Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXIII: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nowa strona: {{Przypadki Robinsona Cruzoe}} ===PRZECHADZKA PO WYSPIE. OKROPNY WIDOK. ZAMIARY ZEMSTY. ZASADZKA. PRÓŻNE OCZEKIWANIA. ZMIANA ZAMYSŁÓW. SEN PROROCZY.=== Doznane niebezpieczeństwo ...
(Brak różnic)

Wersja z 14:28, 11 maj 2007

Szablon:Przypadki Robinsona Cruzoe

PRZECHADZKA PO WYSPIE. OKROPNY WIDOK. ZAMIARY ZEMSTY. ZASADZKA. PRÓŻNE OCZEKIWANIA. ZMIANA ZAMYSŁÓW. SEN PROROCZY.

Doznane niebezpieczeństwo na długo pozbawiło mnie chętki do żeglowania. Niepokoiłem się bardzo, że łódź wraz z zapasami zostaje na drugim końcu wyspy, ale jakim sposobem sprowadzić ją stamtąd? Sama myśl o tym już mnie dreszczem przejmowała. Chcąc ją bowiem przeciągnąć pod zamek, trzeba było koniecznie przedrzeć się przez prąd, który mnie tak daleko zaniósł na morze. Byłbym szalony, gdybym się miał znowu na niebezpieczeństwo narażać, a tak łódź, kosztująca mnie czternaście miesięcy pracy, była teraz zupełnie nieużyteczna.

Po dłuższym zastanowieniu, zrzekłem się myśli porzucenia wyspy. Nieudana żegluga i przestrach, jakiegom doznał, podniosły w mych oczach niezmiernie jej wartość. Wprawdzie przykrzyło mi się bez towarzystwa ludzkiego, ale kiedym rozważył, ile to cierpień i zmartwień wyrządzają sobie ludzie nawzajem, tęsknota ta zmniejszyła się znacznie. Na mej wyspie byłem nieograniczonym panem, miałem wszystkiego pod dostatkiem. Bóg darzył mnie zdrowiem, mogłem żyć zatem szczęśliwie i spokojnie.

W miesiąc po owej żegludze, uzbrojony strzelbą, wyszedłem po południu w zamiarze zobaczenia, co się dzieje z moją łódką, ale zamiast iść wschodnią, puściłem się zachodnią stroną wyspy, chcąc raz przecie zwiedzić ją całkowicie.

Zaledwie doszedłem na wierzch wzgórza, położonego nad ujściem rzeki, gdy nagle, rzuciwszy okiem na morze, ujrzałem w oddaleniu jakiś punkt czarny. Wielka odległość nie pozwoliła mi rozpoznać, czy to łódź, czy jaka wielka ryba. Na nieszczęście nie miałem z sobą perspektywy. Ponieważ przedmiot ów wkrótce zniknął mi z oczu, puściłem się w dalszą podróż.

Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy w miejscu, na którym przed czterema laty była wyciśnięta stopa ludzka, ujrzałem mnóstwo porozrzucanych piszczeli, parę czaszek ludzkich i niepodogryzanych rąk z okrwawionymi palcami. Wszystko to leżało w dużym, okrągłym zagłębieniu, w środku którego były ślady świeżo wypalonego ogniska.

Oburzenie, przestrach, zgroza, obrzydliwość, gniew, przykuły mię do ziemi. Stałem jak głaz, nie mogąc poruszyć się z miejsca, krew ścięła się w żyłach na widok piekielnej zwierzęcości ludożerców. Na koniec przemógłszy odrętwienie, zacząłem biec na powrót ku mojemu mieszkaniu, nie tyle miotany trwogą, co wściekłością.

Przypadłszy do domu, zacząłem rozważać całą przygodę. A więc obrzydli Karaibowie nie przypływali do wyspy dla zbierania jej płodów, lecz dla wyprawiania swych uczt obmierzłych. Więc po dziewięciu latach zostawania w samotności, pierwsze zetknięcie z rodem ludzkim, zamiast pociechy i radości, przyniosło mi tak okropne wrażenie. O, jakże Bóg łaskaw, że mię im na pastwę nie wydał. Gdybym o parę godzin wcześniej opuścił mieszkanie, niezawodnie wpadłbym w ich ręce i wtedy, zamordowawszy mię okrutnie, byliby wyprawili sobie bankiet z mego mięsa.

Wypadek ten napełnił mię znowu bojaźnią. Jak złoczyńca wymykałem się z mieszkania, nie myśląc o odwiedzeniu czółna, a to z obawy, ażebym nie spotkał się z ludożercami. Sprzęt zboża, zwózkę oraz wszystkie czynności odbywałem ukradkiem, zawsze od stóp do głów uzbrojony. Nawet nie odważyłem się polować bronią ognistą, albowiem dzicy, usłyszawszy wystrzał, mogli pójść za jego kierunkiem, wyśledzić mnie i zamordować.

Wkrótce nadeszła zima. W tym czasie byłem wolny od odwiedzin ludożerców, gdyż morze wciąż wzburzone nie dozwoliło ich wątłym statkom przebywać przestrzeni, rozdzielających oba lądy. Mimo to miałem zawsze pod ręką kilka nabitych muszkietów, a oba falkonety, naładowane drobnymi kulami, oczekiwały napastników.

Widok szczątków ludożerczej biesiady nadał dziwny zwrot moim myślom. Przez całą zimę o niczym innym nie marzyłem, jak tylko o zemście nad dzikimi. Wyszukiwałem sposoby ukarania obrzydłych biesiadników, pragnąłem serdecznie zajść ich podczas szkaradnej uczty, srogim odwetem pomścić krew przelaną i na zawsze odebrać im chętkę odwiedzania mej wyspy i wyprawiania na niej swych obmierzłych obchodów.

Ale jakże tego dokonać? Czyż mogę sam jeden napaść na dwudziestu lub trzydziestu Karaibów, uzbrojonych w strzały i dziryty. Wszak tak samo można lec od tej broni, jak od kuli lub szabli.

A gdybyś też podminował miejsce, na którym palą ogień i pieką ciała ludzkie i gdy żar dosięgnie prochu, wysadził w powietrze z tuzin tych łotrów? Lecz pomysł ten nie był dobry.

Naprzód, że nie mogłem przewidzieć, gdzie ogień rozpalą za drugim razem, powtóre proch mógłby się za wcześnie albo za późno zapalić, a w takim razie zepsułbym na próżno kilkadziesiąt funtów mego nieocenionego materiału.

Później przychodziło mi na myśl, żeby zaczaić się w bezpiecznym, a nie bardzo odległym miejscu z kilkoma muszkietami dobrze nabitymi, wypalić ze wszystkich, a na resztę, przerażoną niespodziewaną klęską, wpaść z szablą i pobić do szczętu. Przez parę tygodni rozważałem ten pomysł, tak iż kilka razy śniło mi się, jakobym z dzikimi staczał walkę, a gdy znów wiosna powróciła, kilka razy wychodziłem dla upatrzenia stosownego miejsca na zasadzkę.

Umysł, zajęty wciąż obrazami rzezi, przedstawiał mi mnóstwo ludożerców, padających od strzałów. Nareszcie wynalazłem doskonałą kryjówkę. Był to wąwóz, biegnący od strażnicy aż ku wybrzeżu, na którym odbywały się uczty dzikich. Gęsta krzewina zakrywała wybornie wchód do wąwozu. Ze strażnicy mogłem doskonale wyśledzić przybycie łodzi i mieć dosyć czasu, aby przed wylądowaniem Karaibów na wyspę dopaść kryjówki. Ukryty w wielkim, wypróchniałym drzewie, nie widziany przez dzikich, położyłbym z łatwością trupem kilkunastu, zanim by ochłonęli z pierwszego przestrachu.