Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXIV: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nowa strona: {{Przypadki Robinsona Cruzoe}} ===WYLĄDOWANIE KARAIBÓW. UCZTA LUDOŻERCÓW. ODWAŻNY JENIEC. POTYCZKA Z DZIKIMI. NOWY TOWARZYSZ. INDIANIN W EUROPEJSKIM STROJU. STRZELBA BOŻYSZCZEM. ...
(Brak różnic)

Wersja z 15:04, 11 maj 2007

Szablon:Przypadki Robinsona Cruzoe

WYLĄDOWANIE KARAIBÓW. UCZTA LUDOŻERCÓW. ODWAŻNY JENIEC. POTYCZKA Z DZIKIMI. NOWY TOWARZYSZ. INDIANIN W EUROPEJSKIM STROJU. STRZELBA BOŻYSZCZEM. POJĘCIE PIĘTASZKA O SMAKU.

Upłynęło od tego czasu około dwóch miesięcy, gdy o świcie 15 maja ujrzałem ze strażnicy pięć łodzi napełnionych dzikimi, które przybiły do brzegu w miejscu zwykłego lądowania.

Liczba tak wielka przeraziła mnie. Wiedziałem, że na jednej łodzi bywa sześciu do ośmiu dzikich, zdawało mi się więc zuchwalstwem napadać na tak wielką gromadę. Zamiast zatem uderzyć na nich, schroniłem się do zamku, a nabiwszy strzelby i falkonety świeżym podsypawszy prochem, gotowałem się do obrony.

Godzina jednak nadaremnego oczekiwania ubiegła, a nawet szmer najmniejszy nie dolatywał mych uszu. Tego było mi za długo. Koniecznie chciałem wiedzieć, co się dzieje w mym państwie. Wziąwszy więc strzelbę, wyruszyłem ostrożnie ku pagórkowi, leżącemu na krańcu lasu przytykającego do wybrzeża, na którym znajdowali się dzicy.

Przybywszy na miejsce, ukryty za drzewem, zacząłem przez perspektywę przypatrywać się Karaibom. Blisko trzydziestu, trzymając się za ręce, tańczyło około ogniska, wykonując szczególniejsze miny i gesty. Wtem kilku innych wyprowadziło dwóch jeńców z czółna, ciągnąc ich ku gromadzie w zamiarze zamordowania. Ale kiedy jeden padł pod ciosem kamiennej siekiery, drugi zerwawszy więzy, zaczął uciekać z niezmierną szybkością, właśnie w kierunku wzgórza, na którym stałem. Przeląkłem się bardzo, gdyż cała gromada dzikich mogła się za nim puścić w pogoń, lecz na szczęście trzech tylko zaczęło ścigać jeńca, który przez ten czas, nim się gonić namyślili, ubiegł już potężny kawał.

Pomiędzy wzgórzem, na którym stałem, a dzikimi, znajdowała się odnoga morska na kilkanaście sążni szeroka. Jeżeli jeniec chciał ujść ścigającym, musiał ją koniecznie przepłynąć.

Tak się też stało. Przybywszy nad brzeg, wskoczył w morze. Po kilku śmiałych rzutach był już na drugiej stronie i zaczął okrążać pagórek. Z trzech ścigających, jeden, zapewne nie bardzo wprawny w pływaniu, namyślił się i wrócił. Dwóch innych przepłynęło zatokę.

Widocznie sen mój się spełnił. Opatrzność powoływała mnie, ażebym wyratował nieszczęśliwego. Zbiegłem szybko z pagórka i stanąwszy pomiędzy uciekającym a goniącymi, zawołałem na niego, aby się zatrzymał, lecz biedak przeląkł się mnie podobnie jak swych nieprzyjaciół. Dając mu znak, żeby się nie bał i przyszedł do mnie, zwróciłem się naprzeciw ścigających, a gdy jeden z nich około mnie przebiegał, zgruchotałem mu czaszkę kolbą, lękałem się bowiem strzelić, ażeby hukiem nie zwabić całej gromady. Towarzysz zamordowanego na ten widok stanął jak wryty, lecz ujrzawszy mnie wychodzącego zza drzewa, wymierzył z łuku.

Uprzedzając strzał, wypaliłem ze strzelby, kładąc go na miejscu trupem.

Wystrzał, ogień i dym niezmiernie przeraziły ściganego. Stanął, lecz poznałem po nim, że miał chętkę uciekać. Powtórzyłem przyzywający znak, postąpił więc parę kroków naprzód i znów się zatrzymał, drżąc jak listek, że go chcę schwytać i pożreć.

Urwawszy zieloną gałązkę, począłem przyjaźnie na niego kiwać. To go ośmieliło więcej.

Szedł ku mnie, przyklękając co parę kroków. Nareszcie, zbliżywszy się zupełnie, padł na twarz, pochwycił mnie za nogę i postawiwszy ją sobie na głowie, bełkotał słowa, których nie mogłem zrozumieć. Podniosłem go, przycisnąłem do piersi i zrobiłem, co tylko można, ażeby mu dodać odwagi.

Tymczasem podniósł się dziki, powalony uderzeniem kolby. Pokazałem to uratowanemu.

Na ten widok wpadł w niezmierne wzruszenie i składał ręce, wskazując na szablę, przy moim boku zawieszoną. Dałem mu broń żądaną, z którą w mgnieniu oka przebył przestrzeń, dzielącą go od wroga i jednym cięciem zniósł mu łeb z karku tak zręcznie, że ciosu tego nie powstydziłby się najlepszy kat europejski. Po czym natychmiast wrócił, składając głowę nieprzyjaciela u stóp moich.

Widziałem z jego poruszeń, że nie mógł wyjść z podziwienia, iż z takiej odległości zabiłem drugiego Karaiba. Prosił mnie na migi, żebym mu pozwolił iść go obejrzeć, na co łatwo przystałem. Przybliżywszy się do trupa, począł mu się przyglądać i przewracać go na wszystkie strony. Następnie przypatrywał się ranie zadanej w piersi, z której niewiele krwi płynęło, gdyż wylała się wewnątrz klatki piersiowej. Na koniec, zabrawszy łuk i strzały zabitego, powrócił do mnie. Dałem mu znak, żeby się udał ze mną ku jaskini, lecz ten syn pustyni daleko był przezorniejszy niż ja, gdyż wskazawszy na trupy, dał mi do zrozumienia, że trzeba je wprzódy pochować, aby towarzysze, natrafiwszy na ciała, nie poszli nas ścigać. Przywiązawszy do ciał pasami od sajdaków kamienie, obydwóch wrzucił w głębię zatoki.

Nie namyśliłem się jeszcze dotąd, dokąd mojego dzikiego zaprowadzę. Stosownie do wieszczego snu należało dać mu kwaterę w zamku, lecz ostrożność radziła, aby go tymczasem w koźlej jaskini pomieścić. Wprawdzie były tam wszystkie kosztowniejsze zapasy i amunicja, lecz te znajdowały się w drugiej części za długim korytarzem, zagrodzonym głazami, więc ich, zwłaszcza w ciemnościach, znaleźć nie mógł.

Przyprowadziwszy jeńca do jaskini, dałem mu kawał placka jęczmiennego, parę bananów i garnczek wody, po czym zostawiwszy mu posłanie i kołdrę, poszedłem do zamku.

Wypadek ten nadzwyczajne wywarł na mnie wrażenie, lecz czasu do rozmyślań nie było.

Wybiegłem na strażnicę, zobaczyć, co dzicy robią. Jedni siedzieli jeszcze koło ognia, kończąc obrzydliwą ucztę, tymczasem drudzy chodzili ponad zatoką niespokojnie, szukając zapewne swych towarzyszy. Kiedy jednak zaczął się odpływ morza, wszyscy siedli do czółen i odpłynęli.

Uspokojony tym, poszedłem zobaczyć, co robi mój wyzwoleniec. Napotkałem go siedzącego przed jaskinią na trawie, a gdy mnie ujrzał, znowu upadł na twarz i czołgając, zbliżył się ku mnie. Podźwignąwszy go, dałem do zrozumienia, że nie chcę takiej uniżoności.

Był to ładnie zbudowany, wysmukły chłopiec, mogący mieć 20 lub 21 lat, cery miedzianej, orlego nosa. Rysy jego, przyjemne, nie miały w sobie nic dzikiego. Długi włos czarny spływał mu na ramiona, oko wyraziste, duże i czarne, tchnęło łagodnością, a dwa rzędy zębów, białych jak kość słoniowa, błyszczały, kiedy śmiejąc się, otwierał ładnie uformowane usta.

Rozmawialiśmy znakami, które doskonale pojmował. Czasami wymawiał jakieś słowa, a dźwięk mowy ludzkiej, od dziesięciu lat nie słyszanej, zachwycał mnie, chociaż jej nie rozumiałem. Przedsięwziąłem wyuczyć go no angielsku, a pokazując na siebie, wymawiałem Robinson, dając znak, żeby powtórzył, co mu się też nieźle powiodło. Następnie znowu, wskazując na niego, mówiłem Piętaszek, albowiem dzień dzisiejszy był piątek i dlatego nadałem mu to imię. Nareszcie nauczyłem go wymawiać tak i nie i na tym skończyła się pierwsza lekcja.

Przez noc zostawiłem Piętaszka w grocie, na drugi dzień rano wziąłem go do zamku, ażeby się ubrał, gdyż chodził zupełnie nago. Kiedyśmy przechodzili koło miejsca, skąd widać było scenę biesiady wczorajszej, pokazywał mi na migi, że radby zobaczyć, czy nie zostało co z resztek, okazując wielki apetyt na ludzkie mięso. Wtedy wyraziłem mu moje obrzydzenie, dając uczuć, że to jest szkaradną rzeczą jeść ludzi. Po czym widząc, że dzicy zniknęli bez śladu, zapragnąłem obejrzeć miejsce wczorajszej biesiady. Bojąc się jednak, czy gdzie jeszcze w ukryciu nie pozostali, uzbroiłem Piętaszka w łuk i siekierę, a sam, wziąwszy szablę, pistolety i strzelbę, ruszyłem naprzód.

Wkrótce przybyliśmy na miejsce. Cóż za okropny widok! Dookoła mnóstwo szczątków ciał ludzkich: pięć rąk, trzy czaszki i kilka piszczeli, palce pokrwawione, wpół ogryzione kawały opalonego mięsa. Takie mnie porwało obrzydzenie, że doznałem bardzo nieprzyjemnej słabości, która mi ulżyła. Przeciwnie, Indianin spoglądał z niezmiernym apetytem i gdyby nie groźne moje spojrzenie, byłby niezawodnie ogryzł kostkę którego przyjaciela.

Widząc mnie stojącego z załamanymi rękoma, usiłował gestami dać do zrozumienia, że wraz z trzema towarzyszami w bitwie stoczonej na wyspie, ku południowi położonej, dostał się do niewoli, że to są właśnie głowy jego współrodaków, których pożarł nieprzyjaciel.

Wykopawszy dół, pogrzebaliśmy resztki nieszczęśliwych ofiar, po czym ruszyłem ku zamkowi, gdzie przybywszy, wyjąłem z garderoby zabranej z okrętu koszulę, majtki, kaftan i czapkę i ustroiłem w nie Piętaszka.

Widząc się przebranym tak jak i ja, Indianin nie posiadał się z radości. Skakał jak dziecko i klaskał w ręce. Lecz wkrótce ubiór zaczął mu dokuczać, bo chodząc przez całe życie nago, nie mógł znieść nic na sobie. Chciał zrzucić suknie, ale na to nie pozwoliłem. Po kilku dniach przyzwyczaił się do noszenia ubioru. Teraz szło o pomieszczenie nowego gościa. Nie chciałem go przypuścić do wspólnego mieszkania, raz dlatego, żem mu nie bardzo ufał, a po wtóre, że to ograniczałoby moją swobodę. Wystawiłem mu więc małą komórkę z desek, tuż przy mieszkaniu. Piętaszek był bardzo kontent ze swego domku, obawiał się tylko psa, ale wkrótce, poznawszy łagodność tego zwierzęcia, polubił je bardzo.

Obawy moje i niedowierzanie niezadługo całkiem ustały. Bóg umieścił w tym kolorowym ciele najzacniejszą duszę. Nigdy najmniejszy opór lub niezadowolenie nie okazało się na twarzy poczciwego Piętaszka. Przywiązał się do mnie, jak do ojca i wszelkimi sposobami starał się okazywać wdzięczność za ocalenie życia. Wesoły, żywy, niezmordowany w pracy, rozpędzał jak mógł moją tęsknotę. Przykro mi było tylko, że się z nim rozmówić nie mogłem. Natychmiast też wziąłem się do uczenia go po angielsku. Pojętność miał wielką i z każdym dniem robił postępy.

Chcąc oduczyć Piętaszka ludożerstwa, dałem mu skosztować koziego mięsa. Aby go dostać, a przy tej sposobności pokazać, jak się poluje, wziąłem go ze sobą do lasu. Wkrótce na szczycie skał ujrzałem koźlątko, a dawszy znak Piętaszkowi, aby się spokojnie zachował, wypaliłem. Trafione zwierzę spadło na dół, ale i mój towarzysz także leżał na ziemi, szczękając ze strachu zębami. Po chwili podniósł się ostrożnie, oglądając swe ciało, a gdy na nim rany nie znalazł, popełznął do nóg moich, bełkocząc coś ze łzami. Podniosłem go i uśmiechnąłem się przyjaźnie, wskazując na koźlątko, aby je przyniósł. Uczyniwszy to, odskoczył w tył, patrząc z dziwną bojaźnią i uszanowaniem na strzelbę. Nabiłem ją powtórnie, chcąc nieboraka ośmielić i oswoić ze strzelaniem, a zarazem wytłumaczyć użycie broni. Poszliśmy dalej. Wkrótce na drzewie zawrzeszczała papuga. Pokazałem ją palcem Piętaszkowi, a potem wymierzywszy broń, zwróciłem go twarzą ku ptakowi. Wystrzał padł i papuga zleciała, ale mimo tych objaśnień, Piętaszek znów przewrócił się na trawę.

Kiedy ochłonął z przestrachu, kazałem mu przynieść papugę i z tą podwójną zdobyczą pomaszerowaliśmy do domu. Natychmiast obciągnąłem, wypatroszyłem i pokrajałem na sztuki koźlę. Pieczeń smakowała memu gościowi niezmiernie, patrzył tylko zdziwiony na mnie, posypującego mięso solą. Podałem mu posolony kawałek. Wziął do ust, ale wypluł czym prędzej. Wtedy wziąłem wziąłem nie posolony kawałek i postąpiłem z nim, jak on z tamtym, okazując podobne obrzydzenie, lecz to go wcale nie przekonało, aby sól miała być przysmakiem i nigdy się nie dał nakłonić do jej użycia.