Przypadki Robinsona Kruzoe/XL: Różnice pomiędzy wersjami
Nowa strona: {{Przypadki Robinsona Cruzoe}} ===POŻEGNANIE WYSPY. ŻEGLUGA DO ANGLII. LONDYN. WDOWA PO KAPITANIE. POWRÓT DO HULL. CO TAM ZASTAŁEM. ODRĘTWIENIE I ŻYCIE ODLUDNE. ODWIEDZINY PLANTA... |
(Brak różnic)
|
Wersja z 20:11, 12 maj 2007
POŻEGNANIE WYSPY. ŻEGLUGA DO ANGLII. LONDYN. WDOWA PO KAPITANIE. POWRÓT DO HULL. CO TAM ZASTAŁEM. ODRĘTWIENIE I ŻYCIE ODLUDNE. ODWIEDZINY PLANTATORA. DOBRE WIADOMOŚCI. PODRÓŻ DO BRAZYLII. ZAKUP RÓŻNYCH RZECZY. NIESPODZIEWANY MAJĄTEK. ODPŁYNIĘCIE Z BAHII.
Dnia 31 sierpnia 1677 roku, w lat 13, miesięcy 11 i dni 7 po moim przybyciu na wyspę, miałem ją na koniec opuścić i wrócić pomiędzy swoich, do lubej ojczyzny, której od dziewiętnastu lat nie widziałem. Radość moja była trudna do opisania, lecz gdy nadszedł dzień stanowczy, kiedy ujrzałem wschód słońca, mającego ostatni raz oświecić mą wyspę, serce mi się ścisnęło i łzy napełniły oczy. Tu przeżyłem lat tyle. Tu Opatrzność przez swe mądre zrządzenia dozwoliła, żem się stał z próżniaka i włóczęgi człowiekiem pracowitym. Tu wreszcie przybyłem dwudziestotrzyletnim młodzieńcem, a dziś, po spędzeniu na pustyni uroczych dni młodości, powracam trzydziestosiedmioletnim mężczyzną. Raz jeszcze obiegłem najpamiętniejsze dla mnie miejsca, pożegnałem zamek, uściskałem kozy, wreszcie poszliśmy obydwaj z Piętaszkiem do naszej świątyni na górze i tam spędziłem dwie godziny na modlitwie gorącej i serdecznej, dziękując Bogu za wszystkie łaski i dobrodziejstwa. Na koniec wszedłem do łodzi w towarzystwie Piętaszka, który nie dał się nakłonić do pozostania na wyspie. Papugę, Amiga i dwie najulubieńsze kozy zabraliśmy z sobą. Długo stałem z Piętaszkiem na pokładzie, wpatrując się w niknące góry ukochanej wyspy, on także miał oczy łzą zaszłe, gdyż rozstawał się, kto wie na jak długo, z ojcem. Miałem zamiar tu kiedyś powrócić, choćby dla odwiezienia Piętaszka i zobaczenia, co się dzieje z moim królestwem. Podróż nasza odbyła się pomyślnie, tak iż 25 listopada tegoż roku zawinęliśmy do brzegów Anglii. Skądże wezmę słowa do wyrażenia mych uczuć na widok ukochanej ojczyzny, od lat tylu nie widzianej. W żadnej podobno mowie ludzkiej takich nie znajdzie. Bóg tylko jeden widział stan mojej duszy. On słyszał bicie serca, czuł łzy gorące, spływające po twarzy! O, ta niezapomniana chwila była mi sowitą nagrodą za wszystkie trudy i cierpienia. Bez zatrzymania podążyliśmy do Londynu. Dnia 4 grudnia zarzuciliśmy kotwicę przy wybrzeżach przedmieścia Southwark. Najpierw wywiedziałem się o mieszkaniu wdowy po przyjacielu mym, kapitanie portugalskim, z którym przed osiemnastu laty odbyłem pierwszą podróż do Gwinei. Żyła jeszcze, mając niewielki sklepik na Flinchlane Przebyła wiele nieszczęść i dziś zostawała prawie w niedostatku. Wsparłem ją podarunkiem stu funtów szterlingów, za co błogosławiła mnie, jak matka. Dołączywszy do znalezionego na okręcie skarbu moje dawne pieniądze, prócz udzielonej wdowie sumy, miałem jeszcze 6500 funtów, co stanowiło znaczny majątek. Pragnąłem nim osłodzić podeszłe lata rodziców i śpieszyłem do Hull, aby im upaść do nóg. O, Boże, jakaż mnie ciężka dotknęła żałoba. Oboje już nie żyli. Ojciec przed jedenastu laty zstąpił do grobu, a matka zgasła przed półtora rokiem w dniu fatalnym dla mnie, 31 lipca 1676 roku. Straciłem wszystko co najdroższego miałem na ziemi, straciłem bezpowrotnie! Dziś biedny sierota, opuszczony, samotny, nie mam gdzie przytulić głowy, a nawet sam Bóg, moja jedyna ucieczka, już mi tej straty nie wróci. Poszedłem na cmentarz, gdzie spoczywały święte prochy rodziców i tam zdawało mi się, że serce pęknie, że zmysły stracę. Omdlałego zaniesiono mnie do domu. Przez kilka tygodni walczyłem ze śmiercią, powalony straszną gorączką. Pośród niej o niczym nie mówiłem, jak tylko o rodzicach, którzy pomarli, nie udzieliwszy mi przebaczenia i błogosławieństwa. Wierny Piętaszek czuwał nade mną. I czy uwierzycie, czytelnicy, że wstawszy z choroby, uczułem się o dwadzieścia lat starszy. Włosy mi posiwiały, straciłem dawną energię i już nic mnie nie cieszyło na świecie. W takim stanie przeżyłem lat trzy, nie myśląc wcale o odwiedzeniu mej wyspy, gdy jednego dnia Piętaszek dał mi znać, że jakiś obcy żąda widzenia się ze mną. Lubo miałem wstręt do ludzi, jednakże kazałem go wpuścić. Był to pan portugalski, mogący mieć przeszło lat czterdzieści, bogato ubrany. - Senior, przebacz, rzekł do mnie. Wszak nazywacie się Robinson Kruzoe? - Nie inaczej, odpowiedziałem, prosząc aby usiadł. - Ten sam, który niegdyś mieszkał w Brazylii? - Tak jest, ale w czym mogę być panu użyteczny? - Daruj mą ciekawość, panie, lecz chciałbym się dowiedzieć o szczegółach waszego pobytu w Brazylii. Czy nie zechcielibyście mi ich opowiedzieć. Uczyniłem zadość życzeniu obcego, a gdy skończyłem moje opowiadanie, powstał, pochwycił mnie za rękę i zapytał: - Czy nie poznajesz mnie panie Kruzoe? Wpatrywałem się długo w jego twarz. Rysy nie były mi obce, lecz nazwiska przypomnieć sobie nie mogłem. - Czy nie pamiętasz nazwisk twoich wspólników w zamierzonym handlu Murzynami? - Don Jose de Aranha, zawołałem, wyciągając do niego ręce, mój sąsiad i przyjaciel z San Salvador. - Tak, mój przyjacielu. Przed trzema laty przybyłem do Londynu, wówczas właśnie, kiedy cała stolica brzmiała echem twoich przygód. Rozgłosił je kapitan, któremu ocaliłeś życie i okręt, nie chcąc za to przyjąć nagrody. Nazwisko twoje dobrze pamiętałem, szlachetny postępek dał mi poznać, że to ty sam jesteś, zacny mój przyjacielu. Lecz musiałem wracać do Brazylii, a tam wskutek zamieszek dostałem się do więzienia. Odzyskawszy wolność, miałem za najświętszy obowiązek odwiedzić cię i odnowić dawną przyjaźń, zawartą jeszcze w Brazylii. - Miałem tam niegdyś niezłą plantację, lecz zapewne dawno ją zabrano na skarb. Zresztą, utraciwszy rodziców, nie dbam o nic na świecie. Posiadam majątek taki, że mi na utrzymanie do śmierci wystarczy i proszę tylko Boga, żeby jak najprędzej nadeszła. - Taka mowa nie jest wcale zgodna z twym sposobem myślenia. Żyjąc w samotności i oddając się bez pomiarkowania żalowi, okazujesz się samolubem. Nie, Robinsonie, tak ci żyć nie wolno. Masz względem bliźnich obowiązki, ich powinieneś uważać za rodzinę. Błogosławieństwo pocieszonych przez ciebie zastąpi ci przebaczenie rodziców, którego nie otrzymałeś. Powtarzam raz jeszcze: tak, jak teraz, żyć ci nie wolno. Słowa Brazylijczyka dziwne na mnie zrobiły wrażenie. Zdawało mi się, że słyszę głos ojca, przemawiającego z grobu i wskazującego mi, co mam czynić. Myśl osadnika trafiła zupełnie do mojego przekonania. Podałem mu więc rękę, na znak przyjęcia jego rady. - Trzeba ci wiedzieć, rzekł mi osadnik, że przez trzy lata po zaginieniu okrętu, prowadziliśmy plantację wraz z kapitanem portugalskim na twój rachunek, przypuszczając cię zarazem do udziału w zyskach, jakie nam przyniósł handel niewolnikami. Kiedy jednak nie było o tobie wcale wieści, prokurator królewski objął plantację na skarb. Dochody jej dzielą w ten sposób, że jedna piąta idzie do skarbu królewskiego, jako wynagrodzenie za zarząd. Jedną piątą wypłacają klasztorowi świętego Augustyna na wsparcie biednych i nawracanie Indian. Trzy piąte składa się w skarbie na twój dochód. Gdybyś po dwudziestu pięciu latach nie wrócił, naówczas plantacja przechodzi na klasztor, pieniądze zaś depozytowe stają się własnością państwa. Ale ponieważ termin ten jeszcze nie upłynął, zatem powrócisz do ich posiadania. Trzeba tylko jechać do Brazylii i udowodnić, że jesteś Robinson Kruzoe. - Zgoda, zacny mój przyjacielu, pójdę za twoją radą. Po czym, przywoławszy Piętaszka, zapytałem go: - Kochany mój Piątku, powiedz mi, czy nie tęsknisz za twoją rodziną i starym ojcem? Zapytanie to zadziwiło niezmiernie Indianina, spojrzał na mnie wielkimi oczyma, w których zabłysły dwie duże łzy i stoczyły się wolno po brązowej twarzy. - I cóż tak na mnie patrzysz, rzekłem z uśmiechem. Zdaje ci się niepodobnym, abyśmy się kiedy ruszyli z tego odludnego zakątka? Otóż dowiedz się, że za kilka dni wyjedziemy do Londynu, a jeżeli Bóg poszczęści naszej żegludze, za kilka miesięcy ujrzysz twoją ojczystą wyspę. Piętaszek zrazu nie chciał uwierzyć swemu szczęściu, lecz gdy się przekonał, że nie żartuję, zaczął skakać, tańczyć, śmiać się, płakać i tysiącznymi sposobami okazywać swoją radość. W przeciągu kilku dni uporządkowałem moje interesy, złożyłem testament w ratuszu miejskim, rozporządzając pieniędzmi na korzyść ubogich w Hull, jeżelibym nie powrócił. Wziąłem także świadectwa, że jestem w istocie Robinsonem Kruzoe. Po czym wyruszyliśmy do Londynu dla wyszukania odpowiedniego statku. Osadnik brazylijski miał zabrać ze sobą kilku ludzi oraz rozmaite narzędzia, a że i ja zamierzałem zrobić różne sprawunki dla moich wyspiarzy, postanowiliśmy więc nająć na wspólny koszt statek, ażeby od nikogo nie zależeć. Jakoż wkrótce wynaleźliśmy ładny bryg kupiecki, o dwóch masztach i ośmiu działach nazwany Sbark, za sumę stosunkowo niezbyt wysoką. Natychmiast zająłem się porobieniem różnych zakupów. I tak: naprzód nabyłem jedną szalupę, mogącą pomieścić 14 do 16 ludzi i jedno działko, przeznaczając ją jako statek strażniczy do zabezpieczenia wyspy od morskich napadów karaibskich. Dalej niewielki arsenał, złożony z osiemdziesięciu strzelb, czterdziestu berdyszów tyluż pałaszy i par pistoletów. Nadto dwa polowe, czterofuntowe działa, z potrzebnym zapasem amunicji dla wojska, a śrutu dla myśliwych. Tym sposobem postawiłem osadę w możności zmierzenia się z parotysięcznym wojskiem dzikich. Po czym zakupiłem 16 postawów sukna, 40 sztuk płótna rozmaitej grubości, 40 sztuk drelichu, częścią na pościel, w części na odzież, sto kapeluszy, sto par obuwia różnej miary, zapas pończoch, igieł, nici, tasiemek, nożyczek, gwoździ, młotków, szydeł i różnych narzędzi ciesielskich, kilkanaście kociołków, wiele różnych sprzętów kuchennych, kilka pługów, bron i innych narzędzi rolniczych. Zresztą, wyliczanie wszystkiego szczegółowo zajęłoby zbyt wiele miejsca. Ponieważ w Anglii znajduje się zawsze dosyć osób, szukających polepszenia losu, skoro więc tylko rozgłosić kazałem, że przyjmę ochotników, chcących osiedlić się na mej wyspie, natychmiast zgłosiło się ich takie mnóstwo, że trzeba było tylko wybierać co lepszych i porządniejszych. Zabrałem więc czterech kmieci z żonami - małżeństwa te miały siedem córek i trzech dorastających synów - dalej dwóch cieśli żonatych z trojgiem dzieci, bednarza z żoną szwaczką, krawca z czeladnikiem, kowala z żoną i dwiema dorosłymi córkami, szewca, ogrodnika, tokarza, wszystkich żonatych i dzielnych, gdyż rodzinom dawałem pierwszeństwo, aby o ile możności stworzyć osadę. W ogóle 19 mężczyzn i 25 kobiet. Na koniec zakupiłem cztery krowy z cielętami, dwie maciorki i kilka owiec. Brazylijczyk aż się przeląkł, widząc takie mnóstwo osób i rzeczy, lecz statek obszerny pomieścił wszystko. Wydałem przeszło 1500 funtów, ale uważałem sumę tę jako zwrot części majątku, zebranego na wyspie. W dniu 15 stycznia 1680 roku, rozwinąwszy żagle, opuściliśmy Londyn. Przykro mi się zrobiło, gdy brzegi Anglii zniknęły mi z oczu. Zrażony tylu doznanymi przygodami, nie spodziewałem się oglądać więcej mojej ojczyzny. Piętaszek wcale w innym był usposobieniu. Cieszył się jak dziecko i ciągle tańczył po pokładzie, rozpowiadając cuda nowym osadnikom o piękności i żyzności naszej wyspy. Dla jego wesołości wszyscy go polubili i podróż schodziła nam bardzo przyjemnie. W dniu 27 marca zarzuciliśmy kotwicę w porcie: Bahia, czyli San Salvador w Brazylii. Wkrótce dowiedziano się o moim przybyciu. Stanąłem w mieszkaniu plantatora, gdzie odbierałem ciągłe wizyty od obywateli miejskich i osadników. Każdy rad był się dowiedzieć moich przygód i tak często musiałem je opowiadać, iż mi się to bardzo uprzykrzyło. Po kilkudniowym wypoczynku udałem się z mym przyjacielem do prokuratora królewskiego i do przeora klasztoru świętego Augustyna. Gubernator portugalski uznał tożsamość mojej osoby, poświadczoną przez kilku dawnych moich znajomych. Wszyscy, wzruszeni moją kilkunastoletnią niedolą, nie tylko nie robili żadnych trudności, ale owszem, ułatwili mi we wszystkim obrachunki i odbiór pieniędzy. Plantacja przez ten czas znacznie się powiększyła i wartość jej wzrosła. Z przedstawionych papierów okazało się, że:
Przez trzy lata zarządzania plantacją przez mych przyjaciół plantatorów, po odtrąceniu 800 moidorów na zakup gruntu i zarząd, pozostało czystego zysku .......................................................................................................................... 2460 moidorów Trzy piąte dochodu z plantacji przez lat piętnaście składane w depozycie wynosiło............20420 moidorów Przeor klasztoru św. Augustyna zwrócił mi nie wydanych................................................. 1870 moidorów Zysk ze sprzedanych niewolników, na mą osobę przypadający, wynosił............................. 4950 moidorów Razem........................................................................................................................ 29700 moidorów
Namawiano mnie przy tym, ażebym sprzedał plantację, na którą trafiał się korzystny kupiec. Myśląc jedynie o mojej wyspie, z chęcią na to przystałem. Natychmiast wyliczono mi za nią 10500 moidorów. Prócz tego za sprzedane 140 pak cukru, 60 pak kawy i 100 zwojów tytoniu, wziąłem 4000 moidorów, tak że cała suma na monetę angielską wynosiła, po odtrąceniu kosztów na podarunki dla gubernatora, prokuratora i klasztoru, około 58000 funtów szterlingów, a dodawszy to, co posiadałem w Anglii, miałem przeszło 65000 funtów majątku. Zabawiwszy do połowy czerwca w San Salvador, pożegnałem mego przyjaciela, obiecując przepędzić z nim zimę. Okręt Shark przeszedł obecnie pod mój zarząd. Do dawnego ładunku przydałem 10 pak cukru i pięć worków kawy dla moich wyspiarzy. Kilku robotników obeznanych z uprawą kawy i trzciny cukrowej zabrałem ze sobą. Wziąłem także trzech obeznanych z warzelnią cukru, kilka kobiet i dzieci, tak iż liczba osadników nowych pomnożyła się do 24 mężczyzn i 32 kobiet, a wielu ochotnikom musiałem odmówić, obiecując kiedykolwiek później ich wysłać. Korzystając z pięknej pory, udałem się w łodzi na pokład mego statku i natychmiast podnieśliśmy kotwicę. Wiatr szybko pędził nasz statek. Dnia 27 czerwca ujrzałem z dala góry mej wyspy, rysujące się na widnokręgu.