Przypadki Robinsona Kruzoe/XLIII: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nowa strona: {{Przypadki Robinsona Cruzoe}} ===STAN WYSPY. LICZBA I NARODOWOŚĆ JEJ MIESZKAŃCÓW. ZAŁOŻENIE MIASTA. POŻEGNANIE. CISZA NA MORZU. NIEZLICZONA FLOTA. STRASZNY WYPADEK. POGRZEB SPRA...
(Brak różnic)

Wersja z 19:56, 12 maj 2007

Szablon:Przypadki Robinsona Cruzoe

STAN WYSPY. LICZBA I NARODOWOŚĆ JEJ MIESZKAŃCÓW. ZAŁOŻENIE MIASTA. POŻEGNANIE. CISZA NA MORZU. NIEZLICZONA FLOTA. STRASZNY WYPADEK. POGRZEB SPRAWIEDLIWEGO. NIEUKOJONA BOLEŚĆ. POWRÓT DO ANGLII. PODRÓŻE NA WSCHÓD. DALSZE LOSY OSADY. ZAKOŃCZENIE.

Wysłuchawszy opowiadania Hiszpanów, zawiadomiłem ich, że przywożę znaczny zasiłek w ludziach i rozmaitych zasobach, mianowicie odzieży, broni i amunicji. Ucieszyło to ich niezmiernie i dziękowali serdecznie za pamięć o wyspie. Wkrótce przybyli trzej Anglicy. Atkins, pomimo złego postępowania z początku, poprawił się zupełnie i w wojnie z dzikimi dał dowody nadzwyczajnej odwagi, lecz wyglądał jak cień i widać było, że wkrótce skończy. Oświadczyłem mu, że go chętnie zabiorę ze sobą do Anglii, lecz odrzekł mi na to: - Panie gubernatorze, niech wam Bóg wynagrodzi wasze łaskawe obejście się z łotrem, który sto razy zasłużył na szubienicę, ale do ojczyzny nie chcę wracać. Nabroiłem dużo, niechaj więc umieram tu, gdzie mi Bóg dozwolił opamiętać się w moich postępkach i wyjść na porządnego człowieka. Może koledzy moi zechcą wracać, ja tu pozostanę. - Cóż byśmy robili w Anglii, odrzekł jeden z majtków. Tu mamy wszystkiego pod dostatkiem, gdy tam trzeba by ciężko pracować i do śmierci włóczyć się po morzu. Jeżeli pan gubernator pozwoli, z chęcią pozostaniemy. Trzech tylko Hiszpanów prosiło, abym ich zabrał ze sobą do Europy. Mieli zamiar powrócić tu z rodzinami, znajdującymi się w Hiszpanii. Obiecałem im opłacić koszta podróży. Następnie sprowadziłem nowych osadników z okrętu. Nie mogli się napatrzyć i nachwalić piękności wyspy i z chęcią na niej osiedli.

Obecnie więc ludność wyspy dawna i nowa wynosiła: Anglików 22 Brazylijczyków 5 Hiszpanów 17 Karaibów 4 Angielek 25 Brazylijek 7 Karaibek 3 Razem mężczyzn 48 kobiet 35 oprócz mnie, Piętaszka i jego ojca.

Liczba ta przy broni i amunicji mogła się oprzeć kilkuset ludzi om, gdyby odważyli się ponowić kroki nieprzyjacielskie. Postanowiłem zabawić tu przez całą zimę, poleciwszy tymczasem kapitanowi okrętu, aby popłynął do Hiszpanii dla przywiezienia rodzin rozbitków. Dałem mu zarazem pełnomocnictwo do werbowania ochotników, którzy by chcieli osiedlić się na wyspie. Zaraz po odpłynięciu statku cieśle, przy pomocy osadników, zajęli się ścinaniem drzewa na wystawienie miasteczka. Obraliśmy na ten cel wzgórze nad zatoką morską, stanowiącą wyborny port. Naprzód postanowiliśmy wybudować dwie kaplice. Jedną dla katolików, to jest Hiszpanów i Brazylijczyków, drugą dla Anglików, obliczywszy, że dla pomieszczenia wszystkich rodzin potrzeba będzie 28 domów, gdyż zaprojektowano skojarzyć kilka małżeństw. Don Juan i Gonzales nie chcieli zamku opuszczać, im więc powierzono straż twierdzy i arsenału. Brazylijczycy wzięli się do założenia plantacji, kmiecie angielscy poobierali sobie pola, cieśle pracowali nad obrabianiem drzewa, krawcy przy pomocy kobiet szyli suknie i bieliznę. Jednym słowem ruch niezwykły ożywił wyspę, przed dwudziestu laty bezludną. Na początku maja przybył szczęśliwie okręt, przywożąc pastora anglikańskiego z żoną i córką oraz sędziwego księdza katolickiego. Z Hiszpanami przybyło trzynaście osób, a między tymi pięciu mężczyzn, do ich rodzin należących. Na koniec z Anglii przybyło trzech kmieci żonatych z dziećmi, czterech parobków, stelmach, stolarz, dwóch tkaczy, piwowar, rymarz, chirurg, kotlarz, garncarz i kilku innych rzemieślników lub kolonistów z rodzinami, tak że ludność cała wynosiła: Anglików obojga płci 110, Hiszpanów 31, Brazylijczyków 12 i Karaibów 8; czyli razem osób 161, z których pięć zostało w zamku, a reszta mieściła się w 49 domach miasta, nazwanego przez wyspiarzy dla uczczenia mej pamięci Robinsontown (miasto Robinsona). Pomimo zamiaru opuszczenia wyspy na wiosnę, zabawiłem jeszcze cały rok, pragnąc porozdzielać grunty i doprowadzić do porządku osadę i dopiero 26 czerwca 1681 roku odpłynąłem stamtąd, żegnany łzami wdzięczności osadników i rzęsistymi wystrzałami artylerii zamkowej. Jedno przykre zdarzenie zasępiło mój odjazd, a tym była śmierć ojca Piętaszka, który na dwa tygodnie przedtem życie zakończył. Biedny chłopiec, przejęty niewymownym żalem, nie chciał pozostać na wyspie, lecz prosił, abym go ze sobą zabrał do Anglii. Zostawiłem moją wyspę pod zwierzchnictwem Don Juana w stanie kwitnącym, zaopatrzoną we wszystko, co do jej rozwoju było potrzebne. Bydło rogate, trzoda chlewna oraz owce przywiezione przeze mnie już się poczęły rozmnażać. Budowa miasteczka postępowała szybko, jednym słowem miałem nadzieję, że z upływem lat będzie to piękna kolonia. Tego dnia po odpłynięciu zaskoczyła nas cisza morska. Przez kilka godzin okręt posuwał się zaledwie o paręset sążni, lecz nagle wpadł na prąd morski, który go zaczął pędzić ku wschodowi. Dwa razy majtek, siedzący w koszu bocianiego gniazda, ostrzegał, że widzi ląd w kierunku wschodnim, lecz znaczna odległość nie pozwoliła dostrzec z pokładu czy to była wyspa, czy ląd stały. Około południa, gdy morze wygładziło się jak zwierciadło, ujrzeliśmy o milę na wschód ziemię. Pomiędzy nią a naszym statkiem morze było usiane mnóstwem punktów czarnych, poruszających się żywo w tę i ową stronę. Sternik rozpoznał w nich łodzie karaibskie, których mogło być przeszło sto pięćdziesiąt. Zapewne dzicy, spostrzegłszy okręt zatrzymany ciszą, wsiedli na łodzie, aby mu się z bliska przypatrzeć. Nie cieszyło mnie to wcale, gdyż łatwo mogło przyjść do starcia, czego sobie wcale nie życzyłem. Obsada okrętowa, nasłuchawszy się podczas pobytu na wyspie różnych historii o odwadze i ludożerstwie Karaibów, zatrwożyła się nieco, tym więcej, że nie można było uniknąć spotkania, gdyż najmniejszy wietrzyk nie poruszał żagli, a prąd morski, chociaż z wolna, przecież wciąż posuwał statek ku lądowi. Przemówiłem do obsady, obudzając w niej męstwo i rozkazałem nabić działa i broń ręczną oraz przygotować naczynia z wodą na wypadek, gdyby dzicy chcieli okręt podpalić. Było nas dwudziestu siedmiu, a dzikich znajdować się mogło na flotylli przeszło tysiąc. W pół godziny później otoczyło nas mnóstwo czółen. Karaibowie, jak się zdaje, mieli zamiar ze wszystkich stron na nas uderzyć. Wstrząsając dzirytami i napinając łuki, zaczęli straszne wydawać okrzyki. Zaczęliśmy dawać im znaki, ażeby się oddalili. Zrozumieli to dobrze, ale zamiast usłuchania nas, wyrzucili mnóstwo strzał, z których jedna zraniła majtka. Obsada domagała się, aby natychmiast rozpocząć ogień, lecz na nieszczęście nie posłuchałem tej zbawiennej rady. Żal mi było tych ciemnych ludzi, nie wiedzących, na jak nierówną narażają się walkę. Postanowiłem użyć jeszcze ostatniego sposobu. - Piętaszku, rzekłem, idź na tył okrętu i przemów do nich. Powiedz im, że na okręcie są duchy, władające piorunami, że jeżeli zaraz nie odpłyną, zniszczymy całą ich flotę i wytępimy wszystkich bez miłosierdzia. Indianin, wziąwszy w rękę zieloną gałązkę, pobiegł na tył statku, a stanąwszy na dachu kajuty, zaczął robić przyjazne gęsta, przywołując dzikich. Po chwili jedna z największych łodzi, na której znajdowało się dwunastu wojowników, podpłynęła pod okręt. Zaledwie Piętaszek skończył swoją przemowę, kiedy dzicy zamiast odpowiedzi wyrzucili nań grad strzał, z których dwie przeszyły mu piersi. Z jękiem padł nieszczęśliwy na ziemię. Podskoczyłem ku wiernemu przyjacielowi. Ze smętnym uśmiechem spojrzał mi w oczy, pochwycił za rękę, przycisnął do ust, a potem, westchnąwszy, skonał. - Ognia, ognia, do tych poczwar, krzyknąłem z wściekłością, mierzyć dobrze i bić bez miłosierdzia! Ach, łotry, zbrodniarze! I porwawszy lont z ręki kanoniera, wymierzyłem na łódź zdradziecką. Huknął grom, a czółno zniknęło bez śladu z powierzchni wód. Wnet nastąpiły liczne salwy, majtkowie bez wytchnienia nabijali działa i sypali zabójczymi pociskami, mierząc do dalszych łodzi, aby tym sposobem zapobiec ucieczce bliższych. Przez trzy kwadranse trwała kanonada straszliwa. Trzy części floty nieprzyjacielskiej zniszczono, zaledwie trzydzieści lub czterdzieści czółen uszło zagłady, a morze okryło się szczątkami łodzi i mnóstwem ciał poległych. Widok ten mnie przeraził, kazałem zaprzestać ognia. I cóż mi ze śmierci tylu nieszczęśliwych, wszak oni byli w swoim kraju i mieli prawo odpędzać Europejczyków, którzy w Ameryce tylu dopuścili się okrucieństw i dziewięć dziesiątych ludności wytępili. Ach, z chęcią darowałbym im życie, oddał całe moje mienie, za życie kochanego Piętaszka! Uśmiechu, z którym konał, śmierć nie zdołała spędzić z tej lubej twarzy. Pochylony nad ciałem mojego przyjaciela, siedziałem z załamanymi rękoma, a gorące łzy spadały na drogie, martwe oblicze. Od chwili, kiedym się dowiedział o stracie rodziców, nie doznałem większe, boleści. Nie miałem siły powstrzymać żalu, tylko od czasu do czasu wyrywały się z ust moich słowa: - Piętaszku, o, mój drogi Piętaszku! Słońce już chyliło się ku zachodowi, a ja wciąż oddawałem się rozpaczy. Towarzysze nie mieli odwagi mi przerwać. Na koniec kapitan przybliżył się do mnie, a wstrząsnąwszy lekko za ramię, prosił, ażebym zaprzestał daremnych narzekań i opamiętał się. Jak ze snu zbudzony, powstałem, dając znak, aby uczyniono przygotowania do pogrzebu. Obszyto ciało Piętaszka w nowe płótno żaglowe, przymocowano u stóp dwie kule działowe i złożono je na desce pośrodku pokładu. W braku kapelana, kapitan odczytał w głos błogosławieństwo pośmiertne, wzywając obecnych, aby się pomodlili za duszę poległego. Cała osada, zgromadzona na pokładzie, a kochająca biednego Karaiba, upadła na kolana i zaczęła się modlić. Łzy rozrzewnienia spływały po tych ogorzałych, nieprzystępnych żalowi twarzach. Na ten widok taka mię boleść ogarnęła, iż nie będąc panem siebie, rzuciłem się na zwłoki przyjaciela z głośnym płaczem. Zaledwie zdołano mnie oderwać. Majtkowie podnieśli deskę i umieścili ją na brzegu statku, tak że dolna połowa ciała wystawała poza burtę. Kapitan odczytał ostatnie błogosławieństwo. - Bądź zdrów, drogi mój bracie, towarzyszu mojego wygnania, serdeczny przyjacielu, bądź zdrów na wieki! Deska się przechyliła, a ciało lekko zsunęło się w morze, które na zawsze, na wieki zawarło nad nim kryształowe swoje sklepienie. I już nie było Piętaszka! Wypadek ten zmienił zupełnie plany mej podróży. Zamiast do Brazylii, jako to uczynić zamierzałem, popłynąłem wprost do Anglii, gdzie przybyliśmy bez żadnej przygody w końcu września. Majątek mój, wynoszący przeszło 65000 funtów szterlingów, pozwalał mi żyć wygodnie, lecz brak rodziny, śmierć Piętaszka, a nadto zamieszki w Anglii i rozruchy w pobliskiej Szkocji, skłoniły mnie do nowej podróży, którą tym razem odbyłem na Wschód, do Indii, wysp Sundajskich, Chin i Syberii. Opisawać jej nie będę, gdyż nie ma żadnego związku z moją wyspą. Dość powiedzieć, że na handlu angielskimi towarami w Indiach i Chinach i znacznym transporcie futer podwoiłem prawie mój majątek. Handlem tym zajmowałem się przez lat jedenaście. Kiedy nareszcie w kwietniu 1692 roku wróciłem na stałe, już Stuartowie nie panowali, a na tronie zasiadł Wilhelm Orański, poprzednio panujący w Holandii i w kraju zapanował spokój. Okręt, przybyły z Antyli, przywiózł mi bardzo smutne wiadomości o stanie mej osady. Do roku 1675, to jest dopóki żył Don Juan de Castillos, wszystko szło pomyślnie, a ludność powiększyła się do czterystu osób, lecz po śmierci jego Anglicy, przeważający sześć razy liczbą mieszkańców pochodzenia romańskiego, poczęli uciskać Hiszpanów i Brazylijczyków tak, że w końcu przyszło do otwartego starcia, skutkiem którego wypędzono ostatnich z wyspy. W parę lat później, kiedy Ludwik XIV, król francuski, popierając strąconego z tronu Jakuba II Stuarta, zostawał w sporze z Wilhelmem Orańskim, okręt wojenny francuski, podpłynąwszy przypadkiem ku mojej wyspie, a ujrzawszy powiewający na zamku sztandar angielski, zniszczył miasto, a mieszkańców jego uprowadził w niewolę, albo rozproszył zupełnie. Tak osada, dla wzniesienia której tyle poniosłem trudów i wydatków, upadła jeszcze za mego życia. Byłem temu po części sam winien, należało bowiem poddać ją władzy korony angielskiej, która niezawodnie potrafiłaby ją zabezpieczyć od napadu nieprzyjaciela i jak inne kolonie, osłonić swą potężną opieką. Zasmucony tym, porzuciłem handel i pędzę życie w moim zameczku, położonym w pobliżu rodzinnego miasta. Najmilszym moim zajęciem jest wyszukiwanie młodych ludzi, pragnących poświęcić się marynarce i dopomaganie im do wykształcenia się w tym zawodzie. Oprócz tego chętnie niosę pomoc młodzieży, uczęszczającej do szkół i uniwersytetów, pomny na to, ile doznałem w mym życiu przykrości przez brak gruntownego wykształcenia.