI DOMOWEJ. BUDOWANIE CZÓŁNA. OPUSZCZAM WYSPĘ. PRĄD MORSKI. NIEBEZPIECZE...
 
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nie podano opisu zmian
Linia 9:
 
Nie lękałem się o przedmioty ulegające zepsuciu od wody, gdyż wszystkie znajdowały się w jaskini, ale kiedy piorun zgruchotał niezbyt odległe drzewo, straszliwa ogarnęła mnie trwoga. Przypomniałem sobie, że tuż obok mnie znajduje się do czterechset funtów prochu. Gdyby piorun weń uderzył, wyleciałbym w powietrze z całą jaskinią. Klęcząc i modląc się, przepędziłem resztę nocy na kolanach, drżąc za każdą błyskawicą i polecając się Bogu. Na koniec nad ranem burza uspokoiła się i piękna zajaśniała pogoda, ale mimo to, przez długi czas nie mogłem przyjść do siebie z przerażenia.
 
Po śniadaniu umyśliłem przenieść proch do koźlej jaskini. Ażeby nie zamókł, pakowałem go w próżne flaszki, przywiezione z okrętu, a potem biorąc po kilkanaście do kosza, nosiłem do mojego skalistego magazynu, umieszczając je w brylantowej grocie, to jest w drugiej jaskini. Zostawiłem sobie tylko do użycia z dziesięć funtów prochu, zakopanego w ziemi w butelkach. Do jaskini zaniosłem też znaczną część innych zapasów i narzędzi, aby w razie napadu dzikich i niepomyślnego obrotu walki mieć pewność, że nie utracę mych skarbów, chociażbym był zmuszony uciekać.
 
Duże działo wywindowałem, przy pomocy kółek odjętych od falkonetów i lin, na strażnicę, tam je przymocowałem na lawetach częściami poprzenoszonych, a wreszcie przykryłem budką z desek, aby je zabezpieczyć od deszczy. Skierowałem wylot ku morzu, aby gdy nadejdzie potrzeba dawania sygnałów okrętom, odgłos szedł w tamtą stronę.
 
Mając teraz znaczny zapas broni i amunicji, jak również narzędzi ciesielskich, umyśliłem obwieść mój zamek palisadą. Zaopatrzony w siekierę i piłę, w towarzystwie psa wyszedłem do lasu na ścinanie drzew. Wybierałem na ostrokół drzewa średnicy 5 do 20 centymetrów, a nadciąwszy pień z boku, piłowałem do reszty. Potem po obydwóch końcach zaostrzałem toporem. Pale te były długie na pięć i pół metra. Ładowałem je po kilka na wózek i transportowałem do siebie. Pomimo usilnej pracy z wyjątkiem świąt, zaledwie w sześć tygodni przysposobiłem około dwustu sztuk i teraz mogłem przystąpić do palisadowania.
 
Wykopawszy rów w odległości trzech metrów dookoła muru, ustawiłem pale jeden przy drugim, a potem, obrzuciwszy je kamieniami, przysypywałem ziemią. Tym sposobem utworzył się gęsty ostrokół, wysoki na trzy metry. Zostawiłem w nim co kilka metrów otwór czyli strzelnicę do ręcznej broni, falkonety zaś umieściłem na trzech wystających rogach, obwód bowiem miał kształt pięciokąta z szeroką podstawą, którą formowała jaskinia.
 
Po ukończeniu tej pracy, byłem zupełnie zabezpieczony od nieprzyjaciela, chociażby nawet w bardzo wielkiej liczbie podstąpił pod zamek.
 
Ponieważ pora deszczowa wkrótce miała się rozpocząć, a ja wciąż zajęty to sprowadzaniem rzeczy z okrętu, to zwożeniem ich, to wreszcie palisadowaniem zamku, nie mogłem wcale myśleć o uprawie roli i zasiewach, postanowiłem ustawić sobie kuchnię i kuźnię.
 
Na cegłę trzeba było kopać glinę. Jakże mi to teraz poszło łatwo przy pomocy doskonałych łopat, kiedy dawniej pociłem się, grzebiąc dzidą i motyką. Nakopawszy znaczny zapas, wyrabiałem cegłę w formie, zrobionej z desek. Miałem ich dość, pozbierawszy różne przegrody okrętowe i zabrawszy niemało pak różnej wielkości.
 
Mając spory zapas wypalonej cegły, wziąłem się do roboty. W kilka dni stanęła kuchnia w miejscu, gdzie niegdyś był komin do wędzenia mięsa. Zaopatrzyłem ją drzwiczkami i blachą, a obok tego wymurowałem ognisko na kuźnię, przyprawiwszy miech z boku. Obie znajdowały się pod dachem z desek.
 
Trzebaż było widzieć pana Robinsona, jak przepasany fartuchem z żaglowego płótna, przyrządzał obiad. Na blasze stał garnek, w którym gotował się rosół z koziny, zasypany kluseczkami z białej jak śnieg mąki, zagniecionej papuzimi jajami. Obok w rondlu kłębił się plumpuding z ryżu z rodzynkami, w serwecie zawiązany. Na patelni smażyła się młoda papuga, a na brytfannie piekł się zajączek, naszpikowany słoniną.
 
Niezawodnie ciekawym jesteś, czytelniku, gdzie się nauczyłem gotować. Trzeba ci wiedzieć, że w młodości byłem wielkim ciekawcem, wścibskim. Lubiłem przesiadywać w kuchni i patrzeć, jak gotuje kucharka. Otóż w tej akademii ukończyłem wydział kucharski, a potrzeba i doświadczenie wypromowały mnie na doktora tej sztuki.
 
Czy też przypadkiem nie marszczysz brwi z gniewu, że dorwawszy się europejskich przysmaków zbytkuję, zapominając o jutrze? Zaraz ci się wytłumaczę, dlaczego dzisiaj wyprawiam taki bankiet.
 
Jest to dzień 16 września, rocznica urodzin i imienin mojej ukochanej matki. Pamiętam, jak ten dzień w domu obchodziliśmy uroczyście za dni szczęśliwych dziecinnej swobody. W dniu tym, wszyscy trzej ubrani w najpiękniejsze sukienki, z bukietami jesiennych kwiatów w ręku, prowadzeni przez ojca, spieszyliśmy winszować matce. Potem modliliśmy się gorąco w kościele za jej zdrowie. Po obiedzie, zwykle wykwintnym, jeżeli pogoda pozwalała wybieraliśmy się na jaką wycieczkę za miasto. O, jakże szczęśliwe były to czasy! A dziś...
 
Postanowiłem więc dzień ten przepędzić uroczyście. Rano, nie mogąc winszować matce, pobiegłem do mego kościoła, a ustroiwszy krzyż w kwiaty, długo modliłem się za matkę ze łzami, nie wiedząc, czy jeszcze żyje. A teraz gotowałem zbytkowny obiad i najlepszym winem miałem spełnić jej zdrowie. Cały mój dwór, zaproszony do stołu, dzielił ucztę, używając wszystkich potraw na równi z panem.
 
Ponieważ dawniejsze zagrodzenie bambusowe nie zasłaniało mnie dobrze od słot jesiennych, sporządziłem więc szczelną ścianę z desek, w której znajdowały się dwa okienka, wyjęte z kajut okrętowych i drzwi z zamkiem z kajuty kapitana. Mogłem się teraz zamykać na noc, nie obawiając się niespodziewanego napadu.
 
Wnętrze jaskini było wybornie zaopatrzone, na klocach leżały deski, na nich stało łóżko z pościelą, obok stół, świeżo zrobiony z desek, na nim świeca woskowa, koło stołu krzesło, nad łóżkiem namiot z żaglowego płótna, a kiedy na kominku buchnął ogień, a drzwi i okna zasłoniłem firanką, można się było rozkoszować i drwić z burzy, ryczącej na dworze.
 
Przejście, wiodące przez korytarz, zagrodziłem także ścianą, aby uchronić się od wyziewów spiżarnianych. Drugie zaś wyjście zatarasowałem tak dobrze, że nikt tamtędy nie mógłby się dostać do jaskini.
 
Czasami tylko wspomnienie o trzęsieniu ziemi mnie przerażało, ale wspomniawszy na Opatrzność, powierzałem się Jej z ufnością i odzyskiwałem spokój.
 
W zimie dni powszednie schodziły mi na pracy, wieczory i święta na czytaniu biblii. Ach, ta nieoceniona księga była mi najlepszym towarzyszem i przyjacielem w samotności. Z niej czerpałem zdrój pociech w moim osamotnieniu.
 
Skoro tylko zabłysły pierwsze promienie wiosennego słońca, wziąłem się do uprawy roli.
 
Do radełek, zaopatrzonych w jarzma, pozaprzęgałem kozy. Z początku nie chciały ciągnąć, lecz pręt był wybornym profesorem i nauczył je posłuszeństwa.
 
Za pomocą tego zaprzęgu zorałem tak wielki kawał pola w tygodniu, że łopatą nie dokazałbym tego w dwóch miesiącach. Podzieliwszy je na części, pozasiewałem pszenicą, grochem, żytem, jęczmieniem, a wreszcie owsem, przeznaczając go dla kóz. Zasiew zawlokłem broną, zrobioną ze szpernali, na okręcie znalezionych. Na koniec zasadziłem kilka garści rodzynków, próbując, czy mi się nie uda wyhodować winorośli.
 
Po ukończeniu tych robót, zostało mi parę miesięcy czasu na inne zatrudnienia.
 
Czymże się teraz zająłem? Jak sądzisz, kochany czytelniku? Oto budową łodzi.
 
- Czyż ci tak źle na wyspie - zawołasz, wzruszając ramionami. - Wszak masz wszystkiego dosyć: pyszne mieszkanie; pełną spiżarnię, broni i amunicji pod dostatkiem. Ileż razy doświadczyłeś niestałości morza! Czyż znowu, podobnie jak niegdyś w Brazylii, chcesz popełnić szaleństwo? Nie lepiej zaczekać, aż ci Bóg ześle okręt na ratunek?
 
Wszystko to prawda, lecz mnie zdawało się inaczej. Sądziłem, że Opatrzność właśnie dlatego zaopatrzyła mnie w różne przyrządy do zbudowania łodzi, ażebym się mógł wyratować z mego położenia.
 
Wybrawszy drzewo, rosnące o kilka kroków od głębokiego strumienia, ściąłem je siekierą, a obrobiwszy zewnątrz toporem, zacząłem wypalać środek rozżarzonymi węglami. Kiedy już zagłębienie zdawało mi się dostateczne, począłem je wyrównywać dłutem i siekierą, po czym zacząłem kopać rów, głęboki na półtora metra, a na dwa metry szeroki.