Pisarze polscy (Sten)/Władysław Orkan: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
n.
(Brak różnic)

Wersja z 18:37, 7 maj 2013

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Sten
Tytuł Pisarze polscy
Podtytuł Wrażenia literackie
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Źródło Skany na commons
Indeks stron



XIV.


WŁADYSŁAW ORKAN



Z góry Orkanowej wzrok z lubością ślizga się po zieleniejących zbożami, ociemnionych smreczyną zboczach wzgórz, krętym biegiem srebrzącej się Mszany wybiega z górskiej cieśni i drogą otwartą mknie ku dalekim sinym przestrzeniom, nad któremi, niby olbrzymy drogi strzegące, wznoszą się potężny hełm Lubonia i niższe Rabczańskie szczyty. Niezmierzona jasna połać nieba lekko nakrywa roztoczoną u stóp szerz ziemi powietrzem tak przejrzystem, że zda się przed okiem ciekawem dali rozstępować i uciekać po to, by wzrok je pogonił. Ale Orkan nie widzi tego.
W dalekich górach wylęgłe przychodzą zwichrzone burze i huczącym podmuchem biją w Orkanowe osiedle. Ogłuszający grzmot przetacza się z jednego szczytu na drugi, niby spóźnione echo nieustannych fal morza, z którego słońce podniosło te chmury i złotemi błyskawicami przepasane ku północy posłało. Przebieżonych stron odgłosy grzmią w ryku burzy, pełna tajemnej grozy opowieść o krajach dalekich, żarnych, nieznanych. Ale Orkan nie słyszy tego.
Zdala od Mszańskiej doliny inne, większe ściele się życie; niejedna fala życiowa o potężnych piersiach i szerokiem czole nie wdzierała się w wąskie górskie wąwozy, lub uderzywszy bezskutecznie, szerszem poszła łożyskiem. Niejeden dreszcz, rozgrzewający blizkie nawet ziemie, nie przedarł się jeszcze do kraju smreków i jedli, i niejedna łza i niejedna rozpacz nie otarła się dotąd o zaciszne doliny. Ale Orkan nie myśli o tem. Widzi tylko pod stopą swój skrawek ziemi, słyszy tylko jego jęk i o nim tylko myśli.
Smutne, tragiczne dziedzictwo. Ta dusza, która sobie tak huczną, tak nad światy lecącą nazwę przybrała, jest glebae adscripta. Upodobaniem zmysłów, umiłowaniem serca, twórczością ducha więzi się sama w zakątku, w którym wyrosła i zżyła się od dzieciństwa. Wykształcenie otworzyło przed Orkanem tak, jak przed innymi, widnokręgi ducha, ale on przebiegł je obojętnym lub niechętnym wzrokiem. Życie, zetknięcie z ludźmi roznieciło w nim wszystkie ideały młodości, chwilami czyniło zeń prawie bojownika, który słowem i czynem zagrzewał — ale słowo i czyn wracały zaraz tam, do ziemi rodzinnej. Tylko tam dusza jego smutna i łagodna zdrowieje, nabiera mocy i hartu. U siebie w domu Orkan tryska życiem, zdrowiem, energią. W mieście jest chory — na cywilizacyę. Miesiąc pobytu w Krakowie wystarcza, by go przygnębić i zmienić do niepoznania. Chorobliwe rozdrażnienie go ogarnia, nadmiernie pobudzony lub zdenerwowany przesiaduje długie godziny w kawiarni, by zagłuszyć rosnącą i jeszcze nieuświadomioną tęsknotę, która wreszcie staje przed nim w wyraźnych kształtach — i wtedy Orkan wraca do swej Poręby... i wraca do życia. Natura obca również jest dlań niema. Skaliste Tatry, tak bliskie mu odległością, są dlań obojętne i żadnych nie budzą uczuć. Orkan przejechał Niemcy, błąkał się po Szwajcaryi, żeglował po jej jeziorach; — ani w pamięci jego, ani w twórczości żaden zarys widzianych piękności nie pozostał. W każdym wierszu z widoków jego zakątka pełno wspomnień i odtworzeń, ale ani Tatry, ani Szwajcarya nie wydarły zeń nawet soneta, dwuwiersza lub chociażby jednego porównania.
Dla swej ziemi Orkan ma bezgraniczne uwielbienie. Zarówno dba, by ją utrwalić artystycznie, jak i o to, by podnieść ją w życiu. Długi czas marzeniem Orkana było nabyć jedną z sąsiednich dolinek i zbudować tam domy dla kolonii artystyczno-literackiej w rodzaju istniejącej pod Berlinem. Myśl tę trzeba było zarzucić; więc starczyć musi Orkanowi, że z niewysłowioną gościnnością zaprasza kogo może: malarzy, poetów, dziennikarzy, Polaków, Niemców, Szwedów do swego domu, by im cuda ukochane pokazać. Chciałby, aby się te cuda rozrosły, aby się z jego ziemi poczęła nowa pieśń i nowa sztuka.
Miłość Orkana jest niepoprawna i nieuleczalna, bo jest zupełnie trzeźwa i świadoma, nie ma w sobie nic idealizacyi. Nie upiększa rzeczywistości, lecz kocha ją taką, jaka jest. Orkan nie jest ani sielskim optymistą, ani chłopomanem; jego poglądy na przyszłość warstwy swej są przesiąknięte beznadziejnym nieraz pesymizmem, a jej wartość moralną i społeczną ocenia surowo i bezlitośnie. Ale artystycznie znajduje w niej taką pełnię życia, takie nagromadzenie najodrębniejszych typów, zagadnień, iż sądzi ufnie, że cały świat sztuki zmieści się w Porębie. Kraj pozostały, świat olbrzymi nie obchodzą go wiele. Poręba jest dlań mikrokosmosem, w którym nie brak ani jednej sprężyny z tych, które poruszają i wprawiają w bicie wielki makrokosmos świata. Ten może nieświadomy dlań, ale w krwi całej rozlany pogląd, a raczej sposób artystycznego ujęcia, nadaje dziełom Orkana niezwykle silny koloryt lokalny. Żaden epizod nie jest Orkanowi zbyt długi, żadna nowela zbyt błahą, jeśli w niej ten koloryt może się objawić, jeśli drogie dźwięki rodzinnej gwary podgórskiej obfitować tam będą w nieoczekiwane zwroty i porównania. Orkan raczej poświęci piękno, byle zachować ścisłość mowy, dokładność miejscowego pojęcia rzeczy. Jego nowele mogą być bezpośredniem źródłem dla folklorystycznego poznania tego kraju. Ale właśnie przez swą lokalną ścisłość Orkan unika starannie, by świata swego nie podnieść, nie pogłębić, nie wznieść do potęgi, której może istotnie nie posiada. Nie rozszerza swych postaci do wszechludzkich rozmiarów, lecz przeciwnie, wszechludzkie stosunki wciska w ramy tego jedynego świata, danego mu przez obserwacyę. Nie podnosi swej ziemi ku sobie, lecz sam ku niej się zniża. Świat jego nie iskrzy się barwami, jednostajne życie nisko czołga się przy ziemi: Orkan ściera barwę ze swych słów, powleka je umyślnie monotonną, jak dalekie po polach zawodzenie, melodyjną szarością. Nie widząc słońca wkoło siebie, nie stara się go wykrzesać własną mocą twórczą.
I dlatego lękam się, że kiedyś odczuje sam pustkę, brak i tęsknotę ogromną. Ten sam wichr, który biczem cielesnego głodu wypędza jego współbraci po dalekie węgierskie, niemieckie, czy amerykańskie złoto, i jego duchowem łaknieniem podważy z rodzinnej pustelni i od progów, opromienionych wdziękiem dzieciństwa, odrzuci. Wtedy przyda mu się ta moc, którą sobie za godło obrał, by zlecieć inne światy i przejrzeć dusze, jakich nie poznał dotąd. A jeśli wtedy, wróciwszy pod zasępione czoło Turbacza, nie znajdzie nawet swego osiedla, to będzie mógł zacząć nową budowę z wiarą, że to, co wznosi, będzie niezniszczalne.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Sten.