Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXVII: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nowa strona: {{Przypadki Robinsona Cruzoe}} ===HISTORIA HISZPANA. PLAN MÓJ SPROWADZENIA JEGO TOWARZYSZY Z SĄSIEDNIEJ WYSPY. ODROCZENIE GO. WSPÓLNA PRACA. ŻNIWA. UKŁAD. WYPRAWA.=== Na drugi d...
(Brak różnic)

Wersja z 14:48, 12 maj 2007

Szablon:Przypadki Robinsona Cruzoe

HISTORIA HISZPANA. PLAN MÓJ SPROWADZENIA JEGO TOWARZYSZY Z SĄSIEDNIEJ WYSPY. ODROCZENIE GO. WSPÓLNA PRACA. ŻNIWA. UKŁAD. WYPRAWA.

Na drugi dzień rano, wziąwszy łopaty, udaliśmy się z Piętaszkiem na pobojowisko dla pochowania poległych Karaibów. Po powrocie zastaliśmy naszych gości przechadzających się wewnątrz zagrody z opuncji, która przez jedenaście lat wyrosła wysoko, stanowiąc nieprzebytą ścianę. Z Hiszpanem rozmawiałem po portugalsku. Piętaszek zaś służył za tłumacza pomiędzy mną i ojcem swoim. Obeszliśmy gospodarstwo. Stary Karaib zachwycony był mnóstwem narzędzi i sprzętów mu nieznanych i co chwila zapytywał syna o użytek tego lub owego. Hiszpan nie mniej dziwił się urządzeniu całego zamku i z niezmierną ciekawością wysłuchał opowiadania mojej historii. Na koniec opowiedział mi swoje przygody w następujących wyrazach: - Nazywam się Don Juan Castillos, jestem szlachcicem, rodem z Valladolid w Hiszpanii. Płynąc od ujścia Rio de la Plata do Hawany, zostaliśmy zaskoczeni przez straszną burzę, która nas w te strony zapędziła. Wśród nocy, przy jednej z wysp tutejszych usłyszeliśmy wystrzały z dział, wzywające ratunku. Pomimo wszelkich usiłowań, nie mogliśmy się dostać do zagrożonego okrętu. W odległości na lądzie gorzał wprawdzie ogień, ale dla mnóstwa podwodnych skał niepodobna było puszczać się ku brzegom. Wtem ujrzeliśmy szalupę, w której znajdował się sternik i czterech majtków. Przyjęliśmy ich na pokład. Pochodzili zapewne ze statku, o rozbiciu którego opowiadałeś mi przed chwilą, ale i nam nie poszło lepiej. Miotani wiatrem, rozbiliśmy się na brzegach wyspy, skąd pochodzi ten dziki. Szesnastu Hiszpanów i dwóch Portugalczyków zdołało wraz ze mną w szalupie dostać się do brzegu, lecz reszta załogi utonęła. Lękaliśmy się dzikich, bo choć zaopatrzeni w szable i strzelby, nie mieliśmy prochu. Ale Karaibowie przyjęli nas gościnnie i pomieścili w swej wiosce. Wkrótce jeden z Portugalczyków umarł, nie mogąc się przyzwyczaić do nędznej strawy dzikich. Chcieliśmy się dostać do naszych osad, lecz nie mając narzędzi, niepodobna zbudować statku, a w łodziach Karaibów byłoby szaleństwem powierzać się oceanowi. Przed kilku dniami najechali nas sąsiedzi wyspiarze. Wszystko, co żyło, pochwyciło za broń. Musieliśmy walczyć w obronie naszej i naszych gospodarzy. W bitwie stoczonej zwyciężyliśmy wprawdzie nieprzyjaciela, ale ostatni Portugalczyk poległ, ja zaś dostałem się do niewoli. Przywieziono nas tu na wyspę i już mieliśmy być pożarci, kiedy twoja szlachetna pomoc ocaliła nas od okrutnej śmierci. Oto moja historia. Robinsonie. - Wiesz co, bracie, zawołałem, mam myśl ocalenia twoich współziomków. - O, byłbyś naszym aniołem opiekuńczym, a wdzięczność dla ciebie nie miałaby granic, odpowiedział Don Juan. Słuchaj więc: trzeba tu sprowadzić wszystkich twych współziomków, a wtedy, mając pod dostatkiem narzędzi, zbudujemy obszerny statek, zaopatrzymy go w żywność, broń, działa i podczas stałych pogód, panujących tu przez znaczną część roku, puścimy się na morze dla wyszukania osad hiszpańskich lub angielskich. - Przecudny plan, o jakżeś dobry, Robinsonie. - Jedna mnie tylko okoliczność od jego wykonania wstrzymuje. - Cóż takiego, zapytał niespokojnie Hiszpan. - Oto bojaźń, abym źle nie wyszedł na mojej dobroci. - Jak to, zagadnął zdziwiony. - Wiesz, jaka nieprzyjaźń dzieli nasze narody, lękam się więc, abyście, za przybyciem do osad hiszpańskich, nie oddali mnie jako Anglika w ręce wielkorządcy lub jako heretyka, Świętej Inkwizycji, która by mnie niezawodnie spaliła. Wyrazy te zasmuciły bardzo Hiszpana. - Wielki Boże, zawołał, czyż możesz nas mieć za takie potwory? Tylu doznaliśmy nieszczęść i przeciwności, jak możesz sądzić, byśmy zbawcy naszemu tak czarną odpłacali niewdzięcznością? - Właśnie, rzekłem, najczęściej ludzie złem za dobre odpłacają, a wdzięczność coraz bardziej wychodzi z mody. Wreszcie tobie wierzę, ale któż mi zaręczy za twych współziomków? - W takim razie pozwól, abym ze starym Karaibem odpłynął do wyspy, gdzie dotąd mieszkaliśmy. Zabiorę z sobą papier i wszystko, co do pisania potrzebne. Spiszemy kontrakt, że uznajemy we wszystkim twą władzę i złożymy ci przysięgę na wierność. Ja wykonam ją także jeszcze przed odjazdem, a gdyby się znalazł złoczyńca, który by tego układu nie dotrzymał, ukarzemy go śmiercią. W twarzy Hiszpana, kiedy wymawiał te wyrazy, taką było widać szczerość, żem mu zupełnie zaufał i przystałem na umówiony układ. Już wszystko było ułożone co do dnia i godziny wyprawy, kiedy on sam zwrócił uwagę, że trzeba się jeszcze wstrzymać pół roku, albowiem zapasy żywności, a głównie zboża, dostateczne dla mnie i Piętaszka, a nawet dla nas wszystkich, nie wystarczyłyby długo na wyżywienie dwudziestu ludzi. Postanowiliśmy zatem uprawić i obsiać duży kawał ziemi, a dopiero po ukończeniu żniw przedsięwziąć zamierzoną wyprawę. Ponieważ było nas dosyć i mieliśmy dostateczny zapas broni i amunicji dla oparcia się najazdowi dzikich, zatem uprawa i zasiewy odbyły się bez najmniejszej obawy. Nie chcąc zaś wytępić bez potrzeby kóz oswojonych, polowaliśmy na dzikie, co nam odpowiednią ilość mięsa dostarczało. Co zaś zostawało nad potrzebę, soliliśmy i wędzili, aby dla przyszłych mieszkańców przygotować zapasy żywności. Wśród tego czasu wycechowałem kilkanaście drzew, do budowy przyszłego statku przydatnych. Piętaszek, jego ojciec i Hiszpan ścinali je i obrabiali, a ponieważ było parę pił dużych, wystawiliśmy rusztowanie, jakiego używają tracze i porznęliśmy najdłuższe pnie na deski, poukładawszy je w cieniu, aby dobrze wyschły. Nadeszły żniwa, a zbiór wypadł tak pomyślnie, że otrzymaliśmy 70 korcy jęczmienia, 46 ryżu, 14 żyta i 8 pszenicy. Te dwa ostatnie gatunki zboża, z przyczyny gorącego klimatu, nie chciały dobrze rodzić, dlatego też, gdybym miał dłużej zostać na wyspie, z pewnością zaprzestałbym ich uprawy. Obrobiliśmy jeszcze raz pola, ażeby na wypadek przedłużenia pobytu, można było przedsięwziąć zasiewy zaraz na wiosnę. Po ukończeniu tych robót, nic nie przeszkadzało już do zajęcia się wyprawą. Don Juan i ojciec Piętaszka przy pierwszym pomyślnym wietrze mieli odpłynąć dla zawarcia ugody z Hiszpanami. Aby mnie na każdy wypadek zabezpieczyć, Hiszpan na dzień przed odjazdem spisał rozkaz w następujących słowach:

»Ktokolwiek chce przybyć na wyspę, znajdującą się pod władzą Robinsona Kruzoe, winien wykonać uroczystą przysięgę, iż we wszystkim poddawszy się jego zwierzchnictwu, będzie wykonywał każdy jego rozkaz bez najmniejszego oporu. Nigdy nie zrobi nic na jego szkodę, a gdziekolwiek Robinsonowi spodoba się skierować statek, uda się tam, broniąc właściciela i jego majątku do ostatniej kropli krwi. Akt niniejszy każdy dobrowolnie zaprzysięgnie na ewangelię świętą i honor hiszpańskiego narodu. Kto by zaś nie chciał tego wykonać, ten nie zostanie przyjęty na wyspę Robinsona«.

Podpisaliśmy z Don Juanem ten akt, a on natychmiast złożył mi przysięgę na wierność, przyobiecując, że współziomkowie jego bez najmniejszego wahania toż samo uczynią. Czółno karaibskie zaopatrzyliśmy w żywność i wodę na osiem dni, bo chociaż pogoda była piękna, a żegluga dłużej trwać nad sześć godzin nie mogła, jednak lękaliśmy się, aby burza nie napadła naszych żeglarzy. Dałem im dwie strzelby i po dziesięć naboi, i nakazałem, żeby wystrzałów nie marnowali na próżno, lecz zachowali je na wypadek napotkania nieprzyjaznych Karaibów. Nadto wzięli ze sobą dwie siekiery, świder i topór oraz paczkę gwoździ, dla naprawy szalupy starej lub wybudowania wielkiej łodzi, potrzebnej do przewiezienia tak znacznej liczby osób. Na koniec wręczyłem Don Juanowi pióro i flaszeczkę atramentu, aby mieli czym podpisać umowę. Nastąpiła chwila odjazdu. Piętaszek rzucił się na szyję ojcu, okrywał go pocałunkami i pieszczotami. Ściskał starego i płakał tak rzewnie, że mnie samemu cisnęły się łzy do oczu. Ja i Don Juan, podawszy sobie dłonie, uścisnęliśmy się serdecznie, życząc rychłego widzenia się. Po czym wsiedli do czółna zaopatrzonego masztem i żaglem, a wiatr pomyślny zaczął je pędzić w pożądanym kierunku. Długo, długo patrzyliśmy za nimi, dopóki tylko jeszcze czarny punkt rozróżnić można było na morzu, a Piętaszek zalewał się rzewnymi łzami, jak gdyby nigdy już ojca nie spodziewał się zobaczyć. Kiedy łódź nam z oczu zniknęła, udaliśmy się do świątyni, prosząc u stóp krzyża o pomyślną żeglugę i powrót szczęśliwy naszych towarzyszy.