Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXII: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja nieprzejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nie podano opisu zmian
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nie podano opisu zmian
Linia 61:
 
Wybrawszy drzewo, rosnące o kilka kroków od głębokiego strumienia, ściąłem je siekierą, a obrobiwszy zewnątrz toporem, zacząłem wypalać środek rozżarzonymi węglami. Kiedy już zagłębienie zdawało mi się dostateczne, począłem je wyrównywać dłutem i siekierą, po czym zacząłem kopać rów, głęboki na półtora metra, a na dwa metry szeroki.
 
Ale wtem zaskoczyły mnie żniwa. Zbiór w tym roku wypadł bardzo pomyślnie, zebrałem kilkanaście kup zboża różnego, posługując się zamiast sierpa lub kosy, szablą. Pałasz krzywy, muzułmański, wyostrzyłem z przeciwnej strony na brusku, a przyczepiwszy do kija, używałem jak kosy. O ileż łatwiej mi było ścinać nim zboże, aniżeli wprzódy nożem. Zboże zwiozłem na lawetach od falkonetów i ułożywszy we dwa wielkie brogi, nakryłem strzechą.
 
Całą zimę tegoroczną pracowałem nad wyrobieniem steru, wioseł i innych sprzętów do wyekwipowania czółna potrzebnych. Czytanie biblii urozmaicało mi tę smutną porę roku, a zawsze wynaleźć umiałem teksty, umacniające mnie w mym przedsięwzięciu.
 
Na początku wiosny, dokończywszy kopania kanału, z wielkim trudem spuściłem statek na wodę. Nie jestem w stanie opisać radości, doznanej na widok czółna, lekko kołyszącego się na wodzie. Zamierzyłem spróbować żeglugi do lądu stałego, gdzie niezawodnie uda mi się napotkać okręty europejskie, a gdyby się to nie powiodło, przynajmniej wyspę dookoła opłynąć.
 
W pośrodku łodzi umocowałem maszt niewielki i uczepiłem na nim spory żagiel, nabiałem żywności, wina, naczynia z wodą, cztery muszkiety i jeden falkonet, aby na przypadek spotkania dzikich mieć się czym bronić. Przykryłem część łodzi płótnem, chroniąc zapasy od deszczu. Na koniec, umieściwszy w tyle jej parasol, wypłynąłem na morze dnia 14 stycznia 1671 roku, zapominając w pośpiechu zupełnie o pieniądzach.
 
Przed samym odjazdem pomodliłem się gorąco pod krzyżem, albowiem mogłem już wcale nie powrócić na wyspę. Na tę myśl łzy zakręciły mi się w oczach, i znowu padłem na kolana, dziękując Wszechmocnemu Stwórcy za dziewięcioletni przytułek i tyle różnych dobrodziejstw, jakie z Jego łaski otrzymałem.
 
Wiatr, wydawszy lekko żagiel, z łatwością zaczął popędzać statek. Wybrzeże, od którego odbiłem, usiane było mnóstwem skał podwodnych, wypadało więc żeglować ostrożnie, ażeby na początku zaraz nie ulec rozbiciu. Musiałem znacznie nałożyć drogi, ażeby się wydobyć spośród tych raf i haków.
 
Poza pasmem skał widać było na morzu silny prąd, co mię wcale nie cieszyło, gdyż porwany nim, mogłem zboczyć z obranego kierunku i dostać się na otwarte morze, gdzie mnie czekała oczywista zguba w wątłym i licho zaopatrzonym statku.
 
Cokolwiek bliżej lądu znajdowała się wielka ławica piasku, postanowiłem zatem płynąć szerokim kanałem, oddzielającym ją od wyspy. Morze, wyjąwszy prądu, było dosyć ciche, lubo mnie niepokoił wietrzyk, w kierunku prądu wiejący.
 
Pomimo to zaufany w mych wiadomościach żeglarskich, rozwinąłem żagiel i polecając się Bogu, wyruszyłem na morze. Zaledwie jednak czółno dosięgło wschodniego krańca ławicy, kiedy prąd porwał je z taką gwałtownością, ze mimo wszelkich wysileń nie zdołałem więcej nic zrobić, jak tylko utrzymywać się na brzegu prądu i tym sposobem zmniejszyć szybkość pływu. Na próżno zarzucałem kotwicę, nie dosięgła dna. Nadaremnie starałem się lawirować, siła prądu przewyższała moc wiatru, a robienie z całej siły wiosłem było tylko dziecinną igraszką.
 
Chociażby nawet morze nie zatopiło czółna, to żywności nie wystarczy na długo, a któż wie, dokąd będę zmuszony tułać się na przestworzu morskim.
 
W niezmiernej trwodze i żalu zwróciłem oczy ku mojej ukochanej wyspie.
 
- O, ty droga pustynio, zawołałem w rozpaczy, czyż już cię nigdy nie zobaczę! O, jeżeli mi Bóg pozwoli dostać się na twe lube wybrzeża, nigdy, nigdy cię więcej nie opuszczę! Z niezmiernym wysileniem robiłem wiosłami w kierunku ławicy, ale byłem już przeszło pięć mil morskich od lądu i wyspa coraz bardziej minęła mi z oczu. Gdyby nagle niebo się zachmurzyło, niezawodnie zgubiłbym do niej drogę. Pogoda wprawdzie była piękna, ale wzgórza wyspy, niby czarny obłoczek, rysowały się już tylko z dala na widnokręgu.
 
Wtem spostrzegłem, że prąd zaczął nieco wolniej płynąć, a nareszcie, natrafiwszy na gromadę skał w niewielkiej odległości na północy leżących, rozłamywał się na nich i jedna część pędziła dalej w tym samym kierunku, podczas gdy druga zawracała na południe, właśnie ku wyspie.
 
Ten rozdział prądu mnie uratował. Korzystając ze zwolnienia szybkości, wsparty powiewem wiatru, zdołałem wpłynąć na to drugie ramię. Żeglując z największą ostrożnością, lubo daleko wolniej jak wprzódy, około piątej godziny po południu wylądowałem szczęśliwie na mojej wyspie.
 
Poczuwszy ziemię pod nogami, zadrżałem z radości. Z sercem przepełnionym wdzięcznością ślubowałem uroczyście zrzec się nadal podobnych prób żeglowania po otwartym morzu.
 
Wiatr zapędził mnie na północną, całkiem nieznaną stronę wyspy. Trzeba było tu przenocować. Na drugi dzień, trzymając się brzegów, popłynąłem ku zachodowi. Zrobiwszy trzy lub cztery mile morskie, przy pomyślnym wietrze dostałem się do zatoki, wrzynającej się w ląd głęboko, a utworzonej przez rzekę, wpadającą tutaj do morza. Niepodobna było znaleźć dogodniejszego portu dla mojego czółna. Zostawiłem je tutaj ukryte w gęstych nadbrzeżnych zaroślach, a sam, zabrawszy tylko broń i parasol, ruszyłem ku domowi piechotą.
 
W domu zastałem wszystko nietknięte. Przebywszy zagrodzenie, rzuciłem się jak martwy na łóżko i zasnąłem. Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy mię nagle przebudził jakiś głos wołający: Robinsonie! Robinsonie Kruzoe! Jakżeś ty biedny!
 
Nie wytrzeźwiony całkiem ze snu, usiadłem na posłaniu, oglądając się z trwogą, kto na mnie woła. Z początku myślałem, że mi się to we śnie przywidziało, lecz wnet powtórnie usłyszałem wołanie.
 
Obracam szybko głowę i widzę siedzącą na zagrodzeniu papugę, która drze się przeraźliwie, powtarzając wciąż te same słowa. Nieraz w strapieniu wymawiałem je w głos, a pojętny ptak nauczył się ich i teraz takiego mi strachu napędził.