Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXIII: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja nieprzejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nowa strona: {{Przypadki Robinsona Cruzoe}} ===PRZECHADZKA PO WYSPIE. OKROPNY WIDOK. ZAMIARY ZEMSTY. ZASADZKA. PRÓŻNE OCZEKIWANIA. ZMIANA ZAMYSŁÓW. SEN PROROCZY.=== Doznane niebezpieczeństwo ...
 
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nie podano opisu zmian
Linia 32:
 
Umysł, zajęty wciąż obrazami rzezi, przedstawiał mi mnóstwo ludożerców, padających od strzałów. Nareszcie wynalazłem doskonałą kryjówkę. Był to wąwóz, biegnący od strażnicy aż ku wybrzeżu, na którym odbywały się uczty dzikich. Gęsta krzewina zakrywała wybornie wchód do wąwozu. Ze strażnicy mogłem doskonale wyśledzić przybycie łodzi i mieć dosyć czasu, aby przed wylądowaniem Karaibów na wyspę dopaść kryjówki. Ukryty w wielkim, wypróchniałym drzewie, nie widziany przez dzikich, położyłbym z łatwością trupem kilkunastu, zanim by ochłonęli z pierwszego przestrachu.
 
Przygotowawszy więc cztery muszkiety, umieściłem je na zewnątrz pnia wypróchniałego, a co rano z dwoma pistoletami i szablą wychodziłem na zwiady ku wybrzeżom. Lecz parę tygodni upłynęło, a dzicy nie pokazywali się wcale. To ostudziło nieco mój zapał, a myśli zaczęły powoli brać inny kierunek.
 
- Chcesz karać ludożerców, mówiłem sam do siebie, a rozważ, czy masz do tego prawo?
 
Cóż oni winni, że pogrążeni w ciemnocie, hołdując starym zwyczajom, a może przepisom religijnym, robią tylko to samo, co robili ich ojcowie i czego się od nich nauczyli. Rozważ no, jak postępują twoi bracia, Europejczycy, niby to oświeceni i wykształceni. Ile oni w niepotrzebnych i niesprawiedliwych wojnach ludzkiej krwi przelewają, niszczą miasta i pustoszą krainy całe. Przypomnij sobie, z jaką odrazą każdy uczciwy człowiek wspomina nazwiska Korteza, Pizarra, Almagra i innych rabusiów hiszpańskich, którzy tysiącami mordowali Indian, nie uważając nawet tych biedaków za ludzi. Powiedzże mi teraz, kto cię zrobił sędzią i katem Karaibów, nie wiedzących nawet, że źle robią? Zastanów się dobrze nad tym, co zamyślasz uczynić, gdyż może czyn twój będzie tak obmierzły Bogu, jak tobie ludożerstwo dzikich.
 
Uwagi te silnie na mnie wpłynęły. Zrzekłem się zamiaru napadania na Karaibów, uznając niesprawiedliwość karania ludzi, którzy mi nic złego nie uczynili. Postanowiłem tylko bronić się w razie napadu, albo też walczyć wtenczas, jeżeliby szło o ocalenie życia człowiekowi przeznaczonemu na pożarcie. Do tego postanowienia przyczyniła się także myśl, że w razie rozpoczęcia walki mogłem być zwyciężony. Gdyby bowiem chociaż jednemu powiodło się uciec, mógłby przez zemstę naprowadzić na mnie tysiąc swych współrodaków, a w ten czas i strzelby nic by nie pomogły.
 
Wyrzekłszy się zamiaru wojowania z dzikimi, wybrałem się na nową wycieczkę, dla zajęcia się sprowadzeniem mego czółna z odległej zatoki, gdzie blisko trzy miesiące zostawało.
 
Zamiast narażać się na prąd, objechałem północno- zachodnią stronę wyspy i zawinąłem w przystani leśnej od zamku o tysiąc kroków odległej, na wschodniej stronie jego położonej, gdzie łódź była w nadbrzeżnych zaroślach doskonale ukryta przed Karaibami.
 
Zresztą, byłem zupełnie spokojny, przekonawszy się, że dzicy lądują na wyspie jedynie dla pożarcia ciał ludzkich i nie oddalają się z wybrzeża. Zatem mogłem bezpiecznie mieszkać w zamku i oddawać się zwykłym zatrudnieniom.
 
Co było mi tylko bardzo niedogodne, to potrzeba ukrywania mej obecności na wyspie, powstrzymywanie się od polowania i rozniecania ognia poza obrębem mieszkania, z obawy, ażeby Karaibowie nie dostrzegli, że tu ktoś przebywa. Wróciłem więc do polowania na zające z łukiem. Kóz nie potrzebowałem strzelać, bo moja trzoda powiększyła się do czterdziestu kilku sztuk i co rok śmiało można było zabić ich dziesięć na pokarm. Muszę też nadmienić, że poczciwy Amigo tak się wprawił do chwytania zajączków, że nieraz przynosił mi z lasu żywcem owoc swego polowania.
 
Dziesiąta rocznica wylądowania mego na wyspę przeszła jak zwykle na poście i modlitwie. Gdym się obejrzał wstecz na upłynionych lat dziesięć, gdym pomyślał, że już mam lat 33 skończonych, ciężko mi się zrobiło na sercu.
 
- Mój Boże, zawołałem, oto najpiękniejsze me lata zbiegły samotnie! Towarzysze moi otoczeni rodziną, dziatkami, wiodą przyjemne życie w lubej ojczyźnie, gdy tymczasem ja nieszczęśliwy żyję tutaj sam jeden i może nie ujrzę więcej rodzinnej ziemi. Ale nie szemrzę bynajmniej na mój los, a jeżeli Ci się, Panie, podoba, abym tu dni moje zakończył, z poddaniem i pokorą przyjmę Twój wyrok i chwalić będę Imię Twoje.
 
Czas deszczów przeszedł spokojnie. Nie opisuję tu ani zasiewów, ani żniw, albowiem nieraz już o tym gawędziłem szeroko, wspomnę tylko, że zboża miałem pod dostatkiem i na niczym mi nie zbywało. Jednej nocy, a było to, jak mój kalendarz wskazywał, 24 marca 1674 roku, nie mogłem wcale zasnąć, różne myśli przychodziły mi do głowy, a ludożercy niemały udział w nich mieli. Zmęczony bezsennością i myślami, dopiero nad ranem wpadłem w sen głęboki.
 
Dziwne marzenie zapełniło ten chwilowy spoczynek. Śniło mi się, że wyszedłem na przechadzkę w stronę, gdzie lądowali dzicy. Wtem dwa czółna przybiły do brzegu i z nich wysiadło kilkunastu Karaibów, wiodąc kilku nieszczęsnych na pożarcie. Nagle jeden z nich wyskoczył z gromady i zaczął uciekać ku krzakom, za którymi stałem. Wybiegłszy naprzeciw niemu, zaprowadziłem biedaka do zamku. Naówczas padł na kolana, błagając o pomoc przeciwko prześladowcom. Kazałem mu przebyć wał po drabinie, co też wykonał. Od owej chwili miałem towarzysza niedoli i spodziewałem się przy jego pomocy, w mym wątłym czółnie wydostać się z wyspy. W tej chwili się przebudziłem i czym prędzej obejrzałem wokoło, aby się przekonać, czy to był sen, czy jawa. Na nieszczęście było to tylko marzenie.
 
Sen ten jednakże nowe nastręczał mi plany. A gdyby też się urzeczywistnił. Czy było niepodobieństwem uwolnić jeńca na rzeź przeznaczonego? A więc do dzieła, trzeba tylko pilnie uważać, kiedy dzicy znów wylądują na wyspie, a przygotowawszy broń, z resztą zdać się na wolę Opatrzności. Od tego dnia co rano wybiegałem na strażnicę, śledząc przez perspektywę karaibskie łodzie. Zamiary nowe rozbudziły całą moją zaciętość. Miałbym teraz już sprawiedliwy powód do rozpoczęcia kroków nieprzyjacielskich. Chęć spróbowania się z dzikimi nie dawała mi spokoju. Nie lękałem się walczyć, chociażby w wielkiej liczbie przybyli, bo niezawodnie odniósłbym zwycięstwo.