Z jednego strumienia szesnaście nowel/Silny Samson: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja nieprzejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
Nie podano opisu zmian
Nie podano opisu zmian
Linia 17:
Pięcioro dzieci szczególniej Szymszel zna dobrze, bo bardzo je kocha. Jakżeby ich zresztą mógł nie kochać, skoro są to wszystko dzieci zupełnie niepospolite, piękne na podziw, rozumne nad wiek, a dobre!... no, co tu już o tem gadać!... Gada jednak o tem długo i często Cipa, a Szymszel nie przeczy jej bynajmniej. Owszem, czuje sam głęboko całą niepospolitość dzieci swych i cieszy się nią nie mniej od Cipy, choć w milczeniu, tworzącem sprzeczność z wymownością ich matki.
 
Każde z dzieci sprawia mu tak wielkie a coraz inne pociechy! Esterka, naprzykładna przykład, iskrą jest, nie dzieckiem. Trzewiczki nosi tylko w sobotę, i to jakie! żal się Boże! wybrane z kosza starej łachmaniarki, znoszone już przez bogate dzieci, czasem atłasowe albo z safianowej skóreczki, czasem błękitne albo ponsowe, ale zawsze podarte. W trzewiczkach tych, lub bez nich, drobne jej nóżki drepcą po izbie, wskakują na matczyny kuferek, skaczą po kamieniach, okrywających podwórko, a czasem zwieszają się na płocie, odgradzającym podwórko od sąsiedniego domostwa, w ten sposób, że wydaje się, jakgdybyjak gdyby były tam bez swej właścicielki; wyższa bowiem połowa ciała Esterki zwisa ku dołowi z jednej strony płotu, a niższa z drugiej. Włosy jej, rozczochrane zawsze do ostatnich granic, wyglądają jak kręte płomyki, a są tak wielkie, że okrągła twarzyczka jej z kolorowym punkcikiem w miejscu ust, wydaje się pośród nich zupełnie malutką. Taką jest Esterka, trzecie z rzędu dziecko Szymszela.
 
Doskonale dobraną z nią parę tworzy brat jej młodszy Mendele, którego jedynemi indywidualnem! cechami zdają się być dotąd: spencerek z różowego płócienka i wiecznie z za niego wymykające się, a ku ziemi zwisające białe plecionki, na które wciąż następując, Mendele często pada i przeraźliwym krzykiem rozdziera nawskrośna wskroś tę malutką ilość powietrza, która napełnia izbę i ciasne podwórko; że jednak na krzyk ten nikt najmniejszej uwagi nie zwraca, trwa on zazwyczaj krótko. Mendele samodzielnie powstaje z upadku, poprawia malutką jarmułkę na włosach, tak jak u siostry, ognistych, i w towarzystwie Esterki rozpoczyna na nowo po płotach, stosach śmiecia i różnych kołyszących się deskach najrozmaitsze akrobatyczne ćwiczenia, na które Szymszel spogląda przez okno z cichym uśmiechem radości. Mendele zresztą skończy już, niestety! wkrótce tę najpiękniejszą zapewne w życiu swem epokę bezgranicznej swobody; za parę miesięcy bowiem, będzie on już miał lat pięć, będzie więc musiał rozpocząć prawidłowo prowadzone kursy naukowe. I tak już z rozpoczęciem ich spóźnił się znacznie. Przed rokiem, coś około czwartej rocznicy urodzin jego, była już mowa pomiędzy nim a rodzicami o posyłaniu go do chederu. Podówczas przecież Mendele na uczynione mu w tej mierze przedstawienie w żaden sposób zgodzić się nie chciał. Nie chciał iść do chederu — i koniec. Schwycił się obu piąstkami za spódnicę matczyną, przysiadł, stopami wparł się w ziemię, wrzasnął ogromnie, strumień łez z błękitnych oczu na rumiane policzki wypuścił — i nie poszedł! Cipa gniewała się zrazu i martwiła wstrętem tym, okazanym przez czteroletniego syna do nauki i do przedstawiciela jej, mełameda o długiej brodzie, plecach przygarbionych i ponurem wejrzeniu. Pocieszał ją jednak mąż, mówiąc:
 
— Kiedy ja byłem w jego wieku, ja po ulicach jeszcze biegałem i bawiłem się... jednak, ot do czego później doszedłem... dojdzie i on kiedyś, a tymczasem niech jeszcze trochę podrośnie!
Linia 25:
Starszy za to syn Szymszela, dziewięcioletni Enoch, od pięciu już lat uczęszcza do chederu, umie wybornie czytać po hebrajsku, biegły jest w znajomości Chumeszu czyli Mojżeszowego Pięcioksięgu, a przed rokiem wstąpił już nawet na szczebel wyższej nauki, rozpoczynając studya nad Talmudem i komentarzem Raszy. Niezwykłe to postępyl Cóż, kiedy czarne oczy wysmukłego dziecka rozwarły się też niezwykle szeroko i niezwykle głęboko zapadłe świecą wśród bladej twarzy blaskiem gorącym i tak jakoś smutnym, jakby się ciągle na coś skarżyły. Skarżył bo się też zrazu mały Enoch na srogość mełameda, pokazując uszy swe tak zaczerwienione od częstego ich targania, że świeciły jako rubiny w gęstwi czarnych włosów. Cichutko mówił też matce, ie bolą go plecy i głowa: pierwsze od uderzeń melamedowej pięści, druga od nadzwyczajnej ilości wiedzy, gromadzącej się na zbyt małej stosunkowo przestrzeni dziecięcego mózgu. Skargi te Enocha, nie otrzymując przecież żadnego pocieszającego rezultatu, ustały wkrótce.
 
Mełamed nauczający Enocha najtańszym był ze wszystkich mełamedów, wydających z siebie światło w mieście Ongrodzie; a chociaż wśród narodu żydowskiego są i Rotszyldowie i inni bardzo bogaci bankierzy, Szymszel i Cipa nie byli w możności opłacania mełameda takiego, którybyktóry by z większą łagodnością charakteru i ogląda obyczajów łączył też i większe wymagania. Enoch tedy uczy się dobrze i umie bardzo wiele, ale nie uczuwa tego wewnętrznego zadowolenia, które towarzyszy zazwyczaj szczęśliwym podróżnikom po krainach wiedzy. Nie ma on wcale pozoru ani szczęśliwego, ani zdrowego dziecka. Po powrocie z chederu siaduje najczęściej w kącie izby na ziemi. Zrudziałą czapeczkę nasuwa na czoło (bo bardzo nabożnym będąc, nie chce ani przez chwilę zostać z odkrytą głową) i albo w zamyśleniu głębokiem rozgrzebuje pałeczką śmiecie, zalegające kąt izby, albo trzymając na kolanach burego kota, zwolna przesuwa po sierści jego małą, chudą rękę i wielkiemi swemi, smutnie błyszczącemi oczyma spogląda w złotawą i przyjaźnie ku niemu mrugającą źrenicę kocią. Stworzenie to, wzięte przez Cipę na ulicy matem i z głodu mrącem kocięciem, wyhodowane razem z dziećmi swej właścicielki, posiada w rodzinie oprócz Enocha jedną jeszcze istotę, do której czuje żywą sympatyę. Istotą tą jest najstarsza córka Szymszela, dziesięcioletnia Liba, wysmukła, szczupła i od pięciu już lat kaszląca. Liba twarz ma bladą i zdradzającą chorobliwe usposobienie, oczy jasno-szare, z wyrazem cierpiącym i cierpliwym, włosy lnianej barwy, gładkie i z tyłu głowy splecione w krótki sterczący warkoczyk. Uważana w domu za zupełnie dorosłą już osobę, Liba jest bardzo poważna i rozważna, zastępuje przy gospodarstwie matkę, po całych dniach w domu nieobecną, i piastuje młodsze rodzeństwo. Pali ona w piecu, chodzi po wodę do poblizkiejpobliskiej studni, strawę gotuje, raz na tydzień izbę zamiata, sto razy na tydzień przechodzi najróżniejsze katusze z powodu Esterki i Mendelka, których ustawicznie szukać musi, wołać, strofować albo pocieszać, a wszystkie czynności te spełniając z niezmierną powagą i wytrwałością, obraca w chudych dłoniach druty wełnianych pończoch, czarnych albo błękitnych, które robić nauczyła ją matka przed sześciu laty i które też od lat sześciu robi dla matki, siebie i rodzeństwa, a czasem, w wypadkach trudnych przesileń finansowych, i na sprzedaż.
 
Niekiedy Liba uczuwa się zmęczoną, siada na nizkim stołeczku pod piecem i ręce trzymające pończochę składa na kolanach; spoczynki te jednak trwają krótko. Najczęściej bowiem wtedy właśnie dwuletniemu Lejzorkowi przychodzi ochota spacerowania po izbie. Spaceruje tedy, gwarząc głośno, potem pada i wrzeszczy, a Liba wstaje, podnosi go z ziemi i kołysze w objęciach póty, dopóki dziecko nie uspokoi się i nie zaśmieje do pochylonej nad sobą twarzy siostry. Wtedy Liba składa je w kołysce i chce odejść, ale Lejzorek ponownie wydaną z piersi nutą najżałośniejszego minoru objawia żądanie, aby pozostała przy nim. Kołyska stoi tuż przy łóżku Cipy, wysokiem samo przez się, a podwyższonem jeszcze dwoma Ieżącemi na niem pierzynami. Libie, jakkolwiek wysmukłą jest względnie do wieku swego, na łóżko to wejść trudno; gramoli się jednak na nie, siada na szczycie pierzyn, nogi opiera o brzeg kołyski i robiąc pończochę, może już wygodnie z wysokiego stanowiska tego doglądać Lejzorka, który usypia, ale od chwili do chwili otwiera jeszcze oczy, patrząc, czy siostra jest przy nim. Nie wiem, czy te otwierające się co chwila senne oczy dziecięce spostrzegają, jak wydatnie a zarazem dziwnie głowa poważnej dziewczynki, z bladą twarzą, spuszczoną powieką i sterczącym z tyłu warkoczykiem, odbija od burakowego tła piętrzących się dokoła niej pierzyn i poduszek.
Linia 45:
Szymszel i Cipa tedy pobrali się, mając społem kapitału rubli trzydzieści. Oprócz tego Cipa miała jeszcze wyprawę, t. j. trzy koszule, dwie pierzyny, dwie suknie i kaftan watowany jeden.
 
Nic więcej nad to w porze pobrania się swego nie mieli, a jednak od lat już oto dwunastu istnieją... Urodziło się im przez czas ten dziewięcioro dzieci, z których czworo umarło, a pięcioro żyje; urodzi się pewno jeszcze z pięcioro, z których ze troje umrze, a ze dwoje wyhoduje się... a jednak żyć będą... Dziwnem się to zapewne wyda, a może i nieprawdopodobnem, aby rodzina jakaś, w tak świetne — liczebne — rezultaty obfitująca, żyć mogła z kapitału wynoszącego rubli trzydzieści. Ja sama dziwiłam się temu niezmiernie dopóty, dopóki zblizkaz bliska nie poznałam Cipy.
 
Z pozoru jest to sobie mała Żydóweczka, zupełnie, jak to mówią, prosta. Dwadzieścia osiem lat mając, wygląda na czterdzieści z górą. Nizka, naprzód podana, z plecami, na których watowany kaftan garbi się i błyszczy, nietylenie tyle od cenności materyi, ile od zgrzybiałego wieku, przesuwa się ona przez tłum drobnym, spiesznym, a jednak nieśmiałym i jakby skradającym się krokiem.
 
Wydaje się wiecznie skłopotaną czemś, ogłuszoną, ogłupioną i tylko czarne oczy jej biegają wciąż szybko wśród śniadej, zwiędłej twarzy. Zdarza się też czasem, że oczy Cipy przybierają wyraz złośliwy i doskonale wtedy harmonizują z czołem nizkiem, okrytem od gęstych brwi aż po kraniec czarnej peruki niezliczoną ilością drobnych zmarszczek.
Linia 55:
Za owe rubli trzydzieści, wyobrażające podwalinę rodzinnego bytu, Cipa założyła sklepik korzenny, mając w dodatku, co prawda, przyobiecany sobie na równą sumę kredyt w sklepie, w którym pełniła przedtem funkcyę gizelki. Najważniejszem zadaniem dla wszelkiego przedsiębiorstwa, mającego na celu zarobek, jest znalezienie klienteli. Cipa od pierwszego dnia założenia, sklepiku zaczęła szukać klienteli i po dziś dzień jej szuka, nie dlatego, aby znaleźć nie mogła, ale że znalazłszy, wnet ją traci i szukać musi nowej. Tracenie to staje się dla przyczyn rozlicznych, pomiędzy któremi nie najmniejszą rolę grają pewne tajemnicze czynności, którym Cipa oddaje się wieczorami, po zamknięciu sklepu, w tegoż sklepu kąciku ciasnym, pomiędzy szafą, kontuarem a ścianą. Wtedy z kącika tego odzywają się szczególne szelesty jakieś, dokonywa się tam odklejanie niby czegoś i ponowne zaklejanie, przesypywanie i przelewanie.
 
Jakkolwiek przecież czynności, którym w chwilach owych oddaje się. właścicielka sklepu, tajemniczo wyglądają przy mdłem światełku lampki, palącej się na ziemi za kontuarem, przesadą byłoby przypisywać im znaczenie tragiczne. Cipa nie należy do żadnego spisku, nie przygotowuje w skrytości żadnych zgubnych działań przeciw swej Meropii, bo Meropii żadnej nie posiada, a nawet wątpię, aby brzmienie wyrazu tego kiedykolwiek w życiu swem słyszała. Działa ona zupełnie na własną rękę, bez żadnej solidarności z resztą swego narodu. Meropią jej jest zbiorowa istota nosząca imię: kupującej publiczności, — a władzami, które ją skłaniają do owych różnych przelewań, czyniących dobre gatunki towarów miernymi, a mierne szkaradnymi, są: mąż uczony, dzieci pięcioro i trzydzieści rubli podstawowego w przedsięwzięciu kapitału. Meropia Cipy, kupująca publiczność, posiada snadź smak i węch wytrawny, gdyż członkowie jej, zaledwie zawrą znajomość z jej towarami, wnet nabywać je przestają (po mnogich, a niestety słusznych wyrzutach, krzykach i łajaniach), tak, że wyszukiwanie coraz nowej klienteli stanowi dla Cipy cel nigdy nieustających starań i zabiegów. Stara się też i zabiega w sposoby najróżniejsze: jękliwemi prośbami, całowaniem rąk, oddawaniem każdemu, kto zażąda, wszelkich zażądanych przysług. Ażeby zasłużyć się publiczności i zdobyć od czasu do czasu jakiś grosz naddatkowy, staje się naprzemianna przemian: posłańcem publicznym, listonoszem, stręczycielką sług, pośredniczką między pożyczającymi a chcącymi pożyczać, sprzedającymi a chcącymi nabywać. W sklepie siaduje dorywczo tylko, od czasu do czasu; wyręcza ją tam matka, z sióstr która, sąsiadka jaka; ona zaś sama całymi dniami biega ze schodów na schody, dźwiga pod ramieniem ciężkie zawinięcia, nosi na plecach stosy starej odzieży, staje pokornie u progów różnych z dwoma koszami w rękach, z których jeden zawiera bakalie, a drugi herbatę i butelki z winem, kłóci się z kucharkami i stróżami domów, którzy jej do dobroczyńców puszczać nie chcą, przekupuje surowość ich parą fig albo garsteczką orzechów;. niekiedy wpada w niecierpliwość i z osobami płci swojej, które wytwarzają dla niej uciążliwą konkurencyę, wszczyna na ulicach takie kłótnie, iż zbliżają się stróżowie porządku publicznego i do ustąpienia z placu walki skłaniają ją silą pięści. Raz nawet w ręku tych grubiańskich przedstawicieli wielkiej idei pozostał spory kawał aksamitnego niegdyś kołnierza, zdobiącego watowany jej kaftan.
 
Cipa po zginionej w ten sposób ozdobie stroju swego zapłakała rzewnemi łzami... Chwila ta rozczulenia była przecież u niej wyjątkową. W ogólności nie skarży się nigdy na nic, a jeśli czasem ktoś, spotkawszy okiem żałośliwe spojrzenie jej, zapyta ją z większem lub mniejszem współczuciem: — "Cóż, Cipo, czy wielka tam u was bieda?" — nigdy nawet na pytanie to nie odpowiada twierdząco, tylko mówi: — "Nu! jak Pan Bóg chce, tak jest". Zdarzają się i tacy, którzy, znając nieco bliżej domowe stosunki Cipy, a widząc pomarszczoną twarz jej, wilgotną nieraz od potu zmęczenia i wstrząsaną nerwowemi drganiami, mawiają do niej:
Linia 73:
Przy słowach tych oczy jej promienieją, rozrzewniony uśmiech okrąża usta, a rumieniec wzruszenia opływa czoło aż po brzeg czarnej peruki...
 
Ba! sztuki dokazałby ten, ktobykto by uzdolnił Szymszela do pomagania Cipie! W pierwszych latach małżeństwa swego Cipa sama, nie znając jeszcze całej rozciągłości, jakiej dosięgła uczoność jej małżonka, pozostawiała go w sklepiku do pilnowania i sprzedawania towarów w czasie swej nieobecności. Pilnować — pilnował i nawet bardzo sumiennie, bo jak kamień nieporuszony siedział za kontuarem, trzymając głowę w obu dłoniach i dumając nad tem, jakby się dały pogodzić dwa znajdujące się w Misznie przeciwne sobie twierdzenia: rabbi Gamaliela i rabbi Eliezera, albo — jakie wnioski wyprowadzić należy z pewnego powiedzenia rabbi Papy, z którego-to zresztą powiedzenia wyprowadzonych już zostało przez różnych komentatorów wniosków sto i dziesięć. Szymsze! przecież usiłował wywieść z niego wniosek sto jedenasty i dumając nad nim, pilnował powierzonego sobie sklepiku bez żadnej przykrości ni przeszkody. Ale gdy przyszło do drugiej części zleconej mu roboty, czyli do sprzedawania, rzecz zaczynała być wielce trudną' dlatego, że nie mogła wesprzeć się na rozmowie, gdyż Szymszel nie rozumiał wcale języka, w którym przemawiali doń kupujący.
 
Parę razy wprawdzie zdarzyło się, iż znalazłszy na prędce tłómaczatłumacza, za pośrednictwem jego rozmówił się z przybyłymi i żądane towary sprzedał; lecz gdy Cipa, po powrocie do domu, zbadała sposób, w jaki sprzedaż dokonaną została, zmieniła się w posąg rozpaczy, nieruchomy, niemy i tylko głową żałośnie kiwający.
 
Pokazało się, że Szymszel ważąc zbywany towar, odważył go półtora razy więcej, niż należało (udawał bowiem tylko, że zna się na wadze, w gruncie zaś nic a nic mechanizmu jej nie rozumiał), a dając resztę z podanych mu pieniędzy, przeliczył się na swą niekorzyść o całe dwadzieścia groszy (na wartości monety znał się tyle, co i na wadze). Nie wiem, dlaczego kupujący goj, tym razem spostrzegając wybornie omyłkę Szymszela, nie sprostował jej, lecz, przeciwnie, przenajspokojniej z niej skorzystał. Stało się to zapewne dlatego, iż więcej, niż w świadectwo oczu własnych, wierzył on w to, że żyd ani odważyć, ani przeliczyć na niekorzyść swoją nie może, i dlatego jeszcze, że z Meropii, czyli ofiar wyzyskiwaniu poddanych, korzystać lubią nietylkonie tylko żydzi sami, ale także niektórzy gojowie... Dość, że Cipa, wyręczywszy się parę razy przez męża w sklepikowych czynnościach, wyręczać się nim nadal poprzestała. Ręką swą, zgrubiałą i ciemną, powiodła zwolna po czarnych jego włosach, popatrzała mu chwilę w twarz, uśmiechając się z nieśmiałą czułością, i powiedziała:
 
— Nu! idź ty do swojej roboty! ja już sama wszystkiemu dam radę... niech twoja głowa będzie o wszystko spokojną.
 
Szymszel poszedł do swojej roboty, czyli do swoich uczonych ksiąg i dumań. Głowa jego była spokojną, a serce opływało w słodycze różnego rodzaju. Szczęśliwym był w sposób wieloraki. Duma wielka i doskonałe zadowolenie z siebie napełniały pierś jego wtedy, gdy do ciasnej i brudnej izdebki wchodzili mężowie nieraz poważni bardzo, bogacze, ba! nawet uczeni, i zapytywali go o znaczenie ciemnych miejsc w świętej nauce, prosili o rady w różnych drobniutkich punktach religijnej kazuistyki, albo, poprostupo prostu, o opowiedzenie im tej lub owej historyi, poczerpniętej z Hagady, tej lub owej legendy, przypowieści i t. d. Szymszel tłomaczyłtłumaczył, wyjaśniał, radził opowiadał, wpadał sam w zapał graniczący z ekstazą, i zachwyceniem napełniał serca słuchaczy, którzy odchodzili z głębokimi ukłonami, oddawanymi mądrości jego i wymowie...
 
Była to jedna uciecha Szymszela. Drugą i nie najmniejszą czerpał on, jak już wiemy, z ojcowskiej miłości swej, rozdzielonej pomiędzy pięć przedmiotów, z których każdy zachwycał go innymi wdziękami, a budził w nim czułość zachwyconą i wiecznie radosną. Smutek najlżejszy nie mieszał się z tą czułością. Teraźniejszość dzieci nie sprawiała Szymszelowi troski żadnej. Troszczyła się o nią srodze Cipa, ale że nigdy o troskach swych mężowi nie mówiła, więc nie wiedział o nich wcale. Co do przyszłości, jeżeli kiedy Szymszel, patrząc na pięć pociech swych, pomyślał o niej, wnet mówił sobie: "Enoch, Mendele i Lejzorek będą uczonymi, Liba i Esterka wyjdą za mąż za uczonych". I nie była to nawet prosta nadzieja, ale pewność, która zupełnie uspakajając Szymszela co do przyszłej doli jego dzieci, dawała mu w dodatku uszczęśliwiający przedsmak chronicznej i bezwyjątkowej w rodzinie jego uczoności.
 
Trzeciem i najwyższem może źródłem szczęścia była dla Szymszela — praca. Tak. Próżniakiem nie był wcale, jak o tem mógłby mniemać ktoś, powierzchownie na rzeczy patrzący. Ja, która często bywam w sklepiku Cipy i ztamtądstamtąd spoglądam w głąb sąsiedniej izby, na własne oczy widuję nieraz Szymszela tak, ale to tak zapracowanego, że mu aż pot kroplisty występuje na zbladłe od znużenia czoło, krwiste plamy rumieńców pałają na policzkach obrosłych czarnym włosem, a wargi drgają nerwowo od wzruszeń, doznawanych w walce z trudnościami zadania. Szymszel pracuje z całego serca, z całej duszy i ze wszystkich sił swoich, lecz cóż za pyszne, wspaniałe nagrody otrzymuje wzamianw zamian za wysilenia swoje! Jakich odkryć dokonywa! Jak głębokie a ważne rozwiązuje zagadki! Jakie cudowne miewa złudzenia!
 
Raz, naprzykładna przykład, udało mu się odkryć, że w Kedaszym, czyli w księdze piątej Talmudu, traktującej o ofiarach, znajduje się wymienione imię zwierzęcia pewnego, które, jako nieczyste, nie mogło być składanem w ofierze Panu, a o jakiem to imieniu dotąd jeszcze nikt nie wiedział. I teraz także, z odkrytego w księdze Kedaszym imienia tego, nikt a nikt nie domyślił się, jakie mianowicie zwierzę ma ono oznaczać, niemniej przecież odkrycie to dostarczyło samemu Szymszelowi rozkoszy, będącej zwykłym udziałem wynalazców, a w gminie całej stało się wielkim prawdziwie wypadkiem. Jakże!... małą to rzeczą było dowiedzieć się, że zwierzę jakieś, niewiadomonie wiadomo jakie właściwie, ale takie a takie imię noszące, nie mogło być według prawa składanem Panu w ofierze w świątyni, zburzonej przed dwoma tysiącami lat?
 
Innym znowu razem, Szymszel ujrzał rzecz nadzwyczajną. Było to w nocy. Cipa spała, dzieci spały, ale on nie spał i przy lampie o długim, kopcącym knocie, nad książką siedząc, pracował. Pracował długo, niezwalczony sen ogarniać go już zaczynał, gdy nagle, podniósłszy oczy z nad księgi, wyprostował się, pobladł śmiertelnie, rozwarł usta i oczy szeroko i tak już w nawpółna wpół przerażonej, a wpójwpół zachwyconej postawie pozostał. Nie dziw, bo oto, co ujrzał w tej chwili.
 
Za oknem, przed którem siedział, wisiała gruba ciemność nocy. Na czarnem jej tle, przed oderwanemi od księgi, krwią nabiegłemi oczami Szymszela, błysnęła naprzód długa, złota pręga, potem rozszerzała się zwolna, aż rozwinęła się w drabinę złotą, której szczyt dotykał niebios, ciężkich jesiennemi chmurami, a podstawa wspierała się o zroszone deszczem kamienie podwórka.
Linia 97:
Powyżej wznosili się aniołowie inni, różni. Szymszel poznawał ich wszystkich, każdego zwąc po imieniu. "Oto jest anioł Metatron. Bądź pochwalony, aniele Metatronie, który strzeżesz Izraela, jako źrenicy w oku, i biedną jego głowę osłaniasz skrzydłami swemi". Skrzydła anioła Metatrona śnieżyście białe są i tak jak tałesy, w których modlą się synowie Izraela, obramowane ciemnobłękitnymi szlakami.
 
— A oto jest anioł Uryel z jedynastu towarzyszami, którzy rządzą dwunastu miesiącami w roku. A oto aniołowie wichru i ognia... wyglądają, jako tęczowe tumany, lecz barwy ich bledną co chwila..., rozpraszają się, znikają i ztamtądstamtąd, kędy stali, leci już tylko dźwięk struny pękającej z długim, żałosnym poświstem... A oto... bądź pochwalony, o Sandalfonie, aniele modlitwy!
 
Tak; u szczytu drabiny złotej, której podnóże wspiera archanioł wiedzy, o potężnych ramionach, w płaszczu szkarłatnym i koronię z hieroglifów splecionej, stoi anioł modlitwy, wysmukły i biały, z włosem złocistym, z głową tak przechyloną ku ziemi, jak gdyby wiecznie wsłuchiwał się w lecące od niej szmery.
 
Szymszel patrzy na Sandalfona wzrokiem śmielszym daleko, niż spoglądał na innych aniołów. Po ustach jego wije się nawet uśmiech przyjacielskiego porozumienia. Anioł-powiernik to i aniołprzyjacielanioł przyjaciel ludzi. W dłoniach jego pełno kwiatów. Zmieniają się one wciąż... coraz to inne są, a on je wciąż splata w wieńce niezmiernej długości.
 
— Wiem, — myśli Szymszel — są to modlitwy ludzkie, które z nad ziemi płyną, płyną, płyną ku Jehowie, a Sandalfon chwyta je w przelocie, w kwiaty przemienia, w wieńce uplata i ściele Przedwiecznemu pod stopy. Przedwieczny pozna już tam, czyje to są i jakie błagania.
Linia 109:
Nagle złota drabina i napełniający ją aniołowie, srebrzyste mgły Sar-ha-Olama i przecudowne kwiaty Sandalfona — bledną, zlewają się w tuman niewyraźny, aż znikają całkiem. Szymszel przeciera powieki i smętnym wzrokiem spogląda dokoła.
 
Przed nim, na stole, z wązkiegowąskiego kominka dogasającej lampki, wymyka się dym brudny, cuchnący, dokoła niego na łóżkach, kufrze i na ziemi pod piecem, szemrzą senne oddechy i chrapania, z pod pierzyny odzywa się kaszel Liby, kot głośno mruczy, śpiąc obok skurczonego w kącie Enocha; za oknem dnieje, lecz grube chmury zasłaniają niebo, a mętne krople deszczu spadają z nich na brudne kamienie podwórka, po którem przelatują jęki i pogwizdy wiatru.
 
Szymszel powstał, przywdział tałes, opasał czoło rzemieniem z tefilą i, wznosząc w górę obie ręce, dziękował Bogu za to, że dał mu, niby drugiemu JakóbowiJakubowi, ujrzeć żywemi oczami anioły swe — i za to, że uczynił go tak bardzo, tak bardzo szczęśliwym...
 
Szymszel był tem szczęśliwszy, że głębokich a licznych uciech jego nie mąciła żadna troska, żadna boleść, których tyle doświadczają wszyscy nieobcy uczuciom, noszącym nazwy: humanitaryzm, filantropia, dbałość o sprawy ogółu i t. d. Uczuć tych uczony Szymszel nie tylko nie doświadczał, ale nie wiedział nawet, że istnieją na ziemi. Oprócz nauki, której oddawał się, dzieci, które kochał, i żony, dla której doświadczał uczucia pobłażliwego, jakby litośnego przywiązania, — nic na szerokim świecie nie obchodziło go w stopniu najmniejszym.
Linia 129:
Zmrok wieczorny zapada.
 
Jednak, przy ostatkach światłości dziennej dostrzegamy w głębi podwórka, nad domkiem o dwóch oknach, który naprzeciw bramy stoi, zawieszoną w powietrzu — rękę olbrzymich rozmiarów. Ręka ta tak wielka, jak dwadzieścia zwykłych rąk ludzkich razem wziętych, pomarańczową ma barwę i najwyraźniej wisi w powietrzu... CóżbyCóż by to było? czary jakieś albo guślarskie maszynerye, wykonywane w nienawistnych i zbrodniczych celach?
 
Jest to rzecz bardzo prosta: szyld wymalowany dla rękawicznika i wywieszony na powietrze w celu wysuszenia wielkiego tego plastra farby.
Linia 147:
W izbie zrobiło się strasznie pełno. Weszło do niej sześciu łudzi: Icko, blacharz, Mowsza, malarz szyldów, Josiel, kuśnierz, Meir, syn kuśnierza Josiela, i dwóch innych jeszcze.
 
Dla tychtotych to ludzi zapewne Mowsza oświecał ''a giorno'' swe mieszkanie, oni to tak gwarnie w niem rozmawiali. Lecz czego żądają oni od Szymszela? — Kłaniają się mu z uszanowaniem wielkiem, tak wielkiem, że znać zaraz, iż ci prości rzemieślnicy czują nad sobą niezmierną wyższość uczonego.
 
Szymszel wita ich uprzejmie, łagodnie, ale z powagą odpowiednią dostojeństwu swemu. Z pośrodka gromadki występuje, bądź jako najstarszy, bądź jako najwymowniejszy, kuśnierz Josiel. Z lekką nieśmiałością przystępuje do rzeczy i powiada, że całe obecne tu towarzystwo uradziło..., że on i towarzysze jego uradzili w dzień najbliższego Purymu... grać teatr...
Linia 161:
Co oni takiego grać mają? Grać mają sztukę p. t. "Silny Samson", którą Rebe Szymszel z pewnością zna (czegoż nie zna mądrość Rebe Szymszela?), a w której są takie piękne śpiewania i takie piękne widoki, że... ach!
 
Josiel, kuśnierz, mówić przestaje, lecz zza krępej postaci jego wysuwa się wysoki Mowsza, malarz szyldów, i z uśmiechem, napołyna poły wesołym, napoły nieśmiałym, czyni tę trafną uwagę, że Rebe Szymszel i dlatego jeszcze przychylić się do prośby ich powinien, że najstosowniejszem będzie, gdy rolę "Silnego Samsona" odegra "Silny Samson". Wszak tamten nazywał się Samson i ten nazywa się Samson, a jeżeli tamten miał silę w swojem ciele, ten ma siłę w swoim rozumie.
 
Uwaga ta Mowszy tak grzeczna, dowcipna, a przytem słuszna, otrzymała poklask ogólny.
Linia 197:
Szymszel zmienił nieco swe zwyczaje; nie pędził już życia siedzącego od rana do wieczora, na całe ranki często opuszczając izbę, przepędzał czas u kantora, gdzie ćwiczył się w sztuce śpiewu, którą i przedtem już, nie na żarty wcale, ale na seryo w dość wysokim stopniu posiadał. Wieczorami za to trupa artystów-amatorów schodziła się do izby jego w pełnym swoim składzie.
 
Z tą uprzejmą dumą, która właściwą jest ludziom zajmującym wysokie stanowiska, prosił on swych czasowych kolegów, aby czynili mu ten honor, a oni skłonili się do żądania tego z uciechą i z pewnem także zadowoleniem miłości własnej. Miło to jest módzmóc bywać codziennie u kogoś, nieskończenie od nas wyższego. Blacharz, kuśnierz i malarz szyldów czuli się zaszczyconymi możnością codziennego bywania w domu uczonego, ale że zajmowali się robotą grubą, nizkąniską, która ma to do siebie, iż zabiera dwanaście, czternaście, albo i szesnaście godzin na dobę, nie mogli przychodzić inaczej, jak tylko o dość późnej porze wieczornej.
 
Gdy przybywali, robiło się w izbie gorąco, jak w suto napalonym piecu. Dusili się, co widząc Szymszel, dawał z siebie dobry przykład, zdejmował chałat i tak sobie w kamizelce i białych (nie śnieżnie białych) rękawach siadał na stole, stojącym przy oknie.
 
Widząc to, goście mówili: "z przeproszeniem" i, zdjąwszy także chałaty, siadali, gdzie komu wypadło: na kufrze, kulawych stołkach i na ziemi. Ta ostatnia pozycya przypadała zawsze szesnastoletniemu Mejerowi, mającemu odegrać rolę Dalili, któremu także, jako najmłodszemu, nie wolno było zdjąć szarej, okrywającej go (z wyjątkiem łokci, których nie okrywała) surduciny.
Linia 237:
Dla tych bucików i dla tej jarmułki muszą wciąż się zatrzymywać, przytem i tasiemki!... wymknęły się znów z pod spencerka i utrudniają plączące się kroki Mendelka. A kompania wesoła i świetna oddala się coraz, oddala... oto już końca zaułka dobiegła... oto już sunie szybko po obszernej i śniegiem okrytej przestrzeni bulwaru...
 
Esterka i Mendele dobywają sil ostatnich, dosięgają też kresu zaułka. Lecz gdzież są ci, którzy krokami ich mieli kierować? NiemaNie ma już ich na bulwarze. Rzucili się w boczną ulicę jakąś... zniknęli!...
 
Cóż? iść tak samym, we dwoje? Dobrze-by było, ale...
Linia 249:
W tej samej prawie chwili, Szymszel, niewiedzący nic wcale o zgryzocie, która dotknęła dwie jego pociechy, wchodzi do teatralnej garderoby...
 
Tu pełno, gwarno i ponsowo, bardzo ponsowo. Ponsowość bije szczególniej od Mowszy, malarza szyldów, który przechadza się po garderobie w teatralnym stroju. Barczysty, silny, z nerwami zahartowanymi i muskularni, rozwiniętymi ciężką fizyczną pracą, Mowsza jest daleko mniej wrażliwym od Szymszela. Przytem, jako cesarz filistyński, nie czuje na barkach ciężkiej odpowiedzialności, polegającej na potrzebie obudzenia czci i sympatyi ludu. Wesołym tedy czuje się i pełnym dobrych myśli. Widać odrazuod razu, że stał się duszą przedsięwzięcia całego.
 
Wygląda też wcale pokaźnie, jak na monarchę wielkiego państwa przystoi. Ubiór jego składa się z ponsowych jak krew szarawarów i takiejże bluzy przepasanej złotym galonem. Złota korona z ponsowymi centkami wieńczy mu głowę, a u pasa wisi pałasz prawdziwy, wyproszony u jakiegoś wojskowego niższej rangi. Mowsza jest cały tak ponsowy, że ktoś nieznający się na rzeczy mógłby mniemać, iż grać on ma rolę średniowiecznego kata. W gruncie jednak, strój to monarszy i monarszo też wygląda oblicze Mowszy, zaopatrzone we wspaniały, kartonowy nos, węgłowo czarne wąsy i również czarną, spiczastą brodę "a la Napoleon — trzeci". Przechadza się po garderobie od kilku już godzin, pałaszem pobrzękuje, zcichaz cicha nuci, a głośno i energicznie kieruje należytem umundurowaniem wojska swego. Armia to nielada: składa się 7. czterech szeregowców i jednego dowódcy.
 
Dowódca, przytem zausznik i pierwszy minister władcy, Icek blacharz, jaśnieje cały od żółtego kaftana, usianego srebrnemi blaszkami. Z natury jest on brunetem, ale, że brunetami są też: Samson i filistyński cesarz, on zatem dla rozmaitości włożył na głowę perukę rudą jak ogień i przystroił się leciuchną rogatywką, tak zieloną jak trawa w maju. Szeregowcy skromniejsze mają stroje; zawsze jednak o tyle wytworne, że ogólnym wyglądem przynoszą zaszczyt swemu władcy.
 
Wszyscy ci rycerze, jak przystoi rycerzom, wcześnie bardzo przysposobili się do stanięcia na placu boju. Ale Dalila, jako dama, nie jest jeszcze gotową.
Linia 273:
W celu więc właśnie regulowania nieprawidłowych częstokroć ruchów publiczności, Josiel, reżyser, usiadł na miejscu, kędy zazwyczaj bywa orkiestra...
 
I teraz także ludzie, stojący na półokrągłych klocach, zaczynają poruszać się i szemrać z niecierpliwością widoczną... minuta jeszcze, a wybuchną wrzawą ogłuszającą. Lecz za szerokiemi plecami Josiela podnosi się kurtyna... Głośne szemrania milkną jak zaklęte, a śródwśród ciszy grobowej rozlega się przeciągłe, groźne, po kilkakroć powtórzone ryczenie lwa...
 
Scena przedstawia pustynię.
Linia 283:
Wychodzi tak jak i lew z pomiędzy palm, tylko z przeciwnej strony. Domyślamy się, iż jest to Samson.
 
A byłżebybył żeby to Szymszel?
 
Co za przemiana! Cipa sama, gdyby tu była, nie poznałaby męża swego. Wydaje się wyższym, mężniejszym; strój jego, którego układem sam kierował, niepozbawiony jest blasku i powagi. Składa go suknia szkarłatna, olśniewająca złotemi wyszyciami i biały fałdzisty płaszcz, na który spływa las włosów, czarnych jak noc, a długich do pasa. Piersi Samsona okryte są całe dyamentowym naszyjnikiem, a na głowie dźwiga hełm złocisty z wielkim pióropuszem, zdobnym w dyamenty.
Linia 321:
U stóp palm, więc w głębi sceny, siedzą trzej starcy judejscy i biadają nad nieszczęściami ojczyzny, sprowadzonemi srogą zemstą, wywieraną przez Filistynów za zniszczenie pól filistyńskich. Odzież starców długa, poważna, białe włosy spływają na plecy z pod wielkich, futrzanych czapek, które tylko do połowy zasłaniają czoła, zorane latami i szlachetnym smutkiem, białe brody okrywają piersi, a w drżących od żalu rękach trzymają wielkie kije, na których wspierają chwiejne ze starości kroki.
 
Głosy ich są drżące i wybornie tłómaczątłumaczą patryotyczną trwogę i boleść, przejmującą ich serca. Słowa ich śpiewu uwiadamiają nas, że filistyński monarcha, jako niezbędny warunek do zawarcia pokoju z izraelskim ludem, stawia żądanie, aby "Silny Samson" skrępowany i wydany mu został.
 
Starcy judejscy postanawiają żądać od Samsona, aby dokonał ofiary i dobrowolnie, w okup zagrożonej i udręczonej srodze ojczyzny, oddał się w ręce wroga. Postanawiają iść do niego i błagać go o to, ale... otóż i on sam nadchodzi.
Linia 343:
Ale twarz ta opatrzona wspaniałym nosem i bródką "a la Napoleon", szyderską jest i wzgardliwą. Niepomni wspaniałomyślnych zasad rycerskości władca filistyński i jego towarzysze pozwalają sobie obsypywać ubezwładnionego bohatera grubiańskiemi wymówkami i nieprzyzwoitymi żarty.
 
Samson cierpi chwilę w milczeniu, lecz potem drżeć zaczyna; widać na twarzy jego, jak burza uczuć ukojona przedtem w rezygnacyi, wzbiera w nim nanowona nowo, jak wśrod krępujących go sznurów, nabrzmiewają jego muskuły...
 
Nagle wstrząsa się cały od stóp do głowy, więzy spadają zeń, niby porwana pajęczyna, a zanimza nim Filistyni oprzytomnieć mogli, pochyla się i porywa leżącą u stóp swoich... oślą paszczękę. Jedno szerokie zatoczenie ramieniem, jedno mgnienie oka... armia filistyńska z wielkim stukiem upadających ciał runęła na ziemię, a władca jej zniknął, sromotną ratując się ucieczką...
 
Wtedy, w upojeniu tryumfu, w radosnem uczuciu uratowania się i uratowania ojczyzny, Szymszel staje się tak pięknym, jakim nigdy nie widziała go Cipa, piękność jego wiecznie podziwiająca. Z dziwnym swym orężem w podniesionej dłoni, z drgającym uśmiechem na ustach, które otwierając się, ukazują zęby śnieżnej białości, w białym płaszczu, który zsuwa mu się z ramion, i złocistym hełmie, którego dyamentowy pióropusz rzuca na jego czoło tęczowe połyski, — śpiewa on pełną, wezbraną piersią hymn chwały i wesela i pieśnią tą dzięki składa Jehowie, że mu pozwolił pokonać te "możne tysiące".
 
Czy u stóp zwycięzkiego Samsona leżały pokonane "tysiące"? Czy oręż, którym je pokonał, był istotnie oślą paszczęką, lub wyglądał raczej na goleń wolu? — Mniejsza o to; dość, że Szymszel był w tej chwili pięknym, potężnym, upojonym, szczęśliwym, i, że gdy spadła zasłona, Josiel, reżyser, począł wołać z całej siły: ''"still! szaaa! szaaa!''- a potem spostrzegając, iż samym tylko głosem nic nie poradzi, poskoczył z swego miejsca, wpadł w mroki, pogrążył się w nich na chwilę, potem ukazał się z jakimś malcem. Ciągnął go za rękę aż ku drzwiom pieczary (sieni), za któremi malec zniknął...
 
Biedny malec ! nigdy w życiu nie widział jeszcze tylu naraz trupów. Martwo leżący Filistyni przerazili go nadzwyczajnie, a gdy w dodatku jeden z nich (podobno zausznik cesarza), w czasie długiej aryi Samsona, zaczął się poruszać, zapewne w celu przybrania dogodniejszego położenia dla wiecznego spoczynku, malec wrzasnął z całej siły, w czem doskonale poczęli go naśladować rówieśnicy. Utworzył się z tego chór, całkiem nieprzewidziany w pierwotnym układzie opery. Josiel położył jednak koniec temu nieregularnemu ruchowi audytoryum przez podanie przywódcy ruchu absolutnemu ostracyzmowi...
Linia 367:
Dalili trochę niezręcznie jest poruszać się w długiej sukni i przytrzymujących ją żelaznych obręczach; oprócz tego jest mocno zakłopotana różowem narzędziem, które trzyma w ręku, a z którem nie wie sama, co jej czynić wypada.
 
Wełniste loki, opływające jej czoło i plecy, zwiększają gorąco, które uczuwa na widok mnóstwa oczu w jej twarz wlepionych. To też basowy głos drży i wpada w tony tak już nizkieniskie, że aż zupełnie nie są właściwe delikatnej kobiecej piersi, a błękitne oczy roszą się łzą niewymownego udręczenia...
 
Wszystko to przecież jest niczem.
Linia 419:
Uniesienie Szymszela trwa przecież krótko i zmienia się wnet w głęboką żałość. Opada na ławę, opuszcza ręce, zamyka powieki i zaczyna jęczeć.
 
— Oj! oj ! ja na twoją twarz, jak na rajski kwiat patrzyłem! Usta twoje były dla moich ust potokiem miodu, a twoje oczy paliły się przedemnąprzede mną jak wielki płomień i całe moje serce przed niemi topniało! A ty mnie tak źle zrobiłaś! Ja przecież, Dalilo, przepadłem!
 
Na scenie stoi pałac, inny niż przedtem, złożony z dwóch kartonowych filarów, połączonych u góry kartonowym gzemsem. Około filarów Filistyni ucztują, cieszą się, śpiewają, a ku większej swej radości "cesarz" rozkazuje wwieśćwieść w monarsze progi oślepionego więźnia. Samson, wprowadzony przez dwóch szeregowców stoi z zamkniętemi powiekami, nie trwożny, lecz tylko śmiertelnie smutny.
 
Przypatrzcie mu się uważnie: zdawało by się, że przez tę upłynioną godzinę schudła twarz Szymszela. Blade jego policzki wydają się zapadłymi, a zamknięte oczy otaczają ciemne koła. Możnaby rzec, iż twarz to strawiona namiętnością, nienawiścią, rozpaczą...
Linia 461:
I przez parę minut stał w nieruchomości kamiennej.
 
W izbie, na stole u okna, paliła się lampka, z której długiego kominka wił się ku górze dym żółtawy, cuchnący. Dalej nizkieniskie ściany, loża z pierzynami, porozrzucana odzież stara i brudna, kilka ludzkich postaci leżących we śnie, — tworzyło w zmroku chaos, zrazu oczom i myśli jego niezrozumiały. Zrozumiał go po kilku minutach i — obudził się.
 
Pierzchnął cudowny, upajający sen. Szymszel zrozumiał, że nie jest Samsonem, owym potężnym atletą i poetycznym bohaterem biblii, ale sobą, Szymszelem, synem Gerszona, uczonym czasów dzisiejszych, który przeszłość swą spędził i przyszłość spędzić ma w tej ciasnej izbie, nad tą księgą, która leży rozwarta na stole, z długimi wierszami, wijącymi się nakształt węża pod światłem lampki.
Linia 505:
Milczeli wszyscy.
 
I Szymszel milczał długo, patrząc z kolei na postaci te, które otoczyły go już zblizkaz bliska.
 
Potem ogarnął je wszystkie jednem spojrzeniem i, szybko ukrywszy twarz w obie dłonie, boleśnie zaniósł się od płaczu. Płakał i rozdzierającym głosem biadał.
 
— Biedne dzieci moje! oj biedne, biedne wy, moje rybki, brylanty! Co ja dla was zrobię? Co ja dla was zrobić mogę? Ja sam biedny, mały i taki — ciemny, i taki — głupi! I wy będziecie zawsze biedne, małe, i ciemne, i głupie!
 
Nagle płakać i jęczeć przestał, ze stołka zerwał się i, przed oknem stanąwszy, w ciemności wzrok pogrążył.
 
Stał tak chwilę, aż ujrzał znowu... wielką, długą pręgę złotą, która na tle czarnej nocy utworzyła złotą drabinę, ze szczeblami pełnymi aniołów i z białym, litośnym, cierniami uwieńczonym, a wianki wijącym aniołem modlitwy u szczytu.
Linia 519:
Gdyby wtedy ktokolwiek stał na ciemnem podwórku, za okienkiem, w którem błyszczało mdłe światło lampki, ujrzałby osobliwszy obraz.
 
W głębi mrocznej izby, na tle jej najdalszem, połyskiwały wciąż zawieszone jakby w powietrzu, złote oczy kota. Bliżej odbijały od tła mrocznego blade twarze Liby i Enocha, których usta otwierały się od zdumienia. Bliżej jeszcze Esterka i Mendelek stali, trzymając się za ręce i szeroko roztwierając błękitne oczy, ukryte prawie za opadającą na czoło gęstwiną ognistych kędziorów. A najbliżej Cipa, w okrągłym czepku, przelękniona płaczem męża, splatała na piersi ciemne dłonie... A wątły, wysmukły żyd z roztarganymi czarnymi włosami, w szkarłatnej sukni, błyszczącej złocistem wyszyciem, stał przy oknie, przechylał się nad stołem, w obu wyciągniętych rękach trzymał dwuletnie dziecię w szarej koszulinie i. przykładając je do samej prawie szyby okna, a kędyś w górę, w górę, posyłając błagalne spojrzenie, z całej piersi wołał:
 
— Sandalfonie, Sandalfonie! proś Jehowy, żeby zrobił go — "Silnym Samsonem!"