Atalanta w Kalydonie

>>> Dane tekstu >>>
Autor Algernon Charles Swinburne
Tytuł Atalanta w Kalydonie
Podtytuł Tragedya
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Jan Kasprowicz
Tytuł orygin. Atalanta in Calydon
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ALGERNON CHARLES SWINBURNE
ATALANTA
W KALYDONIE
TRAGEDYA
Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁ
JAN KASPROWICZ
Τοὺς ζῶντας εὖ δρἆν᾿ χατϑανὼν δὲ πἆς ἀνὴρ
Γῆ χαὶ σχιά᾿ τὸ μηδὲν εἰς οὐδὲν ῥέπει
EUR. Fr. Mel. 20 (537).
LWÓW
NAKŁADEM TOW. WYDAWNICZEGO
WARSZAWA — E. WENDE I SPÓŁKA
LWÓW — H. ALTENBERG — MCMVII

KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI










PAMIĘCI WALTERA SAVAGE'A LANDOR'A


ᾤχεο δὴ Βορέηϑεν ἀπότροπος ἀλλά σε Νύμφαι
ἤγαγον ἀσπασίαν ἡδύπνοοι καϑ' ἅλα,
πληροῦσαι μέλιτος ϑεόϑεν στόμα, μή τι Ποσειδῶν
βλάψῃ, ἐν ὠσὶν ἔχων σὴν μελίγηρυν ὄπα.
τοῖος ἀοιδὸς ἔφυς· ἡμεῖς δ' ἔτι κλαίομεν, οἵ σου
δευόμεϑ' οἰχομένου, καί σε ποϑοῦμεν ἀεί.
εἶπε δὲ Πιερίδων τις ἀναστρεφϑεῖσα πρὸς ἄλλην·
ἦλϑεν, ἰδοὺ, πάντων φίλτατος ἦλϑε βροτῶν,
στέμματα δρεψάμενος νεοϑηλέα χερσὶ γεραιαῖς,
       10

καὶ πολιὸν δάφναις ἀμφεκάλυψε κάρα,

ἡδύ τι Σικελικαῖς ἐπὶ πήκτισιν, ἡδύ τι χόρδαις,
ᾀσόμενος· πολλὴν γὰρ μετέβαλλε λύραν,
πολλάκι δ' ἐνβήσσαισι καϑήμενον εὗρεν Ἀπόλλων,
ἄνϑεσι δ' ἔστεψεν, τερπνὰ δ' ἔδωκε λέγειν,
Πᾶνα τ' ἀείμνηστόν τε Πίτυν Κόρυϑόν τε δύσεδρον,
ἥν τ' ἐφίλησε ϑεὰν ϑνητὸς Ἁμαδρύαδα·
Πόντου δ' ἐν μεγάροισιν ἐκοίμισε Κυμοδάμειαν,
τήν τ' Ἀγαμεμνονίαν παῖδ' ἀπέδωκε πατρὶ,
πρὸς δ' ἱερὸυς Δελφοὺς ϑείπληκτον ἔπεμψεν Ὀρέστην,
       20

τειρόμενον στυγεραῖς ἔνϑα καὶ ἔνϑα ϑεαῖς.

ᾤχεο δὴ καὶ ἄνευϑε φίλων καὶ ἄνευϑεν ἀοιδῆς,
δρεψόμενος μαλακῆς ἄνϑεα Περσεφόνης,
ᾤχεο κοὐκ ἔτ' ἔσει, κοὐκ αὖ ποτέ σοι παρεδοῦμαι
ἁζόμενος, χειρῶν χερσὶ ϑιγὼν ὁσίαις·
νῦν δ' αὖ μνῃσάμενον γλυκύπικρος ὑπήλυϑεν αἰδὼς,
οἷα τυχὼν οἵου πρὸς σέϑεν οἶος ἔχω·
οὔποτε σοῖς, γέρον, ὄμμα φίλοις φίλον ὄμμασι τέρψω,
σῆς, γέρον, ἁψάμενος, φίλτατε, δεξιτερᾶς.
ἦ ψαφαρὰ κόνις, ἦ ψαφαρὸς βιός ἐστι· τὶ τούτων
       10

μεῖον ἐφημερίων; οὐ κόνις ἀλλὰ βίος,

ἀλλά μοι ἡδύτερός γε πέλεις πολὺ τῶν ἔτ' ἐόντων,
ἔπλεο γάρ· σοὶ μὴν ταῦτα ϑανόντι φέρω,
παῦρα μὲν, ἀλλ' ἀπὸ κῆρος ἐτὴτυμα· μηδ' ἀποτρεφϑής,
πρὸς δὲ βαλὼν ἔτι νῦν ἥσυχον ὄμμα δέχου.
οὐ γὰρ ἔχω, μέγα δή τι ϑέλων, σέϑεν ἄξια δοῦναι,
ϑαπτομένου περ ἀπὠν· οὐ γὰρ ἔνεστιν ἔμοι·
οὐδὲ μελικρήτου παρέχειν γάνος· εἰ γὰρ ἐνείη
καί σε χεροῖν ψαύσαι καί σέ ποτ' αὖϑις ἴδεῖν,
δάκρυσί τε σπονδαῖς τε κάρα φίλον ἀμφιπολεύειν
       20

ὀφϑαλμούς ϑ' ἱεροὺς σοὺς ἱερόν τε δέμας.

εἴϑ' ὃφελον· μάλα γὰρ τάδ' ἂν ἀμπαύσειε μερίμνης·
νῦν δὲ πρόσωϑεν ἄνευ σήματος οἶκτον ἄγω
οὐδ' ἐπιτυμβίδιον ϑρηνῶ μέλος, ἀλλ' ἀπαμυνϑεὶς,
ἀλλ' ἀπάνευϑεν ἔχων ἀμφιδακρυτὰ πάϑη.
ἀλλὰ σὺ χαῖρε ϑανὼν, καὶ ἔχων γέρας ἴσϑι πρὸς ἀνδρῶν
πρός τε ϑεῶν, ἐνέροις εἴ τις ἔπεστι ϑεός.
χαῖρε γέρον, φίλε χαῖρε πατὲρ, πολὺ φέρτατ' ἀοιδῶν
ὧν ἴδομεν, πολὺ δὴ φέρτατ' ἀεισομένων·
χαῖρε, καὶ ὄλβον ἔχοις, οἶόν γε ϑανόντες ἔχουσιν,
       30

ἡσυχίαν ἔχϑρας καὶ φιλότητος ἄτερ.

σήματος οἰχομένου σοι μνήματ' ἐς ὕστερον ἔσται,
σοί τε φιλὴ μνήμη μνήματος οἰχομένου·
ὅν Χάριτες κλαίουσι ϑεαὶ, κλαίει δ' Αφροδίτη
καλλιχόροις Μουσῶν τερψαμένη στεφάνοις.
οὐ γὰρ ἅπαξ ὶερούς ποτε γῆρας ἒτριψεν ἀοιδούς'
τήνδε τὸ σὸν φαίνει μνῆμα τόδ' άγλαίαν.
ἦ φίλος ἧς μακάρεσσι βροτὸς, σοὶ δ' εἴ τινι Νύμφαι
δῶρα ποϑεινὰ νέμειν, ὕστατα δῶρ', ἔδοσαν.
τὰς νῦν χάλκεος ὕπνος ἔβη καὶ ἀνήνεμος αἰὼν,
       40

καὶ συνϑαπτομέναι μοῖραν ἔχουσι μίαν.

εὕδεις καὶ σὺ, καλὸν καὶ ἀγάκλυτον ἐν χϑονὶ κοίλῃ
ὕπνον ἐφικόμενος, σῆς ἀπόνοσφι πάτρας,
τῆλε παρὰ ξανϑοῦ Τυρσηνικὸν οἶδμα καϑεύδεις
νάματος, ἡ δ' ἔτι σὴ μαῖά σε γαῖα ποϑεῖ,
ἀλλ' ἀπέχεις, καὶ πρόσϑε φιλόπτολις ὤν περ άπεῖπας·
εὕδε· μάκαρ δ' ἡμῖν οὐδ' ἀμέγαρτος ἔσει.
βαιὸς ἐπιχϑονίων γε χρόνος καὶ μοῖρα κρατήσει,
τούς δέ ποτ' εὐφροσύνη τοὺς δέ ποτ' ἄλγος ἔχει·
πολλάκι δ' ἢ βλάπτει φάος ἢ σκότος ἀμφικαλύπτει
       50

μυρομένους, δάκνει δ' ὕπνος ἐγρηγορότας·

οὐδ' ἔϑ' ὅτ' ἐν τύμβοισι κατέδραϑεν ὄμμα ϑανὸντων
ἥ σκότος ἥ τι φάος δήξεται ἠελίου·
οὐδ' ὄναρ ἐννύχιον καὶ ἐνύπνιον οὐδ' ὕπαρ ἔσται
ἤ ποτε τερπομένοις ἤ ποτ' ὀδυρομένοις·
ἀλλ' ἕνα πάντες ἀεὶ ϑᾶκον συνέχουσι καὶ ἕδραν
ἀντι βροτῆς ἄβροτον, κάλλιμον ἄντι κακῆς.

ATALANTA W KALYDONIE


OSOBY:

ŁOWCZY.
CHÓR.
ALTEA.
MELEAGER.
ENEUSZ.
ATALANTA.
TOKSEUSZ.
PLEKSYPPUS.
HEROLD.
POSEŁ.
DRUGI POSEŁ.




ἴστω δ’ ὅστις οὐχ ὑπόπτερος
φροντίσιν δαεὶς,
τὰν ἁ παιδολύμὰς τάλαινα Θεστιὰς μήσατο
πυρδαῆ τινα πρόνοιαν,
καταίϑουσα παιδὸς δαφοινὸν
δαλὸν ἥλικ’, ἐπεὶ μολὼν
ματρόϑεν κελάδησε;
σύμμετρόν τε διαὶ βίου
μοιρόκραντον ἐς ἆμαρ.
Aesch. Cho. 602—612[1].



SŁOWO WSTĘPNE.

ALTEĘ, córkę Testyusza i Eurytemidy, królowę Kalydonu, mającą wydać na świat pierworodnego syna Meleagra, nawiedził sen, że urodziła płonącą pochodnię; przy jego narodzinach zjawiły się trzy parki i trzy mu przepowiedziały przepowiednie, mianowicie: że będzie mężem silnej ręki, że będzie miał szczęście w życiu i że dopóty będzie żył, dopóki pochodnia nie strawi się w swym ogniu; z powodu tego matka pochodnię zgasiła i trzymała ją przy sobie. A dziecię, wyrósłszy, pożeglowało z Jazonem po złote runo i wielką śród żyjących zdobyło sławę; a gdy szczepy z północy i zachodu wszczęły wojnę o Etolię, Meleager wyruszył przeciwko nim w bój i rozgromił. Lecz Artemis, podszczuwszy szczepy te do wojny przeciw Eneuszowi, królowi Kalydonu, ponieważ tenże, uczciwszy objatą wszystkie bogi, o niej zapomniał i czci jej nie oddał, zła o zniszczenie ich wojsk, nasłała na ziemie Kalydonu dzika, który mordował ludzi i pustoszył łany; przedsię nikt go ubić nie mógł, a niejeden, wyruszywszy przeciwko niemu, zginął. Zebrali się tedy wojewodowie Grecyi, a śród nich Atalanta, córka Jazyusza Arkadyjskiego, dziewica; z miłości do niej, wielce sprzyjając dziewce, Artemis pozwoliła ubić dzika; Meleager, zabiwszy go, skórę dał Atalancie, zakochawszy się w niej w tym czasie; atoli Tokseusz i Pleksyppus, bracia jego matki, niechętni, że jej tylko dostał się łup, jakkolwiek i inni brali udział w trudzie, nie pozwolili jej go zabrać; tedy Meleager wyzwał ich do walki i zabił; Altea, widząc, że zginęli z ręki syna, siostrzanym zapłonęła gniewem; ująwszy pochodnię, z którą związane było życie syna, rzuciła ją w ogień; wraz z jej paleniem się jęło ginąć i jego życie; przyniesiony w dom ojca, skonał w krótkim czasie; nie wytrzymała też długo i matka z bolu; taki był jego koniec i koniec łowów.







ATALANTA W KALYDONIE.

ŁOWCZY. Gwiazd i miesiąca władczyni, Dziewico,
Skryta śród niebios bezkwietnego pola,
Bogini, bogom trojako przedroga,
Trojaką bowiem jesteś w swej boskości:
Światłem dla zmarłych i dla ciemnych godzin,
Stopą, po wzgórzach mknącą, jak poranek,
Ręką, dla hyżych i ryczących zwierząt
Wielce zabójczą, choć pociski twoje
Snać powiewniejsze od snu i od śniegu:
Wysłuchaj prośby i dłoni gwałtownej
Nie wznoś do góry, ale bądź łagodną,
Jak blask twych oczu, który na niebiosach
Gaśnie lub świecił Pośród psów królewskich
I pośród łowców jam co noc się modlił,
Pani, ku tobie; nikt też lepszej sfory
Nie widział tutaj ni bardziej zabójczych
Ostrzy oszczepów; koniec zasię leży
W rękach i w łonie bogów, niedosięgnion.
O krasolice słońce, co zabijasz
Gwiazdy i rosę, sny i pustkę nocy,
Wstań nam, zabłyśnij, wyciągnij swą rękę,
Łukiem swym dotknij najciemniejszych szczytów
Drżącego nieba, spal i połam mroki
Na twojej drodze, poszarp je strzałami!
Niech włosy twoje zaświecą płomieniem
Nad bezpłomienną muszlą, która jeszcze
Przed chwilą była księżycem; twe oczy
Niech świat napełnią, niech się usta twoje
Rozpalą ogniem; ziemia niech się śmieje,
Rozległe morze niechaj się zpurpurzy
Pod twoją stopą, niechaj jego fale
I wszystkie wiry rozpłoną twym żarem,
Niech się rozpienią w zczerwieniałą wełnę
I w sypkie kwiaty, rzucane rękami
Nimf, rozwiewane ich wargą — bogunek,
Piersią i włosem swym krających fale,
Co z zlepionymi solą warkoczami
Płyną, złociste i drżące, podobne
Bezbruzdnym łanom śniegu! Niech przez ciebie
Zagrają wiatry i wszystkie źródliska
Strumieni świata, rogi Achiloa,
Zielony Ewen, poślubiony morzu!
Przychodzisz w porę. A i ty nam przybądź,
Bliźniacza siostro słońca, Artemido,
Oszczepów naszych daj łup, skórę dzika,
Coś go nasłała, gniewna naszym grzechom,
Wroga ołtarzom bez krwi, ognia, wina.
Spożyj go teraz, twej bowiem ofiary
Dym, krwią barwiony, przecina mrok świtu;
A i dziewiczą różę twoich dziewic,
Tę arkadyjską Atalantę, piękną,
Jak śnieg, o duszy czystej, jak śnieg biały,
O stopie lotnej, jako powiew wiatru,
Przywiodłaś tutaj z leśnego Menala
I ziem ladońskich — przywiodłaś ją grzbietem
Gór nieruchomych i ruchomem morzem,
A z nią i króla niejednego w zbroi
I bohaterów, czoło mężów, bogom
Podobnych w walce. Ponadto z Etolii
I kwietnich pastwisk Lelancyi, od kresów
Tych niw wydatnych, które ongi Zewsa
Syn wydarł rzece i hukowi morza,
Kiedy się w róg swój zapadł bóg szalony
I, sycząc z gniewu, uciekał wrzącymi
Tory swych brodów, jasne zostawiając
Pola, co nagle poczęły w gorącem
Parować słońcu; z brzaskiem dnia, z tych krain
Świeże ci wieńce przyniosły dziewice
I nadobniejsze jeszcze włosów zwoje,
Przepyszne, kwiatem przetykane sploty,
Podobne kwiatom, i hymny ci czyste
Nucą, ofiarę dając nieskalaną.
Lecz mnie od spraw tych dzieli czas; ty jednak
Udziel mi swojej pomocy, nie poskąp
Czci, sforze mojej daj gon, mym oszczepom
Ostrze; niech każdy ma szczęśliwą rękę.

CHÓR. Gdy wiosna sforze swej osaczyć każe
Zimę, księżyców matka wnet poruszy
Deszcz i szum liści na wietrznym obszarze
Pól, na murawach i w lesistej głuszy.
Kochania żądny słowik już się wtedy
Zbyt nie lituje Itylowej biedy,
Trackie okręty, cudzoziemskie twarze
Już nie sprawiają zbytnich nam katuszy.

O pani światła, zjaw się z swym kołczanem
I swoim łukiem, w ogniach swej urody
Pojaw się z grzmotem wichrów, z rozpętanem
Fal wywierzyskiem, z głośnym rykiem wody.
O najlotniejsza, nałóż-że sandały
Na hyżość nóg swych, na ich blask wspaniały,
Gdyż wokół nocy stóp i dnia, nad łanem,
Zachód przygasa, wschód się wznieca młody.

Gdzież nam ją znaleźć, jakie pieśni nucić,
Jak jej kolana zamknąć w swe ramiona?
Oby się mogło serce ku niej rzucić,
Ni ogień skrawy, ni fala wzburzona!
Wichry i gwiazdy, posiane rozrzutnie,
To suknia dla niej, jej śpiewy i lutnie!
Nic hymnu wichrów nie zdoła zakłócić,
Nic zgasić gwiazd tych, których panią ona.

Zgasły już zimy niszczycielskie siły;
Śniegów i grzechów pora już nie włada —
Dni, co kochanka z kochanką dzieliły;
Noc już dnia kosztem nie wzmaga się rada;
Chwil tych wspomnienie — to ból zapomniany;
Mrozy pobite, wokół pachną łany,
Zieloność lasów, kwiatów orszak miły,
Że przyszła wiosna, głośno zapowiada.

Kwiatem rokicin karmią rzek się moce;
Rzek hyży rozpęd powstrzymują trawy;
Z liści na kwiaty, z kwiatów na owoce
Nowego lata skacze żar złotawy —
I liść i owoc są, jak żar lub złoto;
Dźwięk owsów liry przytłumia; tam oto
Satyr orzechy kopytem druzgoce —
W gaj kasztanowy wyszedł na obławy.

A Pan w południe, Bachus w nocnej porze
Tańcem i śmiechem napełniają drogi —:
Gonią Menady, Bassarydy hoże,
Od szybkich koźląt szybsze mając nogi;
Wokrąg rozbrzmiewa ich zabawa pusta:
Liście się śmieją, jak rozśmiane usta,
A przez ich gęstwie oko widzieć może
Ucieczkę dziewcząt, ścigające bogi.

Bachantkom, z włosów, rozwianych rzęsiście,
Bluszcz się ku oczom zesuwa i skroniom;
Opadające winogradu liście
Promienną białość ich piersi odsłonią;
Winograd ciężki na ziemię się stoczy,
Lecz bluszcz owija członków kształt uroczy,
Naokół nóg się lepią jego kiście —
Nóg, co przed łanią i wilkiem się bronią.

ALTEA. Co wy śpiewacie? co znaczą te śpiewy?

CHÓR. Kwiaty niesiemy, wargi, bogom miłe,
Kapłańskie suknie, aby dzień dzisiejszy
Nie zmienił w gorycz miodu w naszych uściech.

ALTEA. Noc, ten pies czarny, spieszy w ślad za białą
Łanią dnia — szybciej, niż mary za hyżą,
Za białą stopą snu; chcecież modłami
Przywołać noc tu z powrotem? A chociaż
Wiosna ujarzmi zimę i wypędzi
Śniegi, tę plagę za nasze przewiny,
I ten miedziany czas klątwy, wiem przecie,
Że deszcz zniweczy wiosnę i że wichry
Pożrą, jak ogień, popiół dni jesiennych.
Dziw mi, że człowiek budzi się z modłami —
Ten człowiek, który śni i śniąc umiera.
Wszelakie bóstwo, chociażby najmniejsze
Pomiędzy tymi, co się bóstwem zowią,
Oznacza więcej, niż sen i czuwanie.
Lecz my mówimy, że może przez modły
Człek się dostanie do Boga. Bo jeśli
Sen miłosierdzia nie zna, a rojenia
Senne jeżeli aż do krwi nas gryzą
I palą kości nasze, cóż nam wtedy
Robić, czuwając? Przez bogi! Kto rzeczy
Śnił bardziej gorzkie, niźli śmierć, ten chyba
O sny już słodsze modlić się nie będzie.

CHÓR. Powiedz, królowo, co-ć spaliło serce?
Drży mowa twoja, jak płomień na wietrze.

ALTEA. Prawdę mówicie, nie wiedząc, że prawda.
Albowiem sen mój ogniem, a rojenia
Senne to strawa, która go podsyca.

CHÓR. Lecz dobrze czyni, kto się bogom podda.

ALTEA. Gdyż czworonożną ześlą na nas plagę.

CHÓR. Gdy czas posłuży, znajdziem na to zielę.

ALTEA. Ale tem zielem wzdyć nam krew zatrują.

CHÓR. Cóż ciebie zmusza nie ufać ich środkom?

ALTEA. Jeżeli jad nam dają, zamiast wina?

CHÓR. Twardą ich wola, mową jej nie zmienisz.

ALTEA. Żółć zamiast mleka, a klątwę za modły?

CHÓR. Nie dali-ż życia ci i końca życia?

ALTEA. Nawet leczący, nie pomogą; drwią z nas
Tą odrobiną litości; my wówczas
Modlim się do nich i płaczem; a w końcu,
Folgując chwilę, całkiem dobijają.

CHÓR. Mało ma chwały, kto bogów nie chwali.
Cóż ci zrobili, że im tak urągasz?

ALTEA. Przedsię nie mogę chwalić Artemidy
Za to, że dręczy kraj, za tego dzika,
Który płomienną racicą i kłami
Zielone łany niweczy i zboża,
Łęgi i łąki, nim się kwiat rozwinął,
Trzody i stada, słodką żrące trawę —
Ja jej nie chwalę, bo cóż tutaj chwalić?

CHÓR. Ale jeżeli król, czyniąc ofiary,
Obdarzył bogów krwią, pszenicą, winem,
A jej ni żertwi nie spalił ni placka,
Ani też soli nie złożył, jeżeli,
Zgniewana o to, nawiedziła kraj nasz
Plagą, a teraz zdejmuje nam z ramion
To brzemię losu, czyż ją za te oba
Nie wielbić czyny? Wszak czyn sprawiedliwy
Na wszystkich drogach swych patrzy oczami,
Którym się wstydzić nie trzeba, a litość
Nie może nigdy być nazwana błędem.

ALTEA. Tak, ale ona klątwę nam zesłała,
A lek jej ranił; roznieciła ogień,
Gdzie dawny ogień zagasł, a gdzie wicher
Przygłuchł, tam burzę rozżegła straszniejszą.

CHÓR. Jakiż to orkan skręca nasze żagle?

ALTEA. Miłość, przeciwny wiatr, siekący deszczem.

CHÓR. Od jakiej gwiazdy burzliwej on wieje?

ALTEA. Poprzez Evenus, k’południu, od morza.

CHÓR. Twojego słowa wichr bije w Arkadyę.

ALTEA. Jak wichr północny, gdy śnieg się wypadał.

CHÓR. Nie, ta dziewica nie tknięta miłością.

ALTEA. Przecz nie szukała miłości gdzieś w zimnej
Zatoce morza, albo też w jaskiniach,
Gdzie dziki czyha zwierz, lub w ogniu
Albo śród śniegu na wirchach, lub w onej
Ziemi żelaza, gdzie nie kwitnie wiosna?
Oby tam była znalazła tę miłość,
Lub oby miłość była ją znalazła!

CHÓR. Od wszystkich świętych dni lub świętych rzeczy
Świętszą jest ona; jest jak kropielnicza
Woda, jak ognia dym najprzeczystszego,
Niewinna, czystym poślubiona modłom,
Przepełna myśli, wyższych od niebiosów,
Niepokalana, jak ogień, jak ostrze
Miecza; nie kocha mężczyzn; cóżby takie,
Jak ona, byty, czyniły z miłością?

ALTEA. Patrzcie, nie mówię, jak człek lekkomyślny,
Lecz jak strapiona przemawiam królowa;
Często mych braci słyszę, jak się kłócą —
To mnie nie wzrusza; syn mój ich strofuje,
I to nie wzrusza mnie: wiem, że do końca
Będą mędrcowie i głupcy — cierpliwie
Znoszę to wszystko. Ale to mnie wzrusza,
Dlaczego miłość ma być jednakową
Równo dla mędrców, jak i głupich — czemu
Złem jest, co słowa wybrane i mądrość
Obraca w powiew i ogień? Nie rozkosz,
Smutek się rodzi z niej i dusz rozterka,
Waśń i łzy świeże, z pnia łez odwiecznego
Wyrastające jak kwiecie, jak owoc,
Co z odwiecznego kwiecia łez wyrasta —
Wciąż zaszczepiany ból i jęk i troska.
Rzekły mi o tem wróżby, mam w tem udział,
Nie wiedząc o tem; lecz we śnie bogowie
Ciężko mnie trapią, przeznaczenie sypie
Na me powieki żar, pomieszan z nocą,
Aż do ślepoty wzrok mi mój wypala,
Jasną mą duszę mroczy wizyami;
Patrzę, nie widząc nic, słucham, nie słysząc,
Lecz oczy moje plamią piękne łoża
Mego nakrycie, w którem twarz swą kryję,
Ażeby króla płacz mój nie obudził;
Brwi me i usta drżą i jęczą we śnie,
Jako płomienie lub jak wrząca woda,
Ogniem sycona od spodu. Me piersi
Łzy napełniają i bezpłodnym jękiem,
Bardziej od morza słone, wokół króla
Barwne skrapiają wezgłowia — tak we śnie
Sny mnie chrapliwe szarpią. Kiedyś śniłam,
Że z mego łona wyszły żar i żagiew;
Naówczas jeszcze syn mój Meleager,
Ten przewspaniały kwiat na polach bitwy,
Nie czuł białego światła dnia; dziecięciem
Nie był zapłakał jeszcze; ale wkrótce
Jam go zrodziła i serce me rosło,
Bo dotąd nigdy wzdyć się nie urodził
Taki królewski mąż, żadna królowa
Takiego dotąd nie zrodziła syna,
Jak mój! Bóg zesłał takie narodziny,
Takich narodzin dał mi łaskę. Wówczas
Trzy w dom mój weszły przędzące kobiety,
Każda swą przędła nić — jedna, mówiący:
Ta jest na siłę; druga: ta na szczęście;
A trzecia rzekła: póki na kominie
Nie spłonie żagiew ta, dopóty mąż ten
Będzie wesołe dni miał i szczęśliwe.
Zgarnąwszy suknie, wyskoczyłam z łóżka,
Wyrwałam żagiew, zalałam ją wodą,
Bosą skoczyłam nogą na ognisko,
Gołą zdusiłam ręką sypkie iskry
I zagasiłam, dmuchając; albowiem
Rzekłam: najwyższe to są Przeznaczenia,
Przemieszkujące z nami i my nieco
Łaski znajdujem w ich obliczu — mówię
Nieco, gdyż często, łaski nie znalazłszy,
Napróżno o nią błagamy. Lecz miały
Litość nade mną i nad tobą, synu,
Najszlachetniejszy z kwiatów, co gdykolwiek
Wyrosły z ciała nasienia. Gorąco
Jam go całować jęła i osłaniać
Ręką i tulić włosem i ramiony,
Płacząc, a izby płacz go nie przeraził,
Takem się śmiała. Taką był drobiną
Ten dziś tak wielki mąż, że ludzie głowy
W tył odrzucają, patrząc, jak się w słońcu
Błyszczy rzeźbiony mąż na jego tarczy,
Śmiech dzwonków słysząc naokół obręczy,
Ni lutni granie albo śpiewy ptasząt,
Albo też widząc, jako postrzępiony
Cień pióropusza kraje połysk miedzi,
Tak, że hełm jego lśni się jako księżyc,
W wietrzną, zimową noc wyzierający
Z puchu obłoków, gdy pędzą okręty,
A ludzie walczą z morzem, gdy się łamią
Wiosła, a dzioby piją śmierć z głębiny.
Wówczas maleńki był, niesprawną wargą
Szczebiotał słowa niezwiązane z sobą,
Ślepemi usty i palcami dręczył
Pierś mą i bił mnie — ten szalony chłopiec —
Ręką i nogą, szczebiocząc. Lecz owe
Stare kobiety z powiązanym włosem,
Przerażające bogów, mego synka
Nie przeraziły bynajmniej: ze śmiechem
Wyciągał ręce ku niedotykalnym
Włóknom i węzłom. Niewiasty odeszły,
A jam ukryła żagiew, wielką radość
Czująca w sercu, że mi wypełniły
Nieba mą wolę. A teraz ja nie wiem,
Gdzie nas bogowie ciągnęli — na lewo
Czy też na prawo, gdyż sen miałam drugi,
Widząc, jak czarna żagiew wystrzeliła
Z ognia, by gałąź kwiecista, jak płomię
Więdło ni kwiaty i jak Śmierć, przybywszy,
Tchnieniem ust suchych wtłaczała mi w piersi
Zwęglony popiół, a Miłość hyżemi
Zdeptała stopy żarzewie. W mem sercu
Wiem też, o dziewki moje, że bogowie
Nie tylko dla mnie czy dla mego syna
Stworzyli żywot i żądzę żywota
I miłość serca i serca rozterkę —
Nie! słońce świeci dla wszystkich i wicher
Wieje dla wszystkich do nocy; a kiedy
Noc ta nadejdzie i słońce zamiera
I wiatr i niema już światła ni burzy,
Jest sen i rzeczy wszelkich zapomnienie.
Tę mądrość bogów poznałam przed laty,
Słysząca także wielce mądre słowa
Eurythemidy, mej matki, co oczy
Miała na wszystko otwarte i żywe
I o tych sprawach mówiła ustami
Człeka, co wszystkie pozrywał już więzy
Z tem ciałem ziemskiem, z jego tchem i ze krwią,
Podlegającą rozkładowi. Takich
Czas jej udzielił darów, dał jej równą
Duszę i równe na te sprawy oko —
Tak mi mówiła. Ale czy mi rozkosz
Lub smutek przędzie, albo też nie przędzie
Przemijająca godzina, odchodzę
Pełna swej duszy, byt skończony w sobie,
Co już ma dosyć i siebie i swoich.
A jakiekolwiek wyciągną bogowie
Losy dziś dla nas, przyjmiem je i będziem
Dolę tę znosić. Teraz, nim się zbiorą
Łowcy, odejdę i uzbroję syna
I precz powiodę, aby od miłości
Nie doznał krzywdy lub od gniewu ludzi.

CHÓR. Nim płynąć poczęły dni fale,
Czas przyszedł, by stworzyć człowieka,
W podarku łzy przyniósł i żale;
Z przybyciem i Troska nie zwleka
I Rozkosz, co boleść przyniosła,
I lato z kwiatami, co więdną,
I Pamięć, w niebiesiech wyrosła,
Szal z piekieł z tą twarzą obłędną;
I Siła bez rąk przyszła w gości
I Miłość, co żyje li tchnieniem,
I noc, co jest cieniem światłości,
I życie, co śmierci jest cieniem.

I wzięli bogowie do ręki
I ogień i łzę tę ciekącą,
Z pod stopy tak wzięli ten miękki,
Ten lotny piasek, i wrzącą
Pianę wód morskich, proch ziemi,
Spowitej w katusze i znoje,
Byt ciał, nim się stały żywemi
Gdzie śmierci i życia podwoje.
Tak z płaczu gorzkiego i śmiechu,
Z miłości i wstrętu, z potęgi
Życia niezmiennej, z oddechu
Smierci, dzierżącej okręgi,
Na noc, na dzień, na poranek
Bogowie człowieka zlepili,
By cierpiał ten Troski kochanek,
By moc jego zgasła tej chwili.

I wichrów walczących zatargi
Zgarnąwszy z południa, z północy,
Powiewy ich tchnęli mu w wargi,
W żywota skąpali go mocy.
Źrenicę mu dali i mowę,
By duszy tworzyły zasłonę,
I chwile dla grzechu gotowe,
Dla pracy i myśli stworzone.
I miłość i rozkosz mu dali
I światłość rzucili na drogi,
Dni długość, co słońcem się pali,
I noc, a w tej nocy sen błogi.
Wargami gdy człowiek poruszy,
Ognistym przemawia potokiem;
Oślepłą ma żądzę w swej duszy
I śmierć przewiduje swem okiem.
Tka, a ma z szydu okrycie,
Nie zbiera, acz chodzi za pługiem,
Czuwaniem li jest jego życie
Między snem jednym a drugim.

MELEAGER. O cudne niebo, okręgu bezgwiezdny,
O dniu uroczy, witaj nam, zawitaj!
Męże, gotowi do czynu, pragniemy
Zerwać dziś sławę z ciebie! Przyjdź, o dziecię,
Zrodzone w światła przejasnem rozbrzmieniu,
Ty, z tym uśmiechem i hyżymi członki
I szczęściem w oku, spraw, by się te łowy
Z bohaterami, miast sfory, na wieki
Upamiętniły — daj nam powodzenie!

ALTEA. Nasamprzód, synu, wielbię twą modlitwę,
A potem życzę tobie powodzenia.
Ale bogowie przedsię wysłuchają
Rąk, nie ust naszych; nad krzyk i ofiarę
Przenoszą czyny i trudy człowieka.
Lecz ty, uzbrojon i gotów do czynu,
Idź; gdyż jak chmury deszczowe na wietrze,
Tak się gromadzą najwybrańsi męże
Naokół ciebie, aby zniszczyć plagę,
W kły uzbrojoną, a zaś w Kalydonie
Zostawić dzięki, szczęsne dni i spokój.

MELEAGER. W płomieniach miasto i wszystkie niziny,
Krokiem idących rozbrzmiewa powietrze —
Bogowie, dajcie owoce ich czynom.

ALTEA. Spojrzyj, swe zmysły wyostrz i opowiedz,
Kogo tam widzisz, gdyż cienie i wicher,
Który pomiędzy mgłą a rankiem wieje,
Łącząc się z kopyt tententem i z błyskiem
I kół i zbroic w tym mroku, pociętym
Iskrami światła, z płomieniem oszczepów,
Lśniących, jak zwierza dzikiego źrenice,
Wskroś uderzają w me oczy, że, ślepe,
Migocą żarem, tak iż dzień ten, zda się,
Skrzy się i pali siecią skier i ogni.

MELEAGER. Naprzód — bo wszystkich nie znam, jest Peleusz
Larysseański, z którym dzieli łoże
Z pian urodzona, białolica dziewka,
W srebrne obuta trzewiki, urocza,
Jak piana morska, bogini; a z nimi
Syn ich, śród dzieci ziemskich najwspanialszy,
Bogom podobien, przyszłej pełen chwały.

ALTEA. A ci płonący, jak dwie bliźnie gwiazdy?

MELEAGER. Dwa bliźnie kwiaty, synowie twej siostry.

ALTEA. O me najsłodsze pokrewieństwo w świecie!
O Ledy krwi bliźniacza, wdzięczne głowy,
Podobne światłom na spokojnem niebie,
Dwie kwiatom równe gwiazdy w wirze boju!
Z radością serca i wzruszeniem duszy,
Aż oba oczy zlewają się łzami
I od tęsknoty palą się powieki,
Witam was dzisiaj z tej dalekiej drogi,
Rada, że widzę was podobnych bóstwu!
Zdalaście tutaj przybyli, najmłodsi,
Lecz najwspanialsi, godni ócz miłości.

MELEAGER. Tak samo-m widział — wracając do domu, —
Tam, gdzie Eurotas, niedaleko Sparty,
Wrzącą swą wodą wyżłabia jaskinie
W mokrej opoce — tak samom-ci widział
Dwie ich siostrzyce, tę łabędziobiałą,
Małą Helenę i mniej od niej piękną,
A przeuroczą Klytemnestrę, dziewczę,
Wielce poważne, by łania na łące,
Która się lęka strzału. Ale czasem,
Jakby ją radość tknęła albo miłość,
Śmiać się poczyna z błyszczącemi oczy,
A potem płacze, na co i Helena,
Która się śmiała, płacze, tak że tamta
Musi ją karcić i skarcona, zmilkłszy,
Wraz ją całuje w lica, usta, oczy
I znów się śmieje — tak, w bezkwietnem życiu
Młodych pękówek, bawią się te, pełne
Przyszłego kwiecia, cudne kwiaty bogów.

ALTEA. Oby też miały lube dni i mężów
Rozmiłowanych i tę godną miarę
Czci domowego ogniska i spokój
I pełnię życia i łoże bez hańby.
Na kimż to widać tego orła w locie,
Skrzydłem płomiennem bijącego w słońce,
Sięgającego po łup dziobem pustym?

MELEAGER. Znak to królestwa Telamona, ziemi,
Gdzie wrząca piana podwójnem ramieniem
Okala strome skały Salaminy.

ALTEA. Jak człowiek mocnej ręki, tak się niesie,
W winogradowym wieńcu, w morskiej woni,
Lśniący jak wino, ruchliwy by fala —
Któż to w tym pasie tak chmurnie idący?

MELEAGER. Anceusz mocnej ręki, chłop żelazny,
Miecz obosieczny w boju, jak siekiera
Na jego tęgiem ramieniu, on, pełnym
Płynący żaglem na falę oszczepów;
Za nim Cefeusz, bliźni brat, w Arkadyi
Mąż obok niego z wszystkich najprzedniejszy.

ALTEA. Cześć wszystkim mężom, nam zaś przy ognisku
Domowem czyste życie, dni bez sromu.

MELEAGER. A tam po nogach bez sandałów poznasz
Żagiel i wiosło etolijskiej ziemi —
To bracia twoi: Toksej i gwałtowny
Pleksyp, porywczy w ręku i języku;
Owocne ma on ręce, ale usta
Niszczą ich dzieło bezowocnem tchnieniem.

ALTEA. Słowo owocne jest, jeżeli godne;
Oddechem wszelką niweczy truciznę
I gwałty strąca z wysokiego stolca
Urokiem słowa i pieśni niejedno
Złe zburzył człowiek, stłumił żar tyranii.

MELEAGER. Wszystko, prócz bogów mają i miłości.

ALTEA. Umiłuj prawo, trzymaj się przepisu.

MELEAGER. Prawo na uściech żyje, drogich bogom.

ALTEA. Gdzież Bóg, któremu drogą będzie nowość?

MELEAGER. Zews, co pod stopą zwyczaj ma i trwogę.

ALTEA. Ale nie kocha tych, co łamią prawa.

MELEAGER. Sam nie jest niczem mniej, niż jego prawo.

ALTEA. Lecz się z dawnego prawa nie natrząsa.

MELEAGER. Jednak przetwarza i niszczy, gdy zechce.

ALTEA. Lecz nie, by każde życie żyło sobą.

MELEAGER. Nie tylko żyło, lecz rosło, świecący.

ALTEA. Pycha się zwala, zbytni zysk nie zyskiem.

MELEAGER. Zysk się rozprószy, trwają wielkie czyny.

ALTEA. Bogowie wielbią tego, dziecko moje,
Kto żyje prawem i wielbi je sercem.
Lecz kto je kocha wargą, zaś go czynem
Ani też sercem nie pożąda, w słowach
Kryjąc obłudnych złą wolę, niebiosa
Wnet go zaślepią, wnet też, węsząc grzechy,
Podąży za nim bliźnia siostra, Dola,
Psy nagłej śmierci pożrą go niebawem.
A jest-li człowiek jednem z myślą bogów,
Niech będzie szczęśliw, nie przez podeptanie
Praw i przepisów, nie przez nowość rzeczy.
Kobieta zbrojna walczy sama z sobą
Jak nie-kobieta, depce swój obyczaj
I cześć i chwałę, którą wzdyć posiada,
Miłość i dzieci krzyk i ślubną rękę
I ust małżeńskich wzajemne przysięgi.
Tak niekochana czyni, a jeżeli
Ktoś ją pokocha, ogień i żelazo
I paszcza wojny są dlań mniej zabójcze,
Niźli jej usta i sploty jej włosów,
Albowiem z tamtych płynie nam trucizna,
A z tych paląca życie ludzkie klątwa.
Lecz ciebie, synu mój, niechaj nie trapią
Złe sny i nie miej również takiej żądzy,
Bo miłość ślepa z czasem się wypali;
Lecz kto ją żywi tak, aż jego życie
Pokala plama ohydna, niczego
Chwały godnego ten ci nie posiędzie,
Ani też mądrą umrze śmiercią zacnych
Ludzi pradawnych, którzy lat swych długość
Żyli bez skazy, patrzący w twarz bogów
Zadowoloną, i którzy bez hańby
I żadnej trwogi wypełniali czyny,
Pamięci godne, i w obliczu ludzi
I słońca dni swe strawili, zyskując
Coraz to większą chwałę i z swej chwały
Oddając kęsy ziemi, co ich karmią
Swoją żywiła, i dniu, co ich zrodził,
I przyjaciołom ojczystym i obcym,
W gościnę do nich przychodzącym mężom,
Wdzięczną, pamiętną napełniając sławą
Kraje, kochane przez słońce, oblane
Falami morza, ludne miasta, drogi,
Nienawiedzane dotąd, usta obcych
Jako i wargi swych ziomków. A kiedy
Wiek osiwiały i ta śmierć czcigodna
Zabierze siłę i życie ich członkom,
Krew im wysuszy i zaciemni oczy,
Cześć nieśmiertelna spadnie wówczas na nich,
Przez jasne życie i śmierć pożądaną
Dotarli bowiem do dalekich tronów
Dusz, do krainy, której nikt nie odkrył,
Gdzieś na zachodzie, dokąd słych nie dotarł,
Gdzie święte morze faluje bez wichrów,
Śnieg swoich białych nie pokaże skrzydeł,
Gdzie niema grzmotów ani szmerów deszczu,
Słońce nie pali, a wszystko w spokoju
Zywie i kwitnie. Ci przedsię, co życie
Swoje spełnili, święci i umarli,
Mędrce i bogiem natchnieni pieśniarze,
Ci, co kochali kraj, wszystko, co dobre,
A przedewszystkiem to, co ukochali
Ludzie najlepsi: wolność, wolne życie
I wolne wargi i wolną prawicę
Ludzi, zrodzonych do wolności, — wszystko,
Co jest na ziemi godne czci — ci wszyscy,
Co tutaj żyli pionem dnia nasieniem,
Żyją tam, wprawdzie nie równiejsi bogom,
Lecz zato bliżsi, niż za dni swych ziemskich.
Żyj takiem życiem, takiej pragnij śmierci!
Zasię z płomiennych, jasnych snów miłości
Idzie k’nam troska i życie bezsenne —
Nie sny, lecz ciężkie spływają majaki:
Powiek im żadne nie zawrze zaklęcie
I nie uciszy żadna pieśń; śmierć hyża
Bezpłodną stopą zdepce niedojrzałe
Kłosy i wino wyciśnie przed czasem.
Jej unikając, chwytaj szczęście życia,
Co niech nie będzie beze czci; owoce
Zbierzesz naówczas takie, jakie ludzie
Zbierają w rzadkich godzinach — nie wielu
Jest ich, lecz zato są szczęśliwi. Synu,
Ty najszczęśliwszy będziesz z nich, jeżeli
Przed Przeznaczeniem ugniesz swoją duszę,
A zaś swe oczy i serce ku wzniosłym
Zwrócisz nadziejom, ku tym czynom bożym
I ku bożemu miarkowaniu siebie.
Wszystkie dni twoje będziesz pośród ludzi
Jak moc i światło, ponad godzinami
Śród gwiazd zapłoniesz na niebie i ani
Tak się, jak człowiek, złamiesz ni się spalisz.
Któremuż bowiem z bohaterskich nazwisk
Dali bogowie do rąk takie życie,
Jak twe? I w chwale żyłeś, życie twoje
Było tu dla mnie, com cię porodziła;
Podzięki warte było dla tych wszystkich,
Co tu wyrośli, przeznaczone było
Na wieczną chwałę. Sławę-ś zyskał przednią,
Gdy w dom ojcowski straszna biła wojna,
Kiedy mieszkańcy wietrznych gór zwrócili
Ku nam oszczepów swoich dzikie morze,
Gdy od tessalskich kopyt zadudniła
Cała Etolia; jako wicher wrzące
Rozprasza piany i fali powrotną
Kiełza nawałę, tak ty potrzaskałeś
Wszystkie ich dzidy, aż legł mąż przy mężu.
Naprzeciw sobie staliście oboje,
Bóg przeciw bóstwu, Ares i Artemis —
Tyś był silniejszy. Przeto rozpętała
Tę ostrozębną klątwę, którą zmożesz.
W zieleńszej bowiem pękówce żywota,
Nim się łodyga naodziała kwieciem,
Gdy czas ci jeszcze pozwalał na wywczas,
Tyś snu nie zaznał ani też spokoju,
Lecz, tęgi ręką i sercem, śród trudów
I walk przeznojnych męskiej-ś szukał sławy,
Śród niedostępnych mórz, dalekich torów,
Które aż dotąd nie widziały żagli,
U tych wybrzeży, gdzie wichr nie ustaje,
Gdzie huczą grzmoty, dzień nie cieszy ludzi.

CHÓR. Szlachetną mądrość i przedziwne słowa
Dały jej bogi; słuchaj, Meleagrze.

MELEAGER. Matko, nie umiem ja szermować słowem,
Nie chcę też warg swych zwracać przeciw tobie,
Która-ś jest mądra i słów świętych pełna.
Jedno wiem pewno i tego się trzymam,
Ze choć mój rozum nie jest tak zaostrzon,
Chociaż zwyczajem kobiet prząść nie umiem
Takich słów słodkich ni stapiać, by w ogniu,
Giętkich, podatnych myśli ludzkich, przecież,
Czyniący dobrze i wielbiący bogów,
Mam zmysł, by widzieć jasno, co jest słuszne.
Kogo bogowie miłują, a zasię
Kim pogardzają, każdy człek to widzi
I sam w stosownej ukorzy się chwili,
Serce zamknąwszy w karby. I ja wielkie
Widziałem rzeczy, jak mówisz, a przedsię,
Gdy po raz pierwszy między naciągnięte
Liny zachodni wiatr porwał nam żagiel,
A ku wschodowi odrzucił nam wiosła,
Gdy śnieżno-lśniącą pianę nieść rozpoczął
W twarze żeglarzy i gdy pierwsza bruzda
Tego dziewiczo-zielonego morza
Jęła się ciągnąć za krającym pługiem,
Ciosanym w jodle, aby wraz się zamknąć,
Jak się zamyka warga, jak się nasze
Ucisza serce, kiedy sen głęboki
Dech nam przytłumi, — wraz się zamykając,
Lśniła, jak włosy Nereid i drżące
Usta lękliwym otwierała bogom,
Co z bezsłonecznej, głośnej wstając głębi,
Patrzyli na nas przez gasnące fale
I mgławe światło, — wówczas, gdyśmy wzrokiem,
Jak gdyby ludzką ręką, pochwycili
W dal lecącego gołębia i strzały
Wysłali za nim i bez szwanku groźne,
Niezwyciężone zmogli Symplegady —
Ale najwięcej, kiedy szare, nagie
Skały wybrzeża Kolchidy strzeliły
Nad naszą głową, gdyśmy w poszarpanych
Turniach wyjące usłyszeli wichry
I niezmożonych fal ujrzeli błyski
Poprzez szczeliny, gdy wiatr południowy
Rozżegał fale do białych płomieni,
Które się kładły, jako płomień świecy
Na jedną kładzie się stronę; i dzikie,
Podmuchom wiatru niedostępne wirchy
Myśmy naówczas widzieli, doliny,
Paszczami rzek swych ziejące ku morzu,
Białe od gorzkich kwiatów, jaśniejące
Słoną skorupą piany; słyszeliśmy
Poświsty wichrów, które, przysiadając
Ni klucze ptaków, krakały jak ptaki,
Dzikiemi stopy okrywając okraj
Płaszcza orkanu; widzieliśmy biały,
Olbrzymi Euksyn, jak pełnemi usty
Wyrzucał fale, grzmiąc tysiącem gardeł.
Lecz myśmy parli naprzód i zdobyli
Runo i srogą zdobyli Medeę,
Sroższą od morza. Ale chociaż tyle
Było tam dziwów i straszliwych cudów,
Żaden nie zrówna temu, który tutaj
Widziałem dzisiaj — dziw to przeuroczy,
Budzący trwogę, kobieta, bogini
Niepokalana: nie będąc jej równy,
Kochać nie mogę, ale się jej trwożę
I przed wszystkimi wielbię ją bogami.

ENEUSZ. Pani, Testyusza córko, i ty, synu!
Nie lekkomyślny, ani też nieświadom
Sporu, ni pełen snów, drżących, jak ogień,
Który zamiera, idę, by być sędzią
Pomiędzy wami, lecz jak król, minionych
Dni dzisiaj pełen, wyćwiczon w mądrości
Lat, które przetrwał. Nie ciebie ja chwalę,
Pragnącą cofnąć to, co się już stało;
Ani też ciebie, co zbyt to przeceniasz.
Co nam godziny dały, to nam dały
I tego zmienić nie można, choć one
Wciąż się zmieniają i z czasem niejedną
Rzecz dobrą płodzą, nie zawsze tę samą.
Tak też i teraz przysłały nam w pomoc
Śród mężów zbrojnych niewiastę, zrodzoną
W obcej nam ziemi, dziewicę, bynajmniej
Do tych powszednich niepodobną kwiatów,
Co rosną, rodzą owoce i giną;
Nie do miłości ani do małżeństwa
Ona stworzona — chwała wszystkich dziewic
Niepoślubionych, wybrana przez bogów,
Którzy kochają dziewictwo. Ich czcimy,
Czcząc ją, ty zasię powstrzymaj swe kroki
Od pójścia za nią, wzrok swój od miłosnych
Spotkań; nie zwracaj serca ku jej sercu,
Iżby nienawiść nie zrodziła, synu,
Owoców, bardziej zabójczych, niż miłość.

ALTEA. Mądryś, o królu, ale mądrość chroma;
Tyś sprawiedliwy, ale sprawiedliwość
Ni bogom miła jest ni Przeznaczeniu;
Jednakie ciosy wymierzają oni
Zarówno w prawe jak i czelne usta,
Krew pobożnego łączą z krwią bezbożnych,
Rażą tak święte wargi jak i kłamne...
Dosyć... Słów mądrych brak mi i me serce
Wraz się zapala i płonie płomieniem,
O moje dziecko, o mój synu, z troski
O twoją głowę; oczy mgłą zachodzą,
Zwrócone k’tobie, o ty mój chodzący
W zbroicy chwały; z miłości ku twoim
Oczy me toną w mroku, łzy je palą,
Żrące, jak ogień, i me usta milczą
I dusza moja usycha z miłości.
Lecz na twą rękę, na twe życie, oczy,
Na wielkie serce, na twoje kolana,
Które ja teraz obejmuję, synu,
Nie gub mnie własną twą zgubą. Bo przecież
Nie wyszła matka z niewieściego łona,
Któraby więcej kochała. Nie było
Takiej królowej, coby doskonalsze
Oddała serce tym, których miłuje.
Bo to, co inni lekceważą sobie,
Zapominając o tem, jak o rzeczy,
Przemijającej, ni ten wiatr na morzu,
Zawszem ja miała w pamięci. Przede mną
Stałeś przez wszystkie lata swe, mąż zbrojny,
Potężny, radość dla ludzi, patrzących,
Jak twoje czoło lśniło, jak twa ręka
Płonęła ogniem, torująca drogę
Śród najeżonych, żelaznych oszczepów;
Ale i wówczas, gdyś liczył trzy wiosny,
O ty mój kwiecie, kiedy, drobny, mały,
Leżałeś przy mnie, a jam cię karmiła,
Mnie li jedynie, słabe, wątłe dziecię,
Byłeś rozkoszą, a nikomu z ludzi.
Któż ciebie szukał wówczas, któż pomagał,
Któż wiedział o tem, czy-ć jest dobrze? powiedz!
O nie, nikt z ludzi. Jakież cię widziało
Morze, twoimi odbrzmiewając wiosły?
Jakiż przez ciebie kraj zapłonął wojną?
Dla mnie li byłeś piękny, ty drobino,
Ty bezowocny bycie, ty mojego
Ciała owocu, ślepy, ode złota
Droższy, dziecinny, nierozwity kwiecie!
Srebro ni jasny śnieg, ni puchy piany
Nie były bielsze — nad twój włos złocisty
Nie było złota, o dziecko, me dziecko;
Teraz wspanialszy jesteś, lecz nie milszy,
Dla oczu moich nie nowąś istotą:
Na twoją duszę, na te piersi moje
Błagam cię, bój się bogów, mnie, własnego
Lękaj się serca, jeżeli to wszystko
Nie ma się zwrócić przeciw tobie, synu!
Bo któż wie dzisiaj, jaki wiatr i jaką
Falą zmiennego czasu pocznie głosić
Nieszczęsną burzę? Nie ma nic trwałego
W świecie, bogowie złamią wszystko! Przecież,
Piękny mój synu, jest-li jakaś siła,
Dłużej trwająca, to ta wkorzeniona,
Ta gorzka miłość, co płonie pomiędzy
Nami obojgiem, co ze mnie na ciebie
Spływa — ta jedna przetrwa wszystko. Pocóż
Innej ci szukać miłości? Dlaczego
Zabijasz serce moje? Patrzaj! Dzikie,
Szalone mówię słowa; już mnie wszystek
Opuszcza rozum; snać strącona jestem
Z tronu mojego ja i pohańbiona
I spoczwarzona! Duch, korona moja,
Już połamany, serce me zamarło,
Odarta z duszy, stoję hańby pełna,
Ni to najlichsza z kobiet; pomyśl o tem!
Żyj, jeśli pragniesz, jeśli nie, pamiętaj,
Że masz od bogów życie, by je strawić,
Lub je utrzymać; nie umrzesz, jak ludzie,
Skon twój, gdy spadnie na cię, mnie połamie.

MELEAGER. W łzach twych, królowo, topi się me serce,
Litość nad tobą kości mi przenika,
Miłość wraz z bólem oczy moje gasi,
Przytłumia oddech; wiem, czem jesteś dla mnie
I czczę twe piękne oczy i twe piersi;
Duchem, miłością złączony-m jest z tobą —
Bo cóż dla człeka jest tu straszniejszego
Nad siłę matki i słodkie jej lice?
Lecz co być musi, niech będzie! Raz tylko
Żyje dzień dla nas i już go nie znajdziesz.
Owocna chwila, władnąca nad nami,
Większą ma wagę, niż my; lecz ty, Boże,
Zewsie, jedyny przednich spraw sterniku,
Ojcze, patrz na nas i, gdy chcesz, dopomóż,
A jeśli nie chcesz wesprzeć, tak poniechaj!

CHÓR. O miłości, jak kształt twój uroczy i jaki pełen dobroci!
Twoje skrzydło w powietrznej roztoczy skrzydłem gołębia się złoci;
Stopa twoja tak szybka i żywa, jak wicher, co kraje morze;
Ziemia-ć płaszczem i suknią, co skrywa te twoje członki boże.
Zwinna jesteś i ślepa: pożogi sieją płomienne twe są miecze;
Rozśmiech żądzy wyprzedza twe drogi, za tobą łza się jej wlecze.
Dwie postaci przy swoim masz boku, mężczyznę z oblubienicą;
Snać ją rozkosz przeraża: w jej oku ognie się trwogi świecą.
Jak woń, która rozsadza pękowie, oblubienicze jej tchnienie:
Skonem jej oblubieniec się zowie, jej imię Przeznaczenie.
Kwiat trujący narodził się z piany,
Z piany morza i krwi ten czerwony
Kwiat się zrodził i gorzkie dał płody;
Smiech i ślozy to jego nasiona,
Liście jego to gniew jest wezbrany;
Gorycz jadu śród jego korony;
Bez korzeni wstał z morskiej on wody,
Nie zaszczepion, z lat wystrzelił łona.

Nie zstrzępiła się tu przędza świata,
Którą przędzie dzień aż w pomrok siny;
Nie okryły się szronem Godziny,
Ani Czasu podarła się szata,
Gdy zabójczy cud powstał z głębiny,
Kiedy Troska szła ujarzmiać lata.
Morskie do niej tuliły się fale
Ucieszone, że oto z ich łoża
Kwiecie ciała wyrasta tej mocy,
Która żarem wypełni oddale,
Która zimne rozgrzeje przestworza
Aż po śnieżne granice Północy.

Ptak w błękitach i człowiek na ziemi,
Który dźwięcznie dzielące się słowa
Pochwytuje uszami chciwemi —
Wszystko zwierzę, co pełza i biega,
Co po stawach i rzekach się chowa,
Co po łąkach i łęgach się pleni,
Radość w sobie szaloną rozżega.

Rzekli bowiem w rozkoszy powodzi,
Że w gołębiej przybywa tu bieli,
Że byt świata w oddechu jej leży,
Ze z nią razem byt świata się rodzi:
Żeś miłości jest matką, wiedzieli,
Nie widzieli zaś śmierci macierzy.

Czemu przyszłaś, o Matko, w zaranie,
Gdy od wiatrów ucichły przestworza?
Jak kwiat przyszłaś, rozkwitły na łanie,
Jak kwiat piany, kwitnącej śród morza!
Gorzką byłaś z najpierwszą już dobą,
Afrodyto, o matko ty waśni!
Jakiś spokój panował przed tobą,
Łzy tak ciągle nie władły nad nami,
Żywot płonął rozkoszniej i jaśniej!
Czem ty jesteś, nie było tem życie —
Jak kobieta było, co z latami
Rośnie w owoc! — O smutku, zagaśnij!
Świat bez cierni, bez żądła pragnienie,
Śmierć nie była oszczepem w tym bycie!
Cóż cię łączy z tem wszystkiem, o hoża?
Pas cię bolu opasał, płomienie
To twych kształtów ogniste okrycie!
Z pian posiewu wyrosłaś śród morza,
Ni to kłos ten, co wyrósł na łanie,
Ni to żagwi błysk, co iskry żenie,
Ni ta jutrznia, świecąca w zaranie —:
Przecz boleści gotujesz nam łoża?
Cierń i oszczep ma przez cię władanie —
Przecz w tej morskiej zjawiłaś się pianie?

Czyż nie było zła dosyć na świecie,
Dosyć bolu i dosyć już trwogi,
Gdy się rodził człek, w szczęście ubogi?
Górą burze i straszne zamiecie,
Pod stopami pustynne rozłogi,
Te posuchy i spieki te w lecie,
Te rozbite okręty śród morza,
Te mielizny i skalne te stogi,
Te rosnących łez strumienne łoża
Tam, gdzie rozkosz straciła swe drogi —
Czyż nie dosyć już tego? Ty przecie,
Opasana w pas żądzy złowrogi,
Wniosłaś miłość w te nasze przestworza,
A ta miłość swem jarzmem nas gniecie.

Nie tak, matkoś urodzić się miała —:

Przecz się w dzień ten i śmierć nie zjawiła?
Przecz nie przyszły smutek, trwoga, lęki
I te płacze i rąk tych łamanie
I ta ludzi żałobnych nawała
I to bicie się w piersi i siła
Zgiętych kolan i w uszach te jęki,
Jakby kraje ginęły, i łkanie,
Jakby naród rzucano gdzieś w pęty!?
Krzyk rozpaczny ulata do góry,
Dziki orkan grzmi na oceanie,
Skargi kobiet u morskich wybrzeży,
A pod tobą wyjące odmęty,
Raf, co statki druzgocą, ponury
Grzmot i noc ta, ponadmiar wyrosła —
Mrok straszliwy naokół się szerzy,
Topi żagle podarte i wiosła!
Fala w fale uderza, opiła,
Bałwan kruszy bałwany, deszcz siecze,
Przynoszący zniszczenie tej ziemi;
Ni to wilków rozszalałe stada,
Wyją wichry gardłami dzikiemi;
W czas porodu giną płody człecze,
Ślepe stwory pochłania mogiła,
Głód żniwuje, sporysz żyto zjada —
Oto chwila dla ciebie wspaniała,
Oto kiedy-ś urodzić się miała!
My to znamy; znać ciebie? To na nic!
Tej nam łaski nie dano od losów!
Tam, gdzie morze dosięga swych granic,
Któż rozpozna blask ócz twych i włosów?
Blask twych piersi, co ogniem się znaczą,
Rozpłonionym w złotym kręgu słońca
I w tych hyżych płomieniach niebiosów?
Zali nie masz litości? Azali
Chcesz nas karmić żądzą i rozpaczą?
Wojsk pobitych żorotą bez końca?
Skargą, bólem beznadziejnym, łzami,
Kiedy miasto za miastem się wali,
Kiedy brat tu powstaje na brata,
Kiedy druh tu krwią druha się plami?
Ostateczny-ż to dar twój dla świata?
Zlituj się, matko, nad nami!

Wszak od wieków klątewne twe dłonie
Przeciw wszystkim nam ludziom powstały!
I bogowie padali przez ciebie —
Takie wieści nam przyszły na ziemię.
Możnych królów w złocistej koronie
Twe pociski dosięgły, twe strzały;
W pianie morskiej twa wola ich grzebie,
W proch obraca ich władztwo, ich plemię.
Wszyscy, wiekiem zmęczeni i troską,
Śmierć znaleźli przez ciebie; złe losy
Wszak i Tyro spotkały z twej ręki,
Chociaż z bogiem dzieliła swe łoże:
Krew czerwona twarz splami jej boską,
Więzy, rany, poszarpane włosy —
Królewskiego szczepu gdzież są wdzięki?
Gdzież te oczy? gdzie te lica hoże?!
Rozpalona twymi żary, złoty
Precz rzuciła płaszcz swój szafranowy,
Precz rzuciła kołczan i w uściski
Enipeja na oślep ucieka.
Gdy się stopi z nim w ogniu tęsknoty,
Włos jej zwilży dech Enipejowy,
Piersi namuł oblepi jej ślizki,
Usta pianą swą zaleje rzeka.

ATALANTA. Słońce, co świecisz na zielonych wzgórzach,
Dniu utęskniony, któryś wstał tak późno,
I wy bogowie, których ręce karzą
I nagradzają, przedsię ty, o biała
Siostro słoneczna, dziewico, wielbiona
Od wszystkich dziewic na ziemi, witajcie
I raczcie dziś mi poświadczyć, że oto,
Idąc w pokorze za wskazówką waszą,
Ja, poświęcona dziewica, łowczyni,
Tak samo święta, jak ta, której służę,
Stoję tu w waszem obliczu i w oczach
Tych oto mężów z gotowym do łowów
Oszczepem w ręku; przeto bądźcie przy mnie
I, jeślim czysta, a wy sprawiedliwi,
Nie dopuszczajcie, aby mnie ktoś hańbił,
Iżem kobieta jest, a nie małżonka,
Że miast kądzieli, dzierżę oszczep w ręku,
Łuk, zamiast przędzy! Niewinnemi usty
Pozdrawiam niebo, lice bóstw i ranek,
Co dziewiczemi skry i dziewiczymi
Napełnia kwiaty gwiazd bezgwiezdne pola,
Urokiem zlewa blade, ciepłe wyże
Tego powietrza, drogi księżycowe,
Milczące bramy i najwyższe szczyty
Niebios! Zaś ciebie, któremu na ołtarz
Bezkrwawą z wody złożyłam ofiarę
Z kwiatów i zwojów złocistego włosa,
Błagam tu, obok Artemidy, osłodź
Dzień ten, niech świeci i dla niej i dla nas,
Niechaj się łaską zakończy i chwałą!
A ty, o droga i umiłowana,
Spraw, iżby z wszytkich moich dni ten jeden
Był li owocny, by był ich koroną,
Ażeby liście wypuścił i włos mój
Owinął wieńcem, który dla twych włosów.
Wiją twe ręce. Nie bez twego słowa
I nie bez prawa twego i rozkazu
Przebyłam białe drogi fal, od Elis
Po Achelojski Róg, aż z łaski wiatrów
I dobrych bogów zawinęłam tutaj
Zdala od domu ojca, w wielkim smutku
Pozostawiwszy Jazya i Arkadyi
Wzgórza i wody zielonawowłose,
Niepocieszone bory, ze tam róg mój
Już im nie zagra, że już tam nie ujrzą
Białego blasku mojej hyżej stopy.

MELEAGER. Za imię twoje i dziewiczą głowę
Niech cię, najświętsza Atalanto, chwalić
Nikt się nie waży, choć jesteś piękniejsza
Od tych, co ludzką wywołują chwalbę,
Choć równaś bogom przez twój poświęcony
Włos, przez twych oczu święty czar, przez stopę,
Co nie rozwieje ani też nie zbieli
Piany, gdy wiatr ją przesiewa szumiący.
Bogów nam wielbić, przez ciebie są bowiem
Przenajgodniejsi, by ich czcił i wielbił
Wszelaki człowiek. Wielbim więc i ciebie,
Bo światłem jesteś, wznieconem przez bogów.

TOKSEUSZ. Pókiż oszczepy będziecie wy ostrzyć
Dźwięcznemi słowy i bić niemi zwierza?
Milczcie, lub dzika zabijajcie w domu.

PLEKSYPPUS. Jeśli się ona puści w cwał na koniu,
To ty pędź za nią; mąż, co stał się dziewką,
Wart jest kobiety w zbroi. Zostań tutaj.

MELEAGER. Milczcie; bogowie słów nie lubią pustych.

PLEKSYPPUS. Trudno u męża język czcić niewieści.

MELEAGER. Nie ostrzej trafia język mój od dłoni.

PLEKSYPPUS. Dłoń twa i język miękkie — nie tak u mnie!

MELEAGER. Dłoń ty miej czystą — jeszcze-ć czas ją zbrudzi.

PLEKSYPPUS. Twa dzisiaj spocznie, krwią się nie zczerwieni.

MELEAGER. Daj upust słowom; mów, jak serce-ć każe.

ALTEA. Bracia i synu, powściągnijcie usta,
Niechaj was słowa nie gryzą, jak żmije.

TOKSEUSZ. Jeżeli bogom krwi swej nie poświęci,
Cóż warta dziewka pomiędzy mężami?

PLEKSYPPUS. Niechaj we wieńcu pod nóż odda gardło,
Wybeknie ducha i skona, a ludzie
Będą szczęśliwi przez nią i przez bogów,
Nie przez jej życie. Ma-li żyć, to kwiecie
Kwietniego łoża, ten owoc przesłodki,
Dla ust miodowych stworzon i całunków,
I być dla mężów tarczą i oszczepem?
Jałówka wówczas przemogłaby byka,
Oblubienica swego oblubieńca,
A człowiek bogów; nie byłaby wielka
Pomiędzy nimi różnica. Wzdyć wszystko
Dla swojej pory stworzone, a jeśli
Jedno ze stworzeń zmieni swoją porę,
Naonczas wszystko będzie w nie swej porze.
Słuchaj mnie, Zewsie, daj mi ubić zwierza
Bez żadnej niewiast czy mężów pomocy —
Inaczej zadrwią z ciebie, choć-żeś bogiem,
Co mężom siłę dał — i choć-żeś mądry,
Będziesz uważan za głupca; gdyż mądrym
Zostanie tylko ten, co wytrwać umie.

ATALANTA. Męże, wybrańce ludu, i ty, królu,
Cierpliwi bądźcie dla mnie jedną chwilę.
Jeśli me życie hańbą jest, gdy żyję,
Niech o tem świadczy gniew bogów; lecz ci tu
Niech nie smagają mnie słowem. O moja
Święta, szczęśliwa bogini! jeżeli
Grzeszę, zmieniając niewieście tu słowa
Oraz niewieście czyny na oszczepy
I na oblicze obcych mężów, zali
Nie masz jednego z swych siedmiu pocisków,
Co, ongi Siedmiom tym przeszywszy gardziel
I bok i piersi, do jednej macierzy
Stóp ich zwaliły, onych mężów świętych
Z Tantalowego pokolenia? Przecież,
Jeśli się komu z was zbyt śmiałą wydam,
Ja, co na siebie taki biorę ciężar,
Chciejcie rozważyć, ile ja dziś płacę
Za tę mą świętość leśną, za tę sławę,
Za to żelazne, zbrojne me dziewictwo.
Nigdy ja męża nie zaznam miłości,
Ani też dzieci, coby się lepiły
Do mojej wargi, coby mi patrzały
W oczy; gdy umrę, nie będą mnie grzebać
Z płaczem królewskie me syny, na córki
Licach nie zalśni żadna łza; me życie,
Zimne, na zawsze poświęcone, spłynie
Zdala od tańców, zdala od pochodni
Nachylonego płomienia, od kwiatów
I małżeńskiego łoża. O tak, śniegi,
Patrzące w lice ranka, zimne wzgórza,
Owiane wiatrem pola i burzami
Morza, wędrowny nocny ptak, słyszący
Grzmoty i wycie stada wilków, jodła
Ostatnia w lesie i ten mróz nietknięty,
Rozmawiające z wiatrem i bóstwami,
Zbudzone świeżo godziny i świtu
Białawe smugi, stujęzyczne rzeki,
Zarosłe trzciną, potoki szemrzące
O matce-śniegu — oto, co mnie ciągnie
K’sobie i zna mnie! Żaden mąż mnie nie zna,
A tylko moja bogini. Powiedzcie,
Czyż to was może boleć? Uczyń Bóg to,
Aby z was każdy miał wszelaką sławę,
Po mnie, gdy umrę, niech i pamięć zamrze —
Taką chcę zostać w oczach tej Przeczystej,
W której ślad zdążam — dziewica do śmierci.
Zresztą niech każdy ma tutaj swą wolę;
Może-ż was smucić to, że ja, kobieta,
Do waszych spraw się mieszam i chcę spełniać
Czyny, spełniane przez siłę? W mem ciele
Wielkie króluje serce i ma dusza
Niemniej jest równą, o mężowie, bogom.
Źleby się stało, gdybyście w swem gronie
Ujrzeli tchórza, jakąś rękę trwożną,
Jakoweś oko lękliwe — o, tymi
Gardźcie, tych hańbcie, ale mnie — przenigdy!
Bo nie różnica poszczególna ciała —
Czy ono piękne, czy brzydkie, nizkiego
Czy szlachetnego rodu — o wartości
Naszej stanowi, ale duch i serce,
Od ust wznioślejsze i członków, co jęczą,
Co śpią i wstają, są i już ich niema.
Cóż mam powiedzieć o sobie? Na bogi,
Na me dziewicze ciało, na przysięgi,
Więżące język ludzki i złą wolę,
Ja-ć tu do władzy nie dążę, nie pragnę
Koron ni łupu zabitego zwierza
Ani też sławy; wy tem żyjcie, jedzcie,
Krzyczcie, najadłszy się do syta, tańczcie
Bez lir, powietrze napełniajcie śpiewem,
Bijcie w cymbały, potrząsajcie włosem,
Nogi swe puśćcie w rozpętane pląsy!
To nie jest dla mnie. Lecz gdy się wymodlę,
Kiedy dziękczynne poskładam ofiary,
Tak precz stąd pójdę i nikt mnie nie ujrzy.
I cóż wam z tego, że mnie zniesławiacie,
Ze tak hańbicie me życie, jakbyście
Byli zazdrośni o swoje, ja zasię
Jakgdybym kradła wam sławę? Nie kradnę!
Bo jest-li w niebie jakiś Bóg najwyższy,
Który tronuje ponad innych bogów
Grzmotem i tronem, patrzący, jak pod nim
Toczy się koło świata — on niech będzie
Moim i waszym sędzią, niech zobaczy,
Czy przekroczyłam co! Wy powściągnijcie
Przekraczające ręce, pohamujcie
Rozwiązłe wargi i milczcie, abyście
Nie zmarli z własnych ust trującej piany.

ENEUSZ. Kwiecie Tegei, dziewico, najszybsza
Stopo i głowo najświętsza śród niewiast,
Cześć ci za dobre słowa. Wy z nią razem
Idźcie w spokoju i czci; z nieskalanem
Podążcie okiem za swem Przeznaczeniem.
Podnieście serca i dłonie, strzelajcie —
Strzała za strzałą niech się znaczy raną —,
Odejdźcie z bogiem i powróćcie z bogiem.

CHÓR. Któż ludziom mowę dał? Przez kogo mowa
Niebezpieczeństwo i grzech w sobie chowa?
Albowiem życie człeka, jego zdrowie
I śmierć się kryje w słowie,
Aby czyn z wnętrza słowa wydobyły
Serca szalone siły;
Ażeby życie, gdy wszystko przeminie,
Wyhodowało byt, który nie zginie —
Skon... Czy widziałeś gdzie bliźniego brata
Czasu? zniweczyć nic go tu nie może;
Gdy czas przemija, jak piasek ulata
Ziarnkami rozwiewnemi,
Tak Śmierć jest silna, w krew i moc bogata,
By możny władzca, panujący ziemi!
Czasie, ty śmierci nie widzisz w przestworze,
Aż ręka życia z dłońmi się twojemi
Rozłączy na wieki. Gorze!
Bogowie łączą szał i troski,
Z pogodnem łączą je obliczem;
Próżno litości wzywać boskiej,
Niczem jest dla nich litość, niczem!
Nieraz w tej samej biorą chwili —
Niweczą wszystko, co nam dali;
Ląd trzęsieniami nawiedzili,
Morzu odjęli poszum fali;
Na czas zwalają swe brzemiona,
Na wargi życia dech swój kładą;
Człowiek za trud swój ciężko kona,
Po śmierci w noc zstępuje bladą.
W uczty weselne troskę wnoszą,
Plamią weselnych sukien biele.
Ból opasują swą rozkoszą,
A rozkosz bólem; dłoń ich ściele
Ślubne posianie z łez i ogni — na niem
Wezbranie wstrętu ze żądzy wezbraniem.
Cóż się z wszystkiemi temi łzami stanie?
Czyliż, kaskadą wystrzeliwszy w górę,
Skąpią oblicze poranku? Na łanie
Ma-ż ich gwieździste zabłysnąć władanie?
Mająż być suknią dla Siedmiu, ponure
Skargi jęczących, albo czy też raczej
Głód zaspokajać morza, być rozpaczy
Wielkiem praźródłem i żale
Bogów nasycać? Albo czyż popłyną
Z wszelaką porą roku i godziną,
Zanurzą stopy ich w fale
Swojego smutku, nim przejdą i zginą?
Biada, o biada! O jakąż pozłotą
Lśni się, bogowie, stal waszego nieba —!
Lecz nam daremnie iść ku waszym wrotom,
Z jękiem się do nich dobijać nam trzeba,
Tor nasz wyścielon bólem i tęsknotą!
Tak, ciężar troski piersi nasze tłoczy,
Pełne są bolu i usta i oczy,
Smutek nas karmi, smutek nas odziewa!
Lepiej nie widzieć dni, naszym żywotom
Danych, nie słyszeć nocy, co nas gniotą!
Więdniemy wszyscy, jako liście z drzewa;
Nasz mrok i światłość nasza, co migoce,
Są jako kwiaty, które giną marnie,
Białe i ciemne; dniom są równe noce,
A dni zaś nocom; Śmierć rychło zagarnie
Nasze zabiegi i trudy! Bezkarnie
Robak zje nasze owoce.

Ale na niebie wznoszą wielkie bogi,
Jeden przy drugim, czarę, napełnioną
Rzeczy minionych trunkiem, łez i trwogi
Gorzkim napojem, i tę gorycz słoną,
Daną żywotom ludzkim, ludzkim skonom,
Chylą ku naszym wargom, ale sami
Napoju tego nie tkną się ustami,
Aby nie zasnął ten orszak złowrogi,
Śmiercią i życiem władnący nad nami,
Iżby nie wyszedł za niebieskie progi,
Podległy wiekom, na te trzęsieniami
I słońc przewrotem smagane rozłogi:
Ust swych tym trunkiem żaden bóg nie splami.

Oby nie byli wycisnęli swemi
Stopami wina czasu, w którem tonie
Słodycz dni tylu i nocy, gdzie wonie
Wieków ze łzami łączą się gorzkiemi!
Pocóż im było skrapiać swe ołtarze —?
Zycie powinni jeść, by owoc ziemi,
A śmierć, by trunek, pić; blask przed ich okiem
Niechajby zmalał, a noc swoim mrokiem
Niechby na chwilę zakryła ich twarze,
Iżby, zbudziwszy się w niebie, poznali
I sen i troskę, jak od śniegu bialej
Lśnią się, zimniejsze od deszczu i rosy;
Iżby cierpieli chociaż jedną chwilę,
Jak my i innych biednych stworzeń tyle,
Iżby jak ludzkie padali pokosy.

Lecz my nie znamy ich; ci wielbią Boga,
Mówiąc: bogowie są łaskawi; zasię
Inni pytają: czyś go widział? Sroga
Żagiew tchów jego czyliż ust twych krasie
Zadała koniec? Jak słońca pożoga,
Spaliła-ć oczy? Nikt w czasie
Dni swych nie widział, by on nad innemi
Wzlatywał bóstwy stopy bezskrzydlnemi,
Nieodzian suknią śmierci ni żywota,
Nienasycony, obcy dniom i nocom,
Pan, co miłością i zawiścią miota,
Co gwiazdkę daje, słońce wziąwszy mocą;
On, co dla ciała, dla tej kupy błota,
Stwarza bezpłodną niewiastę sierocą
Z duszy, z olbrzymich członków garść płomienia
Czyni, a szczyptą piasku dławi morze;
On, co niebieskie rozwiewa sklepienia,
Żądzę, swe dzieło, bije wstydem, zorze
Pochłaniać każe mrokom, dzień przemienia
W noc, gasząc ognie w płomiennym przestworze —
On, co bez miecza i bez rózg nas zmógł,
On, zło największe, Bóg!
Twej nienawiści okrywa nas szata,
Przez cię źrenicom naszym blask nie świeci;
Lada wypadek wciąż nami pomiata —
Słabe my dzieci —,
Zato ku tobie z ludzkich ust objata
Pochwalnych głosów leci.
Całując, bijesz; swą lewicę wznosisz
W górę nad nami i „Żyjcie!“ tak głosisz,
A potem, wzniósłszy swoją rękę prawą,
Żegnać się każesz ze żywota jawą.
Sen nam zesyłasz, wplatasz w niego mary,
Mówiąc: nie rozkosz to, lecz chęć rozkoszy;
Ze słodkich źródlisk rzek wywodzisz czary,
A gorycz morza tę słodkość im płoszy.
Kwiat jeden karmisz prochem mnogich ludzi,
Twarz jedną płomień mnogich łez wysusza;
Miłość nam biorąc, dech twój troskę budzi;
Męczarni pełna nasza wszystka dusza.
Iżeś ty silny, a my słabi, Panie,
Żeś jest przeciwko nam, wróg nasz niezgięty,
Że o mieliznę nam na oceanie,
Lub u wybrzeży rozbijasz okręty;
Żeś błyskawicę napiął, jak cięciwę,
I wypuściłeś godziny, by strzały,
Ześ ból nam zesłał i słowa gniewliwe,
Grzechy i wojny, nasz dobytek cały;
Ześ stworzył piorun i że stopy twoje
Są jako fale, gdy się rwą obłoki;
Ze, jako ogni najżarliwszych zdroje,
Płoną twe lice, ty płomiennooki;
Żeś jest nad wszystkiem tem, co jest nad nami,
Że śmiercią imię nasze, twe żywotem,
Że my litośni, ciebie srogość plami,
Że dłoń twa igra z naszej dłoni potem —:
Z drżącem kolanem i pełnem rozpaczy
Sercem, z oddechem, co ucieka z wargi,
Daj nam powiedzieć, nim żywot nasz zginie,
Że tak na świecie jest, a nie inaczej,
Że wszystkich jedne rozpierają skargi,
Że jako ja, tak ninie
Każdy ci wrogiem, boże, w tej ziemskiej dziedzinie
Ale wy dajcie na ziemi
Spokój tym słowom wielu;
Wszak niecierpliwość wraz z słowy głośnemi
Nie docierają do celu.
Milczenie wszystkiem jest w cierpieniu głuchem;
Ratunkiem człeka będzie cześć i trwoga
I panowanie nad krwią i nad duchem
I wstyd i bojaźń Boga.
Ze słów żadnego nie zbierzecie żniwa;
Drzewem li wstrząsa, kto ciernie obrywa;
Słowo rozdziela, niweczy;
Milczenie szczytem jest po kres wszechrzeczy.

ALTEA. Krzyk nowych wieści słyszałam przed domem
I wraz tu przyszłam od wschodu, gdzie świty
Witają naprzód bogów, stróżów słońca,
A potem nasze nieotwarte oczy,
Niespodziewanie bowiem usłyszałam
Tententy kopyt i wskróś kolumnady
Mignęło światło, ostrzejsze od żarów,
Którymi ranek napełnia ją codzień —
Blask, grzmiące krzyki ludu, kłęby kurzu
I pośpiech jeźdźców — patrzcie! oto wraca
Wódz ich, co jechał przy boku Eneja!
Jakie masz wieści, heroldzie, od króla?

HEROLD. Cześć ci i chwała, pani! dzik zabity!

CHÓR. Bogom, co patrzą na Kalydon, chwała!

ALTEA. Dobra, a krótka wieść; z czyjej padł ręki?

HEROLD. Dziewicy — wieszczki i twojego syna.

ALTEA. Cześć oszczepowi, co mu zabrał życie.

HEROLD. Własny, nie obcy błogosławisz oszczep.

ALTEA. Bądź błogosławion za mnie i za niego.

HEROLD. Na rozkaz króla przybywam do ciebie.

ALTEA. Mówisz, że czeka, aż przyniosą skórę?

HEROLD. Wypoczywają przy łomach kamiennych.

ALTEA. Powiedz, jak było, a zaś wy kwiatami
Uwieńczcie bogów i ołtarze, wino
I żertwię dobrym ofiarujcie niebom.

HEROLD. Nieco na północ, gdzie się bór zaczyna,
A zaś na zachód od tych wązkich wzgórzy,
Których potoki popłynęły ongi
Krwią, kiedy syn twój pobił Akarnanię —
Tam ustawiwszy się według godności,
Baczny oszczepów uczynili przegląd
I całej sfory; syn wyspy, Laertes,
I młody Nestor gereński, Panopej,
Cefej i Ancej, mężowie najtęższych
Mięśni w Arkadyi, z ukosa patrzący
Na arkadyjską dziewkę Atalantę,
Gdy z dwoma psami stanęła tuż obok,
Co, szarpiąc smyczę i z warg pozbawionej
Kufy kły białe szczerząc, płomienistem
Strzelały okiem. Z ramion, naodzianych
Błyszczącą zbroją, zwisał kołczan, brzęcząc
Pękiem pierzastych pocisków, a obok
Łuk połyskiwał; przy niej Meleager,
Słońce wiosenne, które każdą gałąź
Kwiatem odziewa i zielenią, chwała
Śród mężów lichszych; poza nim Ifikles,
A zaś poza tym, który dwukształtnego
Powalił byka, stanął Pirytous,
Boski Eurytyon oraz Eacyda,
Zięć bogów, za nim brat jego Telamon
I on z Argiwów rodu, wieszcz i prawdy
I snów głosiciel, cny Amfiaraus;
Potem czworaka moc twego plemienia,
Synowie matki twej i twojej siostry.
Obok Jazon, świeżo owian szumem
Wód cudzoziemskich, i bliźni brat wojny,
Dryas, kwiat pola bitwy, jaśniejący
Mąż mieczowładny; dalej Idas, przy nim
Przenajbystrzejsze oko Lynceusza,
Oraz dwukrotnie żonaty Admetus,
Hippax i Hylej wielkoduszny. W rogi
Kazali z miejsca uderzyć i potem
W cwał się puścili borem i ogromnem,
Falą szumiących rzek skrajanem polem,
Śród drzew cisowych, ciężkowłosych jodeł
I pośród dębów pędząc, tam gdzie rosa
Leży najgrubsza, ale nigdzie śladu.
I jeden z grona, Pleksypp, tak zawoła:
O Artemido, pomóż lub nie pomóż,
My tam zedrzemy skórę zeń tą ręką.
To mówiąc, nagle zaciął się, nie wszystko
Wypowiedziawszy, albowiem na mokrem,
Zielonem, w słońcu kąpiącem się bagnie
Zobaczył wzdętą pościel bujnej trzciny,
A wśród jej kwietnej gęstwi niespokojnym
Spał snem — trapiły go gwałtowne mary —
Ów ślepy ogrom potwornego zwierza.
Gdy go tak ujrzał, członki dreszcz mu przebiegł
Żądzą zwycięstwa — rzucił weń oszczepem,
Chybił; zbyt wielka chuć nim owładnęła;
Przezapalczywy, słabszym był od swojej
Woli; zadrżała dłoń i oszczep, z świstem
Lecąc przez trzciny, uderzył w wrześniowe
Drzewo i uwiązł. Cofnęli się wszyscy,
Prócz arkadyjskiej Atalanty; przy niej
Rwie się ze smyczy sfora, aż po ucha
Grzęznąc śród lepkich trzęsawisk; lecz ona —
„Kieruj nim“ — mówiąc — „o wielka bogini,
Gdyż na twą chwałę puszczam go“ — od razu
Naciągnie łuk swój i wyrzuci pocisk.
Z świstem opadnie cięciwa, wilgotne
Syknie powietrze, łan trawy poruszy
Mokre swe pierze, ni to fala morska,
Której już wicher nie kołysze; nagle
Dzik do połowy zerwie się z trzęsawisk —
Bok mu faluje naokół strzępiastej
Rany — i, okiem wodząc napastliwem,
Wypadnie naprzód ze szczecią zjeżoną;
Psy się weń wpiją zajadle, zielone
I białe kwiaty, zlane krwi czerwienią,
Łamią się wokół, a on kłem błyszczącym
O ziem powali Hyleja: od razu
Śmierć porwie duszę jego, niespodziany
Sen mu rozlawszy na oczy. Peleusz
Zasię wyrzuci pocisk, mąż silnego
Serca i ręki silnej, ale strzała,
Zboczywszy, w ziomka uderzy i druha
Pod lewe ramię, gdyż i on miał w ręku
Łuk naciągnięty; krwi wytrysnął strumień
I pod ciężarem brzęczącej zbroicy
Eurytyona zmarłe zachrzęściły
Członki; szczęśliwszym wieszczek był Kadmejski,
Amfiaraus, poświęcony oszczep
Wbił bowiem w koło czerwone źrenicy,
Wściekle patrzącej z pod brwi skrwawionego
Zwierza, co teraz jeszcze był czerwieńszy,
Zamordowawszy człowieka; atoli
Dzik, podrażniony, wyprężył się w górę
I zagrzmiał rykiem, nie mniejszym od grzmotu
Albo od ryku potoków, gdy w zimie
Piany swe w żółte przelewają morze;
A jako wieża płonąca upada
W bitwie wraz z swymi wały i łuczniki,
Łamiąc pod sobą żelazny kwiat wojny,
Zwęglone kości ludzkie w krąg druzgocząc,
Tak wskroś złamanych gałęzi, skrwawionych
Haści poczęła szaleć śród szelestów,
Szumów i chrzęstów jego dzika stopa
I zadeptała Anceja, co skoczył
Na bok przed jego kłem, lecz zbyt powoli —
Sił ociężałych obraz; jako płaty
Słaboskrzydłego śniegu, tak się porwą
Twarde muskuły ciężkich jego członków,
Kawały mięsa leżą naokoło
I krew się toczy — mężne resztki człeka,
Który już nie jest człekiem. Z tchem zapartym
Patrzeli przedsię wszyscy ci rycerze,
Ale do strzału nie miał nikt odwagi;
Tak Meleager, syn twój, korzeniami
Wrosły, ni skala, w tor idącej klątwy,
Mąż cudnych oczu i zaciętej wargi,
Nabrzmiałych mięśni, wyprężonych członków,
Brodę skłoniwszy k’wyciągniętej szyi,
Jak Bóg, poważny, skupiwszy swe ścięgna,
Zręcznie skierował na lewo swój oszczep,
W dłoń go ująwszy w najbardziej sękatem
Miejscu, i — nigdy jeszcze żaden dziryt
Takiej nie zadał rany wskroś ugodził
Zwierza pod żebro ostatnie, w łopatkę,
Żelazo w brzuch mu wbijając i nogi.
Głęboko rażon i na śmierć, straszliwy
Zerwał się potwór, zjeżon oszczepami,
I padł, ostatnią tocząc pianę życia.
I z ulgą w sercu jęli wszyscy wielbić
Zewsa i innych bogów, Artemidę
Zasię najprzedniej; ale Meleager
Kazał wyostrzyć noże, zedrzeć skórę,
Rozpostrzeć łup ten wspaniały. Znużeni
Trudem i znojem, siedzieli tak wszyscy
I, dech wciągając głęboki, poczęli
Pić i, radując się wielce, ze skroni
Uspokojonej pot ścierali krwawy.
Albowiem trawa rośnie tam przemiękka,
Dobra na spanie, wszelkie święte zioło,
Narcyz i nizko rosnący miodownik —
Wszystko, co tylko jest najprzedniejszego
W liściu i kwiecie, rośnie tam, gdzie fiołki
Pachną i kwitną w cieniu hyacyntów.
I żółtych kwiatów ogień tam ujrzycie
I jasność smukłych lilij i liściwie,
Drżące przed Faunem, znające Dryadę,
Oliwki, cisy, poświęconą topól,
A pod ich strażą niejedno źródlisko.
Tam spoczywają teraz, król mnie zasię
Śle z dobrą wieścią dla grodu i ciebie.
Przeto się cieszcie i dzięki składajcie,
Albowiem padł już przestrach Kalydonu.

ALTEA. Chwalcie więc bogów; dobre dają dary, —
A co się stać ma, skrywają do czasu.
Dobreś nam przyniósł wieści, lecz i smutne;
Lecz tak być musi. Dajmy teraz spokój
Wszelkim żałobom, pókąd nie złożymy
Żertwi bożyszczom i póki ołtarzy
Nie skropim kwietniem winem. O, łaskawie
Spojrzyjcie na nas, bogowie, albowiem
Z niekłamnem wielbim was sercem i usta
Nasze widzicie bez obłudy — czyste
Są nasze dusze i nasze modlitwy.

HEROLD. Dobre twe modły; bo kto się nie lęka
Bogów i w szczęściu dumne miewa serce,
Z nowym się może nagle spotkać ciosem.

CHÓR. Obym kiedy był w tej stronie,
U tych źródeł, u tej fali,
Co się rodzi w opok łonie,
Co przerzyna świeże błonie,
Gdzie się w słońcu zieleń pali,
Gdzie się w świeżych traw zieleni
Bezlik wonnych kwiatów mieni,
Bezowocne gdzie owoce,
Gdzie się ciemny bluszcz migoce,
Jak ten bluszcz, co swymi sploty
Obejmuje włos twój złoty,
W twej, o Bachu, lśni koronie,
Sypie-ć liści swych nawałę
Na ramiona śnieżnobiałe!
Rok tam w słodkich czarach tonie,
Ziemia pełna jest strumieni,
Potok płynie za potokiem;
Różolicym tym godzinom,
Które jutrznię wiążą z mrokiem,
Żarne słońce tam nie płonie.
Zblakłe, patrzą tam na siną,
Zblakłą zieleń, widzą kwiaty,
Obleczone w blade szaty;
Tam dzikiego wina zwoje
Ros miesięcznych kąpią zdroje;
W ocienieniu tam głębokiem
W dzień słowiki śpią, a w nocy
Wyśpiewują z całej mocy.
W tej ustroni, pełnej cieni,
Gdzie się półmrok chłodny pleni,
W tej ustroni, tak uroczej,
Gdzie nie zajrzą obce oczy,
Obce skrzydła nie zawiną,
Żaden powiew nie zadzwoni —
W tej ustroni
Zjawia się li, Pani świata,
Błysk rozwitych twych warkoczy,
Pierś twa nagle rozbłyśnięta!
Patrzą na to li dziewczęta,
Jak ich pani w białą wodę
Boskich członków swych urodę
I swe złote włosy nurza.
Pełno ich na każdej zboczy,
Pełne ich bezkwietne wzgórza,
Ciżba ich śród łąk się tłoczy,
Gdzie od ludzkich ócz z daleka
Rozszumiała płynie rzeka;
Tłum ich snuje się i wije,
Nieskalaną krasą świeci
U jeziornych wód przeźroczy —
Nad wądolcem, nad jeziorem,
Gdzie rozliczne lśnią lilie:
Złotopręga pszczoła pije
Miód z nich słodki, skrzydłem skorem
Za rokicin rozhoworem
Ku fiołkom potem leci,
Ku tym jasnym i tym w szaty
Ciemne strojnym, co przed laty
W pąki swoje i swe liście,
Wykąpane tak rzęsiście
W łez matczynych ciepłej rosie,
Członki skryły Iamowe,
Brata twego siew.
Serce jego litościwe
Było dlań, jak twe w tej chwili,
Zanurzone w naszym głosie,
Spuścić litość jest gotowe
Na tę naszą biedną niwę!
Twa się ku nam brew
Obróciła, o bogini!
Niech się łaska twoja czyni,
Niech ta łaska nam umili
Nasze trudy, nasze znoje:
Dość my tu się natrudzili,
Dość my złego się napili,
Dość nawiędli, snać bez końca,
Jak więdnące te powoje
W nieustannych żarach słońca!
Spełniało się straszne dzieło,
Dosyć trzody nam ubili,
Dosyć łowców naginęło,
Naginęło dość pasterzy,
Wszystek nasz dobytek świeży
Poniszczony wokół leży,
Dni te, grozy, śmierci pełne,
Wzięły owoc nam i wełnę!
Ale dziś na tym zagonie
Z pobożnością my i z trwogą
Dziękujemy-ć za pogodę,
Za tę szczęścia chwilę błogą!
Dni się bowiem zdarzyć mogą,
Że gdy jest na nieboskłonie
Taki blask, jak ten, co wodę
W przebłękitną kryje ciszę,
Że gdy ludzie
Ani śnią o nowym trudzie,
Tak się wówczas widzi bogom,
Że, chociaż się nie ogłosi
Ani grzmotem ani srogą
Błyskawicą, idzie Dola
I ze sobą śmierć przynosi.
Ból i radość wy na pola
Nasze ślecie, o bogowie,
Zło i dobro, wszelkiej pysze
Urągając. Któż wypowie,
Jak od dawnych lat królowie
Upadali, ni hołysze,
Gdy tak chciała wasza wola?
Ale ty nam spraw inaczej,
Prośby naszej i rozpaczy
Przeświadoma! Na niebiosy,
Na te jasne twoje oczy,
Na twój łuk, na czar twej mocy,
Co królestwem władnie nocy —
Niech nas łaska twa otoczy!
Racz usłyszeć nasze głosy,
Ten nasz jęk sierocy!
Na ten pocisk, co Oriona
Zmógł w omroczy,
Na te dziewic twoich grona,
Na te pasa twego sprząże,
Co ci nikt go nie rozwiąże,
Na te twoje włosy!

POSEŁ. Zmieńcie, dziewczęta, pieśń! Trzeba się kajać,
Błagać o litość. Zali to czas śpiewu?
Trzeba się raczej posypać popiołem,
Rozdzierać szaty swe i bić się w piersi.

CHÓR. Za twemi słowy jakiż wilk to czyha?
Jakiż to język żmij śród twojej wargi?
Jakiż to ogień płonie w twoich oczach?

POSEŁ. Opowiem wszystko — wiedźcie przed królowę.

CHÓR. Idzie jak gdyby od ofiar dziękczynnych.

POSEŁ. Bezpłodne dzięki za gorzki podarek.

ALTEA. Kogóż z twarzami niosą zakrytemi
Na tych gałęziach? Nie płoni to byli
W życiu mężowie, i teraz, gdy zmarli,
Cześć im oddają, jeśli cześć jest w śmierci.

POSEŁ. To bracia twoi, synowie twej matki.

ALTEA. Złóżcie swych zmarłych, ujrzę wprzód, czy moja
Krew to, a potem gorzko płakać będę.

POSEŁ. Płacz, jeśli pragniesz? ci już nie zapłaczą.

ALTEA. O bracia, ojca mojego synowie,
Których kochałam i czciłam o jakże
Radabym płakać łzy, od krwi tej droższe,
Którą wam dzisiaj wytoczono! Przecież
Widzę, że sen wasz nie jest pełen wstydu,
Choć was zabito — śmierć tę syn mój pomścił!

POSEŁ. Siew twój, królowo, czy ma sam się zabić?

ALTEA. Podwójna śmierć jest w twem dwuznacznem słowie.

POSEŁ. Dłoń ich zabiła jedna — słysz to jedno słowo.

ALTEA. O czem majaczysz dwuznacznym językiem?

POSEŁ. Syna twojego dłoń — trudnoż to wyrzec?

ALTEA. Nadeszła chwila nasza — jest już przy nas.

CHÓR. Nieszczęsna, własną ograbiona ręką.

ALTEA. Czyś z tego łona nie zwan Meleagrem?

CHÓR. Straszliwy łowca wyszedł z twego łona.

ALTEA. Ogniem-ś się zrodził, czyż nie masz się spalić?

CHÓR. Spalisz i ciebie żar, któryś zrodziła?

ALTEA. Sny moje spadły na mnie; i ty spal się!

CHÓR. Sny się nie rodzą i nie mrą bez bogów.

ALTEA. Wielu jest wokół bogów; jam jest jedna!

CHÓR. Jęczy, jak człowiek walczący z bogami.

ALTEA. Krają mnie, szarpią, rozdzierają, niszczą.

CHÓR. Jakgdyby w bolach rodziła straszliwych.

ALTEA. Silni, tak, silni! Wali mnie ich przemoc.

CHÓR. Potężny bóg jest wobec niej! Umiera.

ALTEA. Tak, lecz nie teraz; wielkie jest me serce.
Radabym nie stać tu w obliczu słońca.
Ty mów, coś widział, a potem ja — umrę.

POSEŁ. Otóż, królowo — królową-ś z postawy —
Tak wielką klęskę drobny kryje wyraz.
Podczas podziału skrwawionego łupu
Swarliwi bracia twoi rozkazali
Ponieść łeb dzika i potworną skórę
Do Kalydonu jako święte dziwo.
Wielu za nimi poszło, ale syn twój
Olbrzymią dłonią schwycił ciężar szczeci
I tę obwisłą i chrzęszczącą kupę
Pod stopy rzucił niewieście, mówiący:
Twój to, dziewico, łup, nie mój: twa ręka
Zżęła ten owoc dla ciebie i wszelką
Cześć tę oddaje ci bóstwo!... A ona
Wraz się rozśmiała na to: — tak, gdy z świętą
Nocą się zejdzie świt, widzą niebiosa,
Jako pobladłe wargi i dziewicze
Powieki słońca zczerwienia łagodny,
Rozwierający je uśmiech; jak piersi
Nocy i ranka falują owocnie,
Oblane światłem jaśniejących godzin,
Jak falujący, dziewiczy blask włosów
Barwi obłoki, tak się ona śmiała
Z czystego serca, łagodnem oblana
Światłem po włosy splecione; różowa,
Jako poranek, chłodna, złota, boska,
Czysta o czystych uściech, tak się śmiała
Śmiechem łagodnym, poważnym. W spokoju
Stanęli wszyscy, gdy szła wzdłuż ich rzędu,
Wtem jeden krzyknął: Czyż z podniesionemi
Nie będzie szydził wargami wszelaki
Człek arkadyjski, widząc, jak nam dzisiaj
Łup nasz zabiera dziewczyna? I wszyscy
Wraz ją opadli, zdarli wieniec z włosów
I łup wyrwali z rąk, tak ją hańbiący;
Lecz Meleager, jak lew oswojony,
Teraz podrażnion, zerwał się w te tropy,
Złamał ich szereg — tak go rozpołowił,
Jak ogień drzewo rozpoławia. Ona
Jednakże ręki nie podniosła; przedsię
Pleksypp dopiero, krzycząc: „to z miłości!“
Na Meleagra rzucił się, a ten-ci
Dobył oszczepu i przeszył mu lice.
Milczący za nim ujął się Tokseusz,
Lecz dziryt jego płone szeptał słowa
I bezowocne, jakkolwiek gwałtowne —
Niebawem ziemia uczuła, jak upadł,
Przeszyte mając lędźwie, a zaś piana
Jego rumaka pobieliła lice
Twojego syna, zabójcy. Nikt potem
Już się nie ruszył, nikt już nie przemówił.
Zasię Eneusz kazał tu ich ponieść,
Tych, których niebo na śmierć oślepiło —
Chcący urągać Przeznaczeniu, padli.
A tamci poszli, uczciwszy dziewicę,
Którą wzdyć same uczciły niebiosy.

ALTEA. Cóż wy, niewiasty? Czyż nie wszystko dobrze?

CHÓR. Dobrze człek czyni, gdy Bóg jest z nim razem.

ALTEA. Lecz w tem nie było Boga. I nie było
Was u narodzin moich braci. Wyście
Nie znały braci mych, jak ja, ich siostra,
Com jest ofiarą ich mordu. Dlaczego
Jam nie umarła dla nich? Wszak ten zmarły
Mąż chodził ze mną, jako dziecko z dzieckiem,
Słaba podpora dla stóp moich słabszych;
Stopą mi drobną służąc, drobną ręką,
Tak ci mnie wodził, tak mi pokazywał
Żelazo, złoto, odblaski zwierciadła,
Połysk korony, wszystkie rzeczy piękne;
Lekkimi rzucał oszczepy, psy młode
Przywodził ku mnie, iżby się łasiły
Do stóp tych moich, iżby mi się kładły
Na moje piersi dziewczęce, wielkiemi
Pieszcząc oczami. Tamte dni minęły,
A te są gorzkie, a ja dziś bezpłodną
Jestem królową i siostrą nieszczęsną,
Bytem stroskanym, matką klątw rozlicznych.
Ale i ona, siostra moja, Leda,
Pośród owoców siedząca nad morzem
Wraz z swym niewinnym mężem, kląć mnie będzie
Mówiąc: Nie syna-ś zrodziła, lecz troskę,
Zagwię-ś zrodziła, siostro, co pożera
Twą i mą duszę. Lecz wy, Testyusza
Synowie, cieszcie się, na stos pogrzebny
Takie wam drzewo dam, jakiego dotąd
Nie miał król żaden; ognia, co się spali,
Nie będzie sycił żaden olej, żaden
Podmuch ni żadne wino; kosztowniejszą
Jest ci ta żagiew od złota, od życia
Wszelkich, po świecie tym chodzących ludzi.

CHÓR. Masz, o królowo, godnego miłości
Męża, twojego syna wielką siłę.

ALTEA Któż mi da braci jeszcze, póki żyję?
Któż mi ich zrodzi? Któż mi ich wychowa
Na miejsce tych tu? Czyż nasi ojcowie
I nasi bracia nie są nam jedyni
I niezrównani? Czyż mych nie zabito?
Czyż my oboje, on i ja, jak kwiaty
Nie żywili się macierzyńskiem mlekiem,
Jako się pszczoła żywi miodem? Patrzcie,
A ten, któremu syn mój przeszył lędźwie,
Czyż on, brat młodszy, nie widział uśmiechu
Na naszych uściech, rozśmianych z miłości?
Nie było wówczas synów ni oszczepów
Ani też kobiet zabójczych narodzin,
Mieliśmy bowiem wówczas przyjaźń bogów
I dni z ich łaski jasne. Przecz nie zmarłam
Niepoślubiona? Nie powstałby ze mnie
Miecz na męczarnię świata! Ci, co ongi
Takiem mnie słodkiem obdarzyli słowem,
Tak mnie kochali, jużci mi nie będą
Dzisiaj przemawiać ani patrzeć na mnie;
W życiu ja swojem już-ci ich nic ujrzę
Żywych! Ja przedsię żyję! jakżeż ja tu będę
Żyła? O jakież będę wiodła życie
Przy boku syna, wiedząca, co było,
Pragnąca tego, co być już nie może?!
Patrzeć w umarłe oczy, warg umarłych
Słuchać i własne swe zabijać serce
Wspomnieniem zmarłych i temi oczyma
Na ich zabójcę spoglądać i płakać
I łamać ręce, trzymające jego
Rękę morderczą? Jakżeż ja to zniosę,
Słysząca we śnie nieprawdziwe głosy,
Warg nieprawdziwych czująca całunki,
Pochwytująca echo stóp umarłych,
Potem, zbudziwszy się, słysząca tylko
Bezpańskiej sfory żałobne skomlenie,
Widząca tylko ich oszczepy, łoża,
Siedziska tylko i wszelkie ich sprzęty,
A nie zaś mężów? Jeśli psy i konie
Mają smutnemi żałować oczami,
Mają się głodzić z żalu po swych panach,
Zali ja nie mam się troskać? Jeżeli
Takie istoty ślepe chcą z miłości
Pozbyć się życia, czyż mnie żyć przystało?
Tak, śmierć niejedna lepsza, niż niejedno
Życie, a lepszą jedna śmierć dla niego,
Dla nich i dla mnie! Gdyby ich bogowie
Byli zabili, jużcibym to zniosła!
Padliby w wojnie albo tez od noża,
Wzięci w zasadzkę, podczas snu, ma dusza
Jużby-ć to zniosła; gdyby ich te łowy
Zmiażdżyły stopą lub rozdarły kłami,
W krwi ich walając i depcąc — — o, każdą
Śmierć, bądź czcigodną, bądź tą, którą można
Pomścić, szybkiemi ścigając ją stopy,
Albo tą z ręki hyżych bogów — każdą,
Prócz tej jedynej, łatwo znieśćby można.
Lecz ci nie zmarli w boju o swą ziemię,
Ani też żadną nie padli ofiarą,
Bo czyżbym całe wytrząsnęła serce
Z oczu? Nie! wówczas samabym zabiła
Co tchu mordercę lub na ich ofiarny
Ogień sypałabym kwiaty i wieńce
Na ich mogiły; patrzałabym wówczas
Z śpiewem na uściech, jako z ich popiołów
Wystrzela płomień ich sławy: naonczas
Możeby przyszli wszyscy i dziewice,
Ażeby z czystych warg wyrzucać pieśni,
A z bohaterskich ócz łzy święte ronić — —
Śmierć ich naonczas byłaby żywotem,
Co nie zna śmierci; ale oni padli
Nie z rąk najętych ni od miecza wroga —
Własny ich krewniak ubił w dzień spokoju;
Padli, przebywszy tyle niebezpieczeństw,
Pośród przyjaciół padli bez przyjaciół
Z ręki zawistnej, którą tak kochali.
Jakżeż się dotkną moje owych dłoni,
Które czerwone wracają, nie z wojny,
Lecz z winobrania pośród żył umarłych
Mężów, mych braci? Jakżeż one zmyją
Plamę nie z biesiad wesołych, lecz z wina,
Które przenigdy nie weseli? Jakżeż,
Schwyciwszy rękę moją, będą mogły
Pomieszać krew mą ze swą krwią? Lub mogęż
Powiedzieć „synu“, nie będąc już siostrą?
Czyż nie będziemy dzień i noc siedzieli,
Nienawidzący się wzajem, snujący
Myśli, przegodne nienawiści? Z okiem
Czyż nie będziemy żyli zawstydzonem,
Ziemi trwożliwą dotykając stopą,
Jedno i drugie — nie czyniąc wyrzutów,
A jednak winę czujące — bez słowa
Wspólnych oskarżeń? Mamże ja pozwolić,
Byś żył, mam patrzeć, jak urastasz w siłę,
Słyszeć, jak ludzie wielbią mnie za ciebie,
Podczas, gdy tamtych, którym żyć nie dałeś,
Nikt tu już sławić nie będzie? Czyż mają
Leżeć, przez ciebie, bezwładni, umarli
I niekochani przez nikogo? Wielce
Byli mi słodcy za życia, me serce
Ciągnęło ku nim — syte było wówczas,
Gdy dziś jest głodne. Brak mi tych umarłych
Będzie do chwili, kiedy sama umrę.
Wszystko się może odnawiać — i ludzie!
Syna za syna biorą i oddają
Wielcy bogowie, nie siostrę ni brata.

CHÓR. Nie! bo syn leży tuż przy twojem sercu;
Syty twem mlekiem, ogrzany twem łonem,
Wysysa życie, krew życia i wszelki
Twój owoc, je cię, pije cię, jak człowiek,
Który chleb łamie i je, który wino
Wyciska z jagód i pije —; jest tobą,
Jest latoroślą twą; gdy się nie żywi,
Czyliż nie słabnie ciało twe? jeżeli
Pić on nie będzie, nie schnąż usta twoje
Ponadewszystkiem jest, ażebyś była
Do swego syna przywiązana — za to
Czcić cię on będzie, wielbić będzie łono,
Z którego wyszedł, i te piersi twoje —
Przedsię przez ciebie będzie czcił i bogów.

ALTEA. I tych mi dali bogowie, nie tylko
Syna; a on ci nie uczcił tych bogów
Ni dawnych, słodkich lat ni żadnej rzeczy,
Co czci jest godna, lecz, jak zwierz krwiożerczy,
Porwał ich srogo i ubił; a ona,
Obca niewiasta, kwiat, miecz, krwią zmazany,
Kwiecie, zabójcze dla ludzi, uwielbień
Godna i godna nienawiści — ona
Z chłodnym uśmiechem i chłodną źrenicą
Patrzała na to, jak moi padali
Z ręki mojego, jak ten mój mnie zmienił
W najnieszczęśliwszą pośród nieszczęśliwych,
W nędzę śród kobiet na świecie, w nazwisko,
Które precz spłuczą ślozy wszystkich ludzi.

CHÓR. Krzep swego ducha: bo czyliż przypadek
I koło wszelkich konieczności nie jest
Bogiem tak samo? Surowi bogowie
Wiele kar srogich spuścili dziś na nas —
Nie trzeba bluźnić, bo sroższe spaść mogą.

ALTEA. Duch mój jest krzepki sam w sobie; ja przecież
Krzyczę i zato urągam swej duszy,
Ze znosi hańbę i te dni bolesne
I tę bezwładność, której nie okupi
Żadna pokuta! Słaba-m, pełna wstydu!
Własny mnie oddech zawstydza, gwałtowni
Dzisiaj mnie wstydzą bogowie i cała
Potworność rzeczy: Cóż mnie dziś uzdrowi?
Cóż mnie wyleczy? Cóż mym stopom wróci
Dawną ich siłę, a blask licom moim?
Jakież mnie skrzepią i posilą zioła?
Co jeść, co pić mam, o wielcy bogowie,
Żebym się stała, jak dzikie zwierzęta,
Które się tuczą, mordują wzajemnie,
Kochając tylko swoje własne serca?
Wy nam, bogowie, ich pokazujecie,
My zaś mniej jeszcze mamy strawy od nich,
By żyć, jak one — one, które żyją
Swoim zwyczajem, jak ktoś, co używa.
Nam źle się dzieje, nam, których odarto,
Czy się śmiejemy, albo też plączemy,
Z światłości źrenic, z wiedzy, z pełni serca,
Z rozumu, z siły rąk; tak więc grzeszymy
I głodujemy wciąż i w zaślepieniu
Kończymy żywot nasz; szaleństwo bowiem,
Nie moc daliście nam, wielcy bogowie,
Grzechy nieznane, za które nas śmiercią
I niespodzianem karzecie zniszczeniem.
Cóż więcej mówić? Cóż się z nami stanie?

CHÓR. Ach! wszyscy temu podlegają ludzie!

ALTEA. Przetoż ja nie chcę, aby dwaj ci byli
Jako psy padłe, które żre robactwo,
Wstrętni, ohydni! Niechaj im, bogowie,
Cześć będzie dana! Płomień ich pogrzebny
Niechaj popiołem sypie w oczy wrogów,
Niechaj oślepi tych, co ich deptali.
Nie chcę, by mówił ktokolwiek: „Patrzajcie,
Oto, jak leżą! a wielkie krewieństwo
Mieli, żyjący; nikt się nie zlitował,
Nikt tu nie spojrzy na nich, gdy tak leżą,
W nikim się serce nie wzruszy boleścią —
Nadzy, zabici, wzgardzeni, pociechy
W łzach nie zaznali żadnych!“ A w pomroku
Ma-li usłyszeć biedna Eurythemis,
Jak jej synowie zjawiają się u niej,
Niepogrzebani i wzdyć niepomszczeni,
Jakby żadnego nie mieli krewieństwa,
Choć siostrę mieli królową? To byłby
Wstyd, juści większy, niż ten ból. Lecz nie wiem,
Jak to okupić, widząc, iże we mnie
Zmaga się miłość matki do dziecięcia,
Tej świeżej matki do świeżego syna,
Co z dziecka wyrósł w męża, wątły przedtem,
A dziś silniejszy od innych, tę samą
Rozbudzający miłość, z którą walczyć
Jakże nie łatwo! Miłość to głęboka,
Ludzkiej wrodzona krwi i nie dająca
Zmazać się żadną łzą. Lecz ci nie będą
Żadnych mi czynić wyrzutów, gdy umrę,
Ani też ona, matka ma, goszcząca
W bezmiernym świecie pośród swoich zmarłych,
Śród stad poblakłych umarłego ludu,
Padłych, jak liście, obcych blaskom słońca.
Jej nie potrzeba tej gorzkiej pociechy,
Tej nędznej chwały, że ona, królowa,
Nosiła w łonie córkę, sprawiedliwą
Córkę-królowę; a choć mnie mój własny
Pali dziś ogień, cześć jej nie ominie Razem z synami, acz zmarli. Bogowie,
Co chcą, to czynią, my zasię możemy
Z tego, co chcemy, spełnić ledwie cząstkę —
Jeden też tylko pozostał nam wybór:
Żyć, sprawiedliwie działać i umierać.

CHÓR. Straszliwe mówi słowa, płomienistem
Obraca okiem, wątpiąc w samą siebie —
Szepce, jak człowiek, w śnie mówiący z śmiercią.

ALTEA. Umiera także człek niesprawiedliwy
I nienawidzą go wszyscy i sam on
Zohydza sobie swą niesprawiedliwość,
Własna mu hańba staje się nieznośną.
Lecz ja, będąca wszakże sprawiedliwą,
Postępująca słusznie względem siebie,
Zabijam duszę swą i nikt na świecie
Hańbić mnie za to nie może. Albowiem
Nikt mnie nie zmusi i nikt mnie nie zgani,
Że oto spełniam to, do czego nikt mnie
Tutaj nie nagli. Taki to bieg rzeczy,
Ach! ach! że taki musiał być! Ach! biada,
Że ja to spełniam i że ja to znoszę,
Wybrana k’temu, zmuszona wybierać,
Że chodzę z raną swą, wskroś mego ciała
Zadaną sercu, żem łup i łupieżnik,
Żem gmach, walący się na mego syna —
Biada! ach biada mnie i tym zabitym!
Oto się stało to, co stać się winno,
Dłonie me, pełne czynu, oczy moje,
Krwią przepełnione, krwi się tylko dotkną,
Której już żadna moc nie zatamuje,
Dotkną się ogni, których nikt nie zgasi.

CHÓR. Co cię podżega? Co chcesz czynić? Chwieje
Dom się ten cały — chcesz podłożyć ogień?

ALTEA. Pod dach podłożę ogień i pod progi —
Patrzajcie! w wrótniach przędą owe prządki;
Krew z rąk im spływa i z nici i plami,
Kiedy ja wchodzę, próg i mnie i suknię —
Śmierci krwawemi plami mnie kroplami.

CHÓR. Ach! czas silniejszy jest od silnych mężów,
Dola od bogów, co nas nawiedzili.

ALTEA. Przed chwilą byłam wesoła; a teraz
Ani wesoła będę ani smutna.

CHÓR. Troska wyrasta z pomiędzy dwóch uciech.

ALTEA. Ja chwilę będę śmiać się; a już potem
Nigdy nie będę płakać ani śmiać się.

CHÓR. Co powiedziałaś? Słowa są bodźcami
Troski! Opanuj się i bój się bogów.

ALTEA. Bojaźń umarła z tymi! I ja zmarłam —
Żywi się boją — ci się już nie boją.

CHÓR. Z miłości ku nim miej litość nad ludźmi.

ALTEA. Już się spełniło; czyż mój dzień zawrócę?

CHÓR. Koniec już nadszedł, koniec; bóg to sprawił.

ALTEA. Ogień-ci jestem, płonę; strzeż się ognia.

CHÓR. Dom się już wali, wali — nie wytrzyma.

ALTEA. Biada, kto dom ten nadwerężył; zdawna
Bicz dom ten smagał, dziś go tnie siekiera.

CHÓR. Nie było strasznych trzęsień ziemi
I nie szalały głębie morza,
Ni przeczuciami śmiertelnemi
Nie dręczył sen narodzin łoża;
Świat pasa swego złowieszczemi
Nie rozpiął dłońmi w nocnej mroczy;
Uszu nam grzmot nie szarpał srogi,
W błyskach nie gasły ludzkie oczy,
Gdy Dola, matka żądz i trwogi,
Prawo łez wniosła nam na drogi.
Ciała i nazwy pozbawiona,
Płomię bez ojca, wystrzeliła
Niespodziewanie z nocy łona
W dniach, które więzi już mogiła.
Naokół, gdy zabłysła ona,
Niebo rozdźwiękło, jak cymbały,
Obłoki, gwiazdy, śniegi, grzmoty,
Życiem dyszący bezmiar cały,
Przestworza, pełne stad namioty,
Wicher wyjący, ogień złoty —
Wszystko poznało tę boginię,
Tę matkę śmierci, córkę losów,
Tę siostrę troski; życie minie,
A nikt, ni człek ni dłoń niebiosów
Nie ulży Doli!... Kamień ninie
Stoi graniczny tam, którędy
Szereg pokoleń wiodła droga,
A wciąż nad nami, wciąż i wszędy,
Złe władnie berło, rózga sroga,
Zabójcza, gorzka zawiść Boga.
Bo śmierć to głębia mórz bezdenna,
A zaś jak fala mórz jest Dola;
Przyniesie-ż litość fala zmienna?
Zyskasz-li miłość z rąk Eola?
Zastąpi-ż noc ci dnia promienie,
Światłem ci w drodze będą-ż cienie,
Gdy „dość już“ rzeknie-ć serca wola?
Zbyt jesteś mądra, kształt twój zbyt uroczy;
Ta piękność wiosny w twych oczach, te światłem lśniące oczy!
To światło wiosny w twych oczach, te uszu twoich dźwięki!
Lecz we łzach są twoje powieki, w twem sercu panują lęki.
Odziejesz-li srebrem swe stopy, a złotem okryjesz włosy?
Ubierzesz się w płaszcz purpurowy, z warg słodkie-ć popłyną głosy?
Obmierźniesz ty kochankowi, gdy z lica-ć spadnie zasłona;
Gdy staniesz się pastwą Doli, zblednie ci twarz zrumieniona;
Padniesz, jak liście powiędłe, jak deszcz, ciekący po polu;
Smutek twej głowy okryciem, strojnej w koronę bolu.

ALTEA. Wy, co płaczecie, i wy, co śpiewacie,
Ustąpcie mi się! Skryjcie łzy na chwilę,
Mali płaczkowie, a i wy, o śmieszki,
Przestańcie śmiać się! Patrzcie, moje oczy,
Łzawsze od niebios deszczowych, me usta
Tak się dziś śmieją, jako z nas bogowie.
My Przeznaczenia własnością; lecz chwilę
To Przeznaczenie jest naszem, tak! mojem —
Ono jest synem moim, towarzyszem
Mojego łoża, mym bratem! Bogowie,
Ustąpcie mi się, jestem jednym z bogów,
Co daje życie i odbiera! Ziemio,
Co rodzisz ludzi i zgładzasz, co usta
Masz zczerwienione z pożartych własnego
Łona owoców, patrz, jakiemi usty
I jaką strawą karmię swoje wnętrze:
Strawą, z mojego urodzoną wnętrza.
Wszczęty przezemnie ogień sycę ogniem,
Chcąca go zgasić; tak, płomieniem pragnę
Wypalić popiół i proch tego ognia.

CHÓR. Zaliż to ogień jest, którym się palisz?

ALTEA. Tak, aż do kości, do krwi, do wszystkiego!

CHÓR. Lice i włos twój są jak jeden płomień.

ALTEA. Język mój liże i pożera popiół.

CHÓR. W twych oczach puste światło i pożoga.

ALTEA. Nie sycą skier tych dłoń ani kadzidło.

CHÓR. Drżenie twych oczu napełnia mnie lękiem.

ALTEA. Nie drżą z miłości ani też ze trwogi.

CHÓR. By ptak zraniony, tak drżą twoje usta.

ALTEA. Nie jak z całunków usta oblubienic.

CHÓR. Nie! Ale powiedz, cóżeś uczyniła?

ALTEA. Milczę! Niech za mnie mówią wasze oczy!

CHÓR. W świetlicy błyska jakieś małe światło?

ALTEA. Podnieście w górę powieki, patrzajcie!

CHÓR. Słupy się palą, przedsionek jest w ogniach!

ALTEA. Krzyczcie! jak ptaki wyciągnijcie szyje!

CHÓR. Pożar! dym czarny, biały popiół widzę!

ALTEA. Cóż wy widzicie, dzieci? Wasze oczy
Bardziej są ślepe, niżli noc na nowiu!
To moje ciało, owoc mego życia,
Syn mój, to łona mego roczne brzemię,
To Meleager, płomień, zapalony
Memi rękami i memi rękami
Dzisiaj zagaszon — to on jest, patrzajcie!

CHÓR. Jakież to z ust twych wybiegły ci słowa?

ALTEA. Jam to zrobiła i mówię i konam!

CHÓR. U bramy warg twych stoi śmierć; z warg twoich
Śmierć uczyniła dzisiaj swój przybytek.

ALTEA. Chwileczkę jeszcze, śmierci, słodka śmierci!
Aże się płomień wypali i umrze.

CHÓR. Jako na wietrze trzcina, tak się chwieje;
Drżącemi stopy przylgnęła do ziemi.

ALTEA. Jedno, dziewczęta, powiem i zamilknę.
Ja, to zrobiwszy, nie płaczę, nie krzyczę!
Krzyczcie i płaczcie wy! Nie wzywam bogów,
Wy ich wzywajcie! Nie winię nikogo!
Wy miejcie litość! Ja nie wiem, czy żyję!
Czuję li ogień naokół mej twarzy,
Na licach moich czuję żar pożogi!
Tak, dym mnie gryzie; gorzeliznę chłonę
Powieką, wargą, nozdrzami — niesyta
I niecierpliwa; dłonie mi się palą,
Oczy me ogień gryzie; tak się chwieję,
Jak człek, pijany żywotem, z którego
Chłonął rozkosze; tak, szalona jestem
Z wielkiej radości; to długie me życie
Już mi obmierzło; czuję, żem czerwona,
Jakby od cienia krwi wylanej; patrzcie!
Żar mnie rozpala, który w nim przygasa,
Nabrzmiewam cała żył jego zanikiem,
Odpływem jego rośnie fala we mnie,
Oko me ogniem goreje, co w jego
Zamiera oczach beze krwi; me lice
Krwią się płomieni, gdy jego oblicze
Szare, jak popiół. O dziecię, o synu,
O pierworodny, o mój najpiękniejszy!
O słodkie usta, o wy oczy słodkie,
Wy, coście życie ssały z mojej piersi,
Coście płonęły, coście mi na dwoje
Rozdarły serce — o lgnące kolana,
O lube kroki drobnych stóp, o lica,
Płonące żarem całuneczków — dziecię,
Cóżeśmy sobie, dziecię, uczynili!
Czułam twój ciężar w sobie, o mój synu,
Brzemię piękności, te brwi twe dziecięce,
Te ukochane, kochające usta,
Kwitnące włosy, te jasne oczęta,
Tę całą drogą dumę! Tą mą ręką
Karmiłam ciebie czule, tym językiem
Gwarzyłam z tobą, mówiący: Daj Boże!
Jeśli nie zwodzą mnie twoje członeczki,
Królewski z ciebie wyrośnie bohater,
Wódz przewspaniały! I dziś, gdy umieram,
Słyszę: „Nosiła miecz najpierwszy w świecie!“
Ach! Ach! naokół mnie wiruje życie;
Oderwano mnie ode mnie, me imię
Zgasło! me imię, które lekiem było,
Dziś jest zabójcą! Odtąd, choć me oczy
Widzą już koniec wszystkiego na świecie,
Już nie otworzę ust, pokąd nie umrę.

PÓŁCHÓR. Jęk przez nią w grodzie tym gości,
We łzach skąpane drogi;
Ni strojna w pas oblubienica,
Nadobne podniosła lica;
Płacze, a niema litości,
Drży cała, a nie zna trwogi.

PÓŁCHÓR. Jej oczy jako blask słońca,
Jej czoło, jak dzionek świeży;
Pas ją ozdobił bogaty
I mnogofałdne jej szaty —
Lecz sława dobiegła już końca,
Potęga jej w gruzach już leży.

PÓŁCHÓR. Po ogień sięgnęły jej dłonie,
Usta jej płomień syciły,
Usta, co grały świetniej
Od grania dźwięczących fletni;
Od tchów jej ognisko rozpłonie,
Od żądzy wszechmocnej siły.

PÓŁCHÓR. Ręką pochwyci łuczywo,
Zagwią potrząsa płonącą;
Z oddechem tak walczy, znużona,
By człek, co za chwilę już skona;
Zary rozpala co żywo
Jej warga, krwią zlana gorącą.

PÓŁCHÓR. Jak ranna gołąbka w lesie,
Tak piersi wytęża, tak dyszy;
Usta jej pełne są łkania,
Tak łka i oczy zasłania,
Tak sił ostatkiem rwie się
I nie zatęskni do ciszy.

PÓŁCHÓR. Jak wiatr-posucha, jak burza,
Jak wichr śmiercionośny, okręty
Śród morskiej gubiący topieli,
Tak oddech, co usta jej dzieli:
Z ust się jej oddech wynurza,
W oddechu ogień zamknięty.

DRUGI POSEŁ. Coś straszniejszego od oblicza śmierci
Dziś nas spotkało! Królowo, dziewice!
Cny Meleager jest ni człek zabity!

PÓŁCHÓR. Nie miecz go, nie miecz zwalił ninie,
Padł, lecz nie z ręki on padł!

DRUGI POSEŁ. Jak lód, przeżarty słońcem, jego członki;
Jak topniejący śnieg, tak aż po włosy
Topnieje na nim wszystko jego ciało.

PÓŁCHÓR. Jako pożoga z pożogi on ginie,
W popiołach grzebiąc swój ślad.

DRUGI POSEŁ. Gdy zaśpiewali wszyscy, a on ręce
Wzniósł, by ozdobić wieńcem Atalantę,
Naonczas ręce opadły mu obie.

PÓŁCHÓR. O płaczcie, żorujcie co siły,
Szarpiący swą twarz, rwący włos —

DRUGI POSEŁ. Wieniec mu z rąk się wyśliznął na ziemię,
I on, targając włosy, z strasznym jękiem
Oblicze szatą zasłonił i upadł.

PÓŁCHÓR. Prawdę nam widma mówiły.
Sny wywróżyły ten los.

DRUGI POSEŁ. Król uździenicą szarpnął i zskoczywszy
Z konia, dwa razy albo trzy zawołał:
„Dziecko!“ aż wszystkim łzy zrosiły oczy.

PÓŁCHÓR. Długą żałujcie żałobą,
Nie szczędźcie tej doli swych łez.

DRUGI POSEŁ. „Synu“, — powiedział — „zlituj się nade mną,
Podnieś te oczy!“ Lecz on tylko westchnął,
Twarz jego była, jak trawa spalona.

PÓŁCHÓR. Płacz, ziemio, już koniec jest z tobą,
Jęcz, ludu, już nadszedł twój kres!

DRUGI POSEŁ. I król mu słabe rozprężył kolana,
Niknący ciężar słabą podniósł ręką,
W cudze go ręce oddał i zapłakał.

PÓŁCHÓR. Wylałeś już krew swą przedrogą,
Ni deszcz, ty, jej żądza, jej król!

DRUGI POSEŁ. A ci, ze łzami, szarpiąc sobie brody,
Oddychające przynieśli tu ciało,
Śmiertelnie chore, lżejsze z każdym krokiem.

PÓŁCHÓR. Twój miecz był straszliwą pożogą,
W pożodze twój koniec, nasz ból.

DRUGI POSEŁ. Święto zmieniło się w pogrzeb; upadły
Wieńce, a w sidłach łowiec i łowczyni —
Włosy i łzawe lica zasłonięte.

MELEAGER. W tych rąk swych wieniec drogi
Zamknijcie moje skronie;
Postawcie mnie na nogi,
Jako człowieka po zgonie;
Me kości i ciało topnieją, by ołów, gdy ogień go chłonie.

CHÓR. O jasne twe oblicze!
O te królewskie oczy!
O smutku wy słodycze,
Kiedy dzień w mrok się toczy!
W łzach jakiż to, panie, nad tobą, kształt się nachylił uroczy?

MELEAGER. Bez stroju choć jej lica,
Choć wieńca niema na niej,
Jakaż oblubienica
Dorówna mojej pani?
Najczystsza to z dziew, Atalanta, łaskę przynosi nam w dani.

ATALANTA. Przecz bosa-m przebiegała
I drogi i bezdroża?
Przecz tutaj, tak zuchwała,
Płynęłam falą morza?
Na północ, do Kalydonu, z Arkadyi zawiść mnie parła boża.

MELEAGER. Każdego los przygniata,
Jakim go Ten obarczy,
Któremu ciężar świata
Za lekki powiew starczy —
Lecz czemuż mnie śmierć nie powiodła, gdzie zamęt bitewny warczy?

CHÓR. Nie, gdzie pawęże dzwonią,
Dźwięk ich się wdziera w uszy,
Bóg wojny, pędzący błonią,
Oszczep o oszczep kruszy —
Nie! lękiem złamany i trudem, zbywasz się dziś swojej duszy.

MELEAGER. Czemuż nie ginę na łanie,
Gdzie się zieleni pole,
Albo niespodziewanie
W mej domowiny kole —
Z blaskiem w źrenicach, ze śpiewem na uściech, z koroną na czole?

CHÓR. Gdzież ślą cię od nas? Odpowiedz!
Twa droga czy daleka?
W jaki uchodzisz manowiec?
Gdzież wielka moc twa ucieka?
Tak się dusza od ciała oddziela, jak od źrenicy powieka.

MELEAGER. Jak popiół w ogniu, tak we mnie
Me serce! Kto okiem tu rzuci,
Temu brać lutnię daremnie!
Bez gęśli o sprawach zanuci
Tak strasznych, że nikt już swej żądzy ku sprawom tak strasznym nie zwróci.

CHÓR. By z śmierci unieść cię domu,
Któż taką moc posiada?
Niema opieśnić cię komu,
Godna się pieśń nie składa!
O biada! ta twoja uroda! twe ciało! Twa głowa! O biada!

MELEAGER. Sny śniąca matko! Zali
Z ciebie się inny zrodzi,
Co będzie kroczył dalej
W słonecznych skier powodzi,
Gdy cień moj między cieniami z skargą śród toni nieprzebytej brodzi?

ENEUSZ. Gdy jego w mroku grzebie
Nieszczęsna ta godzina,
Cóż zyskam ja od ciebie?
Dasz syna mi za syna?
Zagasła już światłość mych źrenic, ta żądza żywota jedyna!

CHÓR. I szczęścia wielkiego siła
I krasę-ś miała, dostatki,
W chwale-ś po świecie chodziła —
Nie było drugiej matki,
Którejby, jak ptakom skrzydła, dodan był honor tak rzadki.

ENEUSZ. Któż czar ci zwrócić może,
Nęcący tak przed laty,
Dziś lice-ć trwoga orze,
Ten żywot, w znój bogaty,
O matko łez i troski! klątw matko, o matko zatraty!

MELEAGER. Choć jesteś jak płomienie,
Wieczyście głodne paliwa,
Czystsze jest me pragnienie,
Niźli ta rosa siwa,
Niż deszcz, niż ta niebieska, gwiazdami zasiana niwa.

ATALANTA. Lepiej, ażeby stopniała,
Jak woda, krew mego życia,
Jak zimy córka biała
Śród dolin, w czas przybycia
Wiosny, niż widzieć tak ciebie w jutrzni śród mroków spowicia.

CHÓR. Traków miecz twój nagi
Gdy wzywał na boje,
Nikt nie miał odwagi
Spojrzeć w oczy twoje,
Gdy w walki straszliwem łyskaniu krwi oblewały cię zdroje.

ENEUSZ. Lepsza śmierć była tobie,
Po której nikt nie tonie
W łzach gorzkich i żałobie —
Na walki paść zagonie,
Kwitnącym pięknością oręży, gdzie grają świetliste bronie.

CHÓR. To brzmi li w uszach świata,
Ta tylko pieśń rycerzy
Na jasnych skrzydłach ulata,
Z głośnym rozhukiem bieży
Od śniegów Akrokeraunii aż tam do Runa Złotego wybrzeży.

MELEAGER. Obyście mi w tej dali —
Spraw-że to wielki Boże! —
W chersońskim zgotowali
Piasku ostatnie łoże,
Gdzie grzmotem Bosforu grzmotom Ponckie obzywa się morze.

ENEUSZ. Odpychasz naszą pieśnię,
Którą, bywało, poczyna
Za dawnych lat, tak wcześnie
Wielbiąca mego syna,
Po halach gór naszych ojczystych ta Kalydonu dziedzina.

MELEAGER. Zmarłym ojczyzna nieznaną —
Nie mają swego domu!
Czemu nie jestem pianą
Morza i czemu, śród łomu
Fal, nie otulą mnie dzisiaj, ni to płaszczem, te fale golfstromu?

CHÓR. Gdzież jest ta chwila, która
Znówby ten czas przyniosła,
Gdy gołąb maczał swe pióra,
Gdy głębie porały wiosła,
Gdzie piana tych ciasnych Symplegad na drogach Propontu rosła?

MELEAGER. Chcecie mi śpiewać pienia,
Chcecie mi wieńczyć mogiłę,
Gdy w płomień ciało się zmienia,
Gdy duch mój trawi swą siłę?
Niech morze pochłonie wsze słowa, przyganą czy chwalbą opiłe!

CHÓR. Odwróć się, jak się odwraca
Ten, co ma powstać nadzieję!
Czyż płonna byłaby praca
Ten żar, którym życie twe tleje,
Gasić, gdzie skalny zrąb Helli zachodnie odpiera zawieje?

MELEAGER. Poniosą-ż mnie powiewy,
Poniosą-ż mnie bałwany
Na szumne te rozlewy,
Gdziem w porze młodocianej
Ciął pasy i korony bóstw morskich, te chłodne kwiaty piany.

CHÓR. Bóg, co zamyka w okowy,
Wraz te okowy kruszy;
Będzie w twych członkach gotowy
Spokój dla twojej duszy —
Lecz cóż ci da Bóg za to życie, tak dzisiaj ginące w tej głuszy?

MELEAGER. Nie krwią bijące żyły,
Nie ciało pozostaje:
Nie schodzi do mogiły
Li czas, co życie daje
Tym kroplom deszczu po łąkach, tym rosom, któremi lśnią gaje.

CHÓR. Byłeś na czele, przy sterze,
Staną-ż się liści koroną
Twe członki? Czyż w kwiaty świeże
Twarz zmienią? twą krew czerwoną
W wodę? A dusza czyż wniknie w te bóstwa, co wszystko chłoną?

MELEAGER. Lata zgłodniały,
Wszystkie dni swoje się skarżą;
Bogowie, syci już chwały,
Z gniewną dziś twarzą —
Okiełzać ich warg zapalczywość jakież się moce odważą?

CHÓR. Bogów nad światem władzą
Są bogów rózgi i miecze!
I mrok i glinę gromadzą,
By przyćmić lice człowiecze
Wobec swojego oblicza: ich prawo tę ma nad nami pieczę!

MELEAGER. O święta głowo Eneja, bez winy
Syn twój, lecz winą innych pokalany
Przez pokrewieństwo z skażonymi byty.
Dla nich umieram; krew ma się zmieszała
Z ich krwią i śmierć mnie odróżnić nie może
Od moich krewnych. Ale z czystem sercem
I z nieskalaną umieram tu dłonią,
Bez żadnej hańby. Żegnaj mnie z miłością
I życz mi dobra pomiędzy zmarłymi,
O ile dobrze jest zmarłym; albowiem
Smutno jest zmarłym ludziom, choć najlepszym;
A jednak, mając miłość twą nad sobą,
I twoją dobroć, schodzę dziś bez trwogi
Tam, gdzie niczego trwożyć się nie trzeba —
W posępne schodzę kraje, między zmarłe.

ENEUSZ. Smutnem cię żegnam sercem i ze łzami,
Otuchę-ć niosę, boś całym był mężem
W walce i godnym czci w domu pokoju.
Piękną bogowie niech dadzą-ć zapłatę,
Mnie zaś dni krótkie i drogę do ciebie.

MELEAGER. Módl się o długie dnie, nim śmierć zawita,
Dnie, pełne szczęścia i królewskiej mocy.
Śmierć ci pociechy nie da ni potomka,
Nikt też nie ujrzy jutrzni ani światła
W ziemi, do której ja schodzę. Żyj pełnią
Dni i umieraj, gdy twój dzień nadejdzie,
Ani się lękaj śmierci, byś nie zebrał
Lichego żniwa przed tym dniem; ty także,
Gorzka macierzy, ty przemęczonego
Mojego ciała macierzyńska plago —
I ty, królowo, początku i końca,
Siewczyni razem i sierpie, ty deszczu
Owoconośny i suszo niszcząca,
Piasku chłonący i żywiąca wiosno,
Coś mnie zrodziła, a teraz niweczysz —
I ty, powiadam, Alteo, od chwili,
Gdy mego ojca pług skrajał nieszczęsny
Zagon twojego niewieściego pola —
Gdym z skiby ciała twego, kłos pszeniczny,
Wyrósł w słonecznej sile, w woni deszczu,
Łona twojego przeparłszy zamknięcie —
I ciebie, matko, pamiętnym językiem
Sławię, konając, jako sprawiedliwą
I jako świętą, chociaż aniś święta
Ni sprawiedliwa! Radbym się na klęczkach
Modlić do ciebie, ale chytrość twoja
I ten twój ogień, niszcząc mnie, rozparły
Moje kolana; albowiem te członki
Są ni skorupy i popiół mej urny,
Nim je tknął ogień, a moje oblicze
Jest jako zwiędły liść lub jako ślady
Stóp umarłego na śniegu, i wszystko
To moje ciało, niegdyś tak potężne,
Jest jako drzewo strzaskane, zaś kwiecie
Mego żywota obdarte, zhańbione
Tak przesromotnie; skurczą się me mięśnie,
Dorównujące bogom, moja siła
Nie jest już siłą męża, gdyż opadły
Wszystkie me żyły i docna już gaśnie
Popiół mojego życia. Chciałbym, matko,
Byś żyć mi dała; lecz wrodzy bogowie
I przeznaczenie i płomienna stopa
Zmian zarządzili inaczej — to oni,
Nie ty zdeptałaś me życie! O, wielceś
Ty mnie kochała i ja ciebie, przecież
Śmierć ta od razu złączyła się z życiem,
Koniec z początkiem moim: to mnie właśnie
Zabija prawo, nie ty, moja matko!
Niech brat i siostra zbytnio się nie smucą,
Niech dla mnie w łzach się nie topią ich serca:
Zbyt wielka miłość i zbyt wielki smutek
Budzą gniew bogów; kto nazbyt miłuje,
Ten dla miłości zabija i będzie
Dla niej zabity; lepsze zrodzi dzieci
Dom ten i pocóż im płakać? Niech życiem
Żyją cierpliwem, zapomną o mojem;
Ty jedna, matko, a nie ci, zachowaj
Nieco mnie w duszy, gdy umrę, boć byłem
Twym pierworodnym. Gdy stąd precz odejdę,
Ty mnie pożałuj zmarłego, choć byłaś
Gniewna i możesz tu znowu szczęśliwych
Porodzić synów, którzy mnie przerosną
W sławie i chwale — nie zapomnij o mnie
Ani się nie wstydź mnie, wszak ja twym synem!
Był czas, żem nie chciał przynieść wstydu tobie;
Był czas, żem pragnął żyć i cześć ci przynieść
Wielkimi czyny, jako ci mężowie;
Lecz oni żyją, ja zasię umieram;
I coby stać się mogło, juścić nie wiem,
Ale zaklinam ciebie, gdy zobaczysz,
Że już nie żyję, nie mniej ty mnie kochaj,
Mnie, matko moja — zaklinam na bogów
I na pierś ojca i na twoją świętszą
Pierś, moja matko, i na tych, co patrzą,
Jako umieram, nie mniej ty mnie kochaj,
Pierworodnego twego! Choćbym ja ci
Zgotował smutek, a ci radość wielką,
Ty wiesz, o matko, wy to wiecie, piersi,
Coście mnie ongi tuliły, wy wiecie,
O droga głowo mej matki, o święte
Oczy — wy wiecie, jaką jest ma dusza:
Chociam i grzeszył, choć klęczyć nie mogę,
Ani też objąć twych kolan, me wargi
Klęczą i serce me do stóp twych pada.
Żegnajcie teraz, wszyscy przyjaciele
I wy, krewniacy, sławniejsi ode mnie,
Synowie siostry mej matki; żegnajcie
Wy, coście byli wraz ze mną w Kolchidzie
I ze mną fale zmogliście i boje:
A choć się czasy zmieniają, choć dzisiaj
Nie jestem niczem, wy nie zapomnijcie,
Com zdziałał ongi za mych dobrych czasów —
Na te dni właśnie ja was tu zaklinam
I na dzisiejszy dzień ten i na wasze
Żyjące dusze, na światło i szczęście,
W którem żyjecie, i na łup ten nędzny,
Na mnie, mrącego, ja was tu zaklinam,
Nie dajcie umrzeć mojemu imieniu!
A ty, najdroższa, podaj mi różane
Dłonie, wargami zamknij mi powieki —
Gorzki całunek; weź mnie w swe objęcia,
Ciężkie swe usta złóż na wątłe ciało,
Które zwątliła ciężka ręka Doli,
Zróś je kroplami z świętych ócz dziewiczych,
Zróś mnie łez rosą, mnie, co już umieram,
Mnie, com cię kochał. Widząc, jak bez grzechu
Schodzę w ten pusty, a straszny przybytek,
Gdzie niema ciała ani też piękności
Ni słodkich oczu ani ust pogwaru
Ani też władzy rąk ni nóg, zasłoną
Okryj mnie swoją, drogą głowę moją
I moje nogi płaszczem swym naodziej,
Nachyl się rada nade mną, ustami
Ust się mych dotknij, dłoni mej swą dłonią;
Bądź mi litośną, jako doskonałą
Jesteś dziewicą, iżby nikt ze wzgardą
Nie mówił o mnie: „Mąż ten, jak niewiasta,
Umarł, ofiara niewiasty, w sromocie
Umarł, gdyż tkań mu żywota podarły
Palce niewieście“; boć przecież od ciebie
Sromum nie doznał. A teraz, przez Boga,
Raz mnie pocałuj i dwa i daj odejść,
Albowiem noc mnie już sprząta, a w nocy
Owoców tutaj jeszcze nikt nie sprzątnął.

ATALANTA. Cześć ci! Ciężkiemi uchodzę stopami,
Z ciężkiem obliczem idę precz z twych oczu.

CHÓR. Któż walczyłby z swymi pany?
Któż chciałby ich zwodzić z drogi?
Któż chciałby ich zakuć w kajdany?
Pieśnią przebłagać gniew srogi?
Lub miecz wyciągnąć kowany?
Potężną siłę mają wielkie bogi...

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Fragment Ofiarnic Ajschylosa; fragment w przekładzie Jana Kasprowicza brzmi:
    A kto ducha swego skupił, ten posłucha,
    Jakie były dziwy,
    Z jakiej zdrady Testiady — o krwawiące czyny! —
    Syn jej padł, bujny kwiat, bohater jedyny!
    Padł niegodnie przez pochodnię: w narodzin godzinie
    Żagwię oną rozpłonioną dały mu boginie —
    Matka miła ją zgasiła, zgasł syn nieszczęśliwy!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Algernon Charles Swinburne i tłumacza: Jan Kasprowicz.