Jak Józuś chciał, a jak mu wyszło (Orkan, 1914): Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
Nie podano opisu zmian
m proof
Linia 1:
{{Dane tekstu
{{Nagłówek
| strona tekstu =
|tytuł=Jak Józuś chciał, a jak mu wyszło
| autor = Władysław Orkan
| tytuł = [[Jak Józuś chciał, a jak mu wyszło]]
| podtytuł =
| wydanie =
| rok powstania =
| rok wydania = 1914
| wydawnictwo = Towarzystwo Wydawnicze we Lwowie
| druk =
| miejsce wydania = Lwów
| tłumacz =
| źródło = [[commons:Category:Miłość pasterska (Orkan)|Skany na commons]]
| okładka =
| strona z okładką =
| wikipedia =
| commons =
| wikiquote =
| wikibooks =
| wiktionary =
| strona indeksu = Miłość pasterska (Władysław Orkan)
| poprzedni = Miłość pasterska/Południe
| następny = Miłość pasterska/Schronisko
| pochodzenie = [[Miłość pasterska]]
| opis =
| uwagi =
| separator =
| fragment tekstu =
| typ tekstu =
| liczba stron =
| korekta =
| kategoria tekstu =
| kategoria autora =
| inne =
}}
{|
 
{{JustowanieStart}}
Józuś, Miecusiów syn, spod hal od Dunajca, ukończył szkoły w Krakowie i na wakacjach w chałupie u ojców bawił. Nie wiedział jeszcze, gdzie się na przyszły rok obróci: — czy na doktora pójdzie, czy na księdza, czy też na sędziego. W domu najbardziej by radzi byli, żeby na księdza poszedł. Nie powiedzieli mu dotąd wyraźnie, ale ze wszystkiego miarkował, że tak myślą; matka już drugi tydzień na tę intencję nowennę odprawiała.
<pages index="Miłość pasterska (Władysław Orkan)" from="PL Władysław Orkan-Miłość pasterska 027.jpeg" to="PL Władysław Orkan-Miłość pasterska 038.jpeg" />
{{JustowanieKoniec}}
 
{{TekstPD|Władysław Orkan}}
Józuś do żadnego stanu wyraźnego powołania nie czuł, najmniej zaś do duchownego; ale czuł, że się oprzeć nie potrafi, skoro go poczną nakłaniać... Zmęczoną głowę miał po ośmiu latach nauki i najchętniej by się niczym nie zajmował, jak oto w tym czasie. Całymi dniami wałęsał się bez celu, wysypiał się w sadzie do słonka i chodził między ludźmi osiedla jak śpiący. Tyle, że czasem do kościoła, przez matkę przynukany, poszedł, księdza proboszcza odwiedził — ale i to czynił bez ożywienia, jak w śpiączce.
 
[[Kategoria:Miłość pasterska]]
Matka przepomagała się; by mu jeno w jedzeniu dogodzić; jajeśnicę mu co rano smażyła, zacierkę z białej mąki na mleku gotowała, poddawała mu, co mogła; i Józuś wnet stracił bladość przyniesioną z miasta, przybyło go na gębie, wyglądał jak rydz bukowy.
 
A że w próżnowaniu i przy dobrym jadle zwykły różne myśli przychodzić do głowy — więc i Józusiowi przyszła myśl: pójść ku szałasom, na hale... Zbaczyły mu się owce, siano, pasterki, śmiejące się takim śmiechem, który aż łaskocze... Tu pracujący ludzie przeszkadzali mu — tam mu już nikt nie przeszkodzi.
 
Najbliższe szałasy były na Chochołowskiej. Tam też Józuś poszedł.
 
Pasterze i pasterki przyjęli go ochotnie, bo znali go od mała — niejedno lato z nimi pasał. Po paru dniach oswoili się z nim i Józuś wodził się z pasterzami jak za dawna.
 
Znużenie opadło z niego jak kurz, gdy wiatr zdmuchnie. Nie na marne też wyszły podbiady, dawane przez matkę. Ku pasterkom się z przyśmiechami zwracał — te zaś prześmiewały się z jego nauki.
 
— Tyleś casy w tych skołach był i coz cie naucyli? Śpiewki-eś pozabacował...
 
— To se przybacę — starał się mówić w ich sposobie.
 
— Moze w seminaryi? Tam by ci dali! Msę świętą kazą ci śpiewać...
 
— Coz to zawadza?
 
— A to, ze teraz ci juz o świeckich rzecach nie trza myśleć.
 
— Widzis, zebraku, ani na wesele nie bees mógł iść, ni na druzbę...
 
— A das mi, Józuś, ślub, jak księdzem ostanies? — Dam ci, z jaką paradą! ino pockaj.
 
— A kiejz to bedzie? Za rok, dwa? Bo mi sie śpiesy.
 
— Coz ci tak pilno?
 
— Gadaj mu ta o tym, kie on juz jak ksiądz. — Jakze ty, zebraku, wytrzimies? Tak całe zycie bez grzychu...
 
— Haj? od cegoz gospodyni? — pytała insza.
 
— Kie Józuś ta nie taki... On juz dziś jakby wyświęcony. Ino mu kółko na łbie wystrzyc...
 
— Wiera tyz bedzie ksiądz z ciebie! Ino tu prymicyje zrób, pamiętaj, coby my sie wytańcyli...
 
Józuś wstydził się tego przyszłego księdzostwa. Chciał im koniecznie pokazać, że on nie taki święty, jak myślą.
 
Najuparciej prześmiewała się z niego Kundzina Jewka od Królów. W zamian za te jej prześmiechy począł ją śmiało słowami napastować. Nie gniewała się o to bynajmniej; to też Józuś ośmielił się tak, że gdy jednego popołudnia przyostali na chwilę sami na polanie, zagadnął prosto.
 
— Kaz ty legas?
 
Wiedział dobrze, że nocowuje przy kopach na sianie. — E? — przedrzeźniła — coześ taki ciekawy?
 
— Bo bych przysed ku tobie.
 
— To przydź — kto ci broni?
 
Józuś uszom swym nie! chciał dowierzać.
 
— Naprawdę byś mnie przyjęna?
 
— Jakze? Dyć nie na śpas...
 
I zaniesła się śmiechem, który Józusia więcej niż słowa przekonał. Jak to dziwnie łatwo! — pomyślał sobie w radosnym zdziwieniu — że ja też, głupi, nie wiedział...
 
Przez cały ten odwieczerz miejsca se nie mógł naleźć z niecierpliwości krwi, myślą pokuśną rozgrzanej. To do koleby zabiegał, to z pasterzami po hali się wodził, to za owcami uganiał — a wszędy za nim szedł śmiech Jewki, raje obiecujący. Na samą myśl tych rajów aż Józuś omglewał w ciele.
 
Nigdy dotąd podobnego uczucia nie doznawał. Choć miewał już różne. Kochał się w błękitnych pannach, spotykanych na nabożeństwach majowych, potem w kulawej córce pani, u której dwa roki mieszkał: były to miłości straszne — do „aniołów”; myślą bał się ich sukien dotykać. Później czystość swoją tracił w ofierze Lilith nieznanej, nago już w marzeniach śmielszych widywanej, aże stracił ją zupełnie w jakiejś ohydnej miejskiej norze, gdzie go po maturze pijanego koledzy zawlekli. Prześladowało go to przypomnienie, jako sen przykry, niewyraźny. A oto teraz, tej nocy, ma się stać rzeczywiście, o czym śmiał śnić jeno... I to naprawdę! bez żadnych ocyganień! — Józuś, czy ty nie zwariujesz pierwej! — mówił sobie.
 
Miał wciąż na oczach Jewkę: jej postać krzepką, o twarzy ciemnej, przez którą ogień krwi przeświecał, z iskrami oczu, z rzędami białych ząbków; o włosach czarnych, splecionych w długie warkocze i piersiach wyraźnie wzdymających katankę we dwa wzgórki... Aż oczy mgliły mu się na myśl o tych wzgórkach — odsłonionych.
 
Wyobraźnia rozpalona nawodziła mu na zmysły obrazy noclegu, jaki chyba bogowie pogańscy mieć mogą. Z Jewką — przy kopie — na sianie!... Wszystko wobec tego wydawało mu się nudne, nie warte jednej uwagi. Całe życie jego dotąd nie miało — widział — sensu. Po to się trudził lat tyle, po to się uczył łaciny i greki, by oto zrozumiał wreszcie, iż jedno jest dobro, jedna mądrość: ujrzeć się z Jewką na sianie.
 
Nadszedł wieczór. Józuś i wieczerzy jeść nie mógł — telo szczęściem czuł się napasiony. A wieczerzali pospólnie w kolebie. Za Jewką jeno oczami wodził, chwytał jej uśmiech każdoraźny, jej spojrzenia — chciał się już upewnić w sercu, bowiem im bliżej czuł się obiecanych rajów, trwoga go napastowała.
 
Wnet po wieczerzy poczęli się pasterze rozchodzić na spanie — każde do swoich kóp.
 
Józuś ze drżeniem zbliżył się ku Jewce.
 
— Jakze bedzie?
 
— Z cym?
 
— Ze spaniem... Cy mam przyjść ku tobie?
 
— Jak fces — zaśmiała się. I zaodziawszy chustkę poszła na halę wyźnią, gdzie nocowywała.
 
Józuś został w kolebie ze starym Szymkiem, z którym tu legiwał. Skoro po jakimś czasie Szymek zabierał się do spania i klęknął do pacierzy, Józuś skierował kroki w pole.
 
— Pójdę wyjrzeć na miesiączek, czy wyszedł — rzekł w progu. Czuł tym razem potrzebę wytłumaczenia, dlaczego wychodzi. Szymek nie odrzekł nic, mówił pacierz.
 
Halą wyźnią nazywano skrawek równy w końcu hali, wyżej położony. Stamtąd widok był otwarty na wschód i na zachód. Tam Józuś skierował kroki. Idąc dygotał całym ciałem, choć wieczór był ciepły — wzruszenie nieznane dotąd trzęsło nim jak złodziej gruszą.
 
Skoro na halę wyszedł, rozejrzał się z uwagą, by nie zmylić. Księżyc wychodzący ledwo rozwidniał polanę. Na środku stało kilka kóp. Po boku jednej dojrzał posłanie i chustę ciemną. Zbliżył się z dygotem serca.
 
— To ty, Jewciu? — szepnął stając nad posłaniem.
 
— Ja. Coz fces?
 
— Przysedech ku tobie.
 
— To ląz.
 
Józuś czuł się, jakby go do nieba wpuścili. Rozpatrzył się po posłaniu i legł z krają, obok Jewki. Chwilę spoczywał cicho. Zbierał w sercu odwagę, oswajał się z rzeczywistością. A bokiem z ciekawością pozierał na Jewkę. Leżała na wznak, chustką owinięta, twarzą ku niebu.
 
W pobrzasku miesiąca widział jej przyciemniałą twarz, oczy otwarte, wpatrzone w gwiazdy, błyszczące. Wydała mu się jakaś insza, poważna, prawie że surowa. Onieśmielenie poczęło ogarniać Józusia, gdy patrzał w nią, tak w niebo wmyśloną.
 
— Gwiozda spadła... — szepnęła.
 
Józuś spojrzał na niebo za jej wzrokiem i znów ku niej powrócił oczyma. Nieznacznie przysunął się. Dygotał jak w febrze.
 
— Cy ci zimno? — spytała.
 
— Nie...
 
— Tak sie trzęsies. Moze ci dać trok chustki? Odwinęła chustkę. Józuś podjął trok i skwapliwie się
przysunął.
 
— Cieplej ci?
 
— Cieplej.
 
— To śpij. Abo patrz na gwiozdy. Widzis, co ich hań... Jak iskry rozsiane. Więkse i mniejse, i mało co widne... O — jak sie mienią... Z cego one tyz bedą? Nie wies? co? Jak was tam w skole ucyli?
 
— To są światy, takie jak nasa ziemia..
 
— Głupi... światy... mniejse od śpilki.
 
— Bo daleko, to sie widzą małe.
 
— Dzieciom gadaj se takie bzdury, nie mnie. Jednak ciekawe słowa Józusia nie dawały jej spokoju:
 
myślała o nich, zapatrzona w gwiazdy... Józuś zaś nie miał ochoty wykładać jej astronomii. Chciał, by teraz o jego szkołach zapomniała, by brała go jak pasterza. — To ucą, ze tak daleko... — rzekła po chwili.
 
— Co ci ta o to... Śpijmy lepiej. Przysunął się ku niej poufale.
 
— To śpij. Cy ja ci bronię? — odsunęła się. — Mas doś miejsca.
 
— Kie ja chcę z tobą...
 
— Dyć ze mną śpis.
 
— Ale...
 
— Co za ale? Jak ci nie dobrze, to idź.
 
Patrzyła dalej ku niebu, a Józuś, onieśmielony, pozierał na nią i czekał. Oczy jej pomału zaczęły się zwężać — sen ją nachodził.
 
— Jewka..
 
— Co?
 
— Jewciu...
 
— Dyć słysę.
 
— Jewusiu...
 
— Coz ta jesce? Śpij, bo juz cas.
 
Józuś nabrał w serce odwagi, wyciągnął rękę pod chustą i sparł dłoń na jej piersiach. Nie broniła mu, spytała ino:
 
— Musis tu rękę kłaść? nie uśnies inacy?
 
A Józuś, czując pod palcami wzgórki ciepłe, wznoszące się oddechem, rady sobie już nie mógł dać. Począł dłoń rozpaloną w zamroku pożądania przesuwać po jej młodym ciele. Ujęła mocno tę dłoń jego i odepchnęła.
 
— Lez spokojnie — rzekła ostro.
 
Ale Józuś juz na nic nie dbał. Płomieniał cały pragnieniem. I śmiałości strasznej nabrał: Przecie go sama wołała... Cisnął się rozpalonym ciałem ku niej. Objął ją mocno rękami i począł szeptać słowa urywane: prośby, tkliwości, zaklęcia...
 
Krótko to trwało. Ani pół pacierza. Porwała się, odwinęła się z rąk jego niby z trawy leśnej i odrzuciła go na siano, jak smętła słabego.
 
— Coz tobie sie bazy, moi ludzie? To cie tego tam ucyli?! A spytałeś sie mie choć, cy cie kocham?
Po czym złagodziła nieco:
 
— Jakbych cię kochała, to co insego. Ale co ty wies o tym.
 
Józuś ledwo sie osatał ze zdziwienia przykrego i z upokorzenia.
 
— To po co ześ mie wołała na siano? — rzekł w gniewie.
 
— Na sianie kazdy spać moze. Miejsca doś. I nikt nie broni... Ale widać juz, ześ miasto przesed... No ląz-ze, ląz — dodała pobłażliwie — nie smuć sie...
 
Ale Józuś ani myślał ostać. Porwał się w złości z posłania, poszedł po polanie aż na drugi koniec hali, tam długo siedział na pniaku i różne myśli przeżywał.
 
Skoro Józuś, późnym już czasem, wchodząc do koleby skrzypnął drzwiami, Szymek stary podniósł kosmatą głowę z posłania i rozespany spytał:
 
— Jakoz ta ten miesiącek... wysed?
 
 
[[kategoria:Władysław Orkan]]
{{TekstPD|Władysław Orkan}}