Bohater (D’Annunzio, 1906)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Bohater
Pochodzenie Dzwony
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
E. Wende i Spółka
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Zygmunt Kłośnik-Januszowski
Tytuł orygin. L'eroe
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BOHATER.

Wielkie chorągwie świętego Gonzalva, wyniesione już na plac, poruszały się zwolna i ciężko na wietrze. Silne, muskularne, o śniadych twarzach postacie, trzymały je, jakby bawiąc się, w swoich rękach.
Mieszkańcy Mascalica obchodzili święto wrześniowe ze zwykłą okazałością. Serca wszystkich wypełniał głęboki, religijny nastrój. Cała gmina niosła swemu patronowi daninę z obfitych żniw w ofierze. Kobiety przystroiły ulice różnobarwnymi dywanami, mężczyźni obramowali drzwi świeżą zielenią, progi powysypywano kwiatami. Łagodny wietrzyk przeciągał ulicami, kołysząc, upajając tłumy.
Procesya, gotowa do pochodu, rozwinęła się od wejścia do kościoła wzdłuż placu.
Przed głównym ołtarzem ośmiu silnych, dobranych ludzi oczekiwało na chwilę, kiedy na swoich barkach mieli unieść statuę San Gonzalva; byli to: Giovanni Curo, L’Ummalido, Mattala, Vizencio Guanno, Rocco di Cenzo, Benedetto Galante, Biaggio di Clisci i Giovanni Senzapaura. Dumni z zaszczytu, jaki im przypadł w udziale, stali niemi i uroczyści, spoglądając przed siebie. Byli jakby nabrzmiali siłą, zapałem skrzyły im się oczy.
Od czasu do czasu obmacywali, próbując, mięśnie swoich ramion i stawy rąk, jakby chcieli przekonać się o ich sile, przyczem uśmiechali się do siebie.
Olbrzymia, bronzowa statua świętego patrona o srebrnej głowie i srebrnych ramionach, jakkolwiek próżna wewnątrz, była nadzwyczajnie ciężka.
Mattala rzekł:
— Naprzód!
Wiedziony ciekawością, cisnął się lud zgromadzony dokoła. Szyby w oknach kościoła brzęczały za każdym silniejszym powiewem wiatru. Woń kadzidła wypełniała obszerną nawę kościoła. Chwilami słychać było dźwięk instrumentów. Jakiś rodzaj niewypowiedzianego wzruszenia ogarnął tych ośmiu ludzi, otoczonych kotłującym się tłumem. Byli gotowi.
Mattala liczył:
— Raz!... dwa!... trzy!...
Równocześnie i z całą siłą rzucili się wszyscy ośmiu do podniesienia z ołtarza figury. Ale ciężar był zbyt wielki. Statua pochyliła się na lewo. Nie zdołali jeszcze uchwycić jej dobrze i ugięli się pod nią zadyszani z wysiłku. Vinzencio Guanno i Giovanni Curo, mniej sprawni, puścili. Statua upadła na bok. L’Ummalido wrzasnął.
— Baczność! Baczność! — rozległo się ze wszystkich stron, gdy spostrzeżono niebezpieczne położenie świętego. Z placu dochodził ogłuszający hałas, który dominował nad wołaniem.
L’Ummalido osunął się na kolana, z prawą ręką, utkwioną pod bronzowym posągiem; w szeroko rozwartych oczach jego malowały się ból i przerażenie; kilka kropel krwi zciekło na ołtarz, nie skarżył się jednak.
Towarzysze jego zabierali się do podniesienia ciężaru, ale to nie było łatwą rzeczą. L’Ummalido wykrzywiał z bólu usta. Kobiety oniemiały ze zgrozy.
Nareszcie udało się dźwignąć w górę statuę i L’Ummalido wyciągnął z pod niej zmiażdżoną, krwawiącą rękę — nieforemną masę.
— Idź do domu! Idź! — wołali ludzie i popychali go ku drzwiom kościoła. Jedna z kobiet zerwała z siebie fartuch i dała mu go, ażeby sobie nim rękę obwinął. Nic nie mówiąc, wodził wzrokiem po ludziach, którzy się cisnęli do figury i sprzeczali między sobą.
— Bierz!
— Nie, daj spokój!
— Puszczaj mnie!
Cieco Pomo, Mattia Scarafolo i Tommaso di Clisci spierali się, kto ma objąć ósme miejsce po L’Ummalidzie.
Ten podsunął się do spór wiodących, z przyciśniętą silnie do boku zmiażdżoną ręką i rzekł zupełnie spokojnie:
— To miejsce do mnie należy!
Poczem wsparł lewem ramieniem świętego patrona i przyprowadził go do równowagi.
Nadludzkim wysiłkiem woli, zaciskając zęby, tłumił ból.
— Cóż ty myślisz robić? — zapytał Mattala.
— To, czego chce święty Gonzalvo, — odpowiedział L’Ummalido i ruszył w pochód razem z innymi.
Ludzie patrzyli na niego zdumieni. Co chwila, na widok zakrwawionej, posiniałej ręki, zapytywał go ktoś:
— L’Umma, jak ci jest?
Nie odpowiadał. Kroczył poważnie w takt muzyki, z podaną cokolwiek naprzód głową, krępowany w ruchach coraz więcej wzrastającą ciżbą. Nagle upadł na skręcie ulicy. Pochód przystanął, święty zaczął tracić równowagę. Zaraz jednak ruszyła znów procesya. Mattia Scarafolo zajął opróżnione miejsce.
Dwaj krewni wzięli na ręce omdlałego L’Ummalida i zanieśli go do najbliższego domu.
Anna di Cenzo, stara, doświadczona w obchodzeniu się z ranami kobieta, spojrzała na okaleczałą, zakrwawioną rękę, pokiwała głową i rzekła:
— Niewiele tu da się zrobić!
Sztuką swoją nie mogła nic poradzić. L’Ummalido odzyskał przytomność, ust jednak nie otworzył.
Podniósł się na pół i spoglądał spokojnie na ranę. Z pogruchotanemi kośćmi zwisała w dół nie do uratowania, stracona na zawsze ręka.
Przyszło paru starych, doświadczonych chłopów, ażeby ją obejrzeć.
Słowem i wzrokiem dawali wszyscy jedną myśl do zrozumienia.
L’Ummalido zapytał:
— Kto niesie świętego?
Odpowiedzieli mu:
— Mattia Scarafolo.
— A cóż teraz zamierzacie? — dopytywał się dalej.
Odpowiedzieli:
— Chcemy na nieszpory!
Chłopi pożegnali się i poszli na nieszpory. Z kościoła dochodziło dzwonienie. Jeden z krewnych postawił przed chorym wiaderko z zimną wodą i rzekł:
— Od czasu do czasu wsadź tu rękę. Wrócimy niebawem; idziemy teraz na nieszpory.
L’Ummalido został sam. Dzwony kołysały się żwawiej i brzmiały pełniej. Dzień miał się ku schyłkowi; w niskie okno uderzały gałęzie drzewa oliwnego, poruszane wiatrem.
L’Ummalido się nachylił i zanurzył rękę w wodzie. Kiedy się krew spłukała, rana wystąpiła w całych rozmiarach.
„Na nic wszystko — myślał L’Ummalido, — przepadła! Święty Gonzalvo, tobie ją składam w ofierze“.
Wziął nóż i wyszedł. Ulice były puste. Wszyscy byli w kościele. Fioletowe chmury, podobne z kształtów do zwierząt, przeciągały ponad domami w świetle zachodzącego słońca.
Tłum modlił się w kościele. Monotonna litania rozbrzmiewała naprzemian z dźwiękami muzyki, jak śpiew choralny.
Z ciał zbitej masy ludzi i płonących świec woskowych unosiła się duszna atmosfera.
Srebrna głowa San Gonzalva błyszczała w górze, jak latarnia morska.
Wszedł L’Ummalido i ku zdziwieniu tłumu przecisnął się do samego ołtarza.
W ręku trzymał nóż i rzekł podniesionym głosem:
— Święty Gonzalvo, tobie ją przynoszę w ofierze!
I silnem pociągnięciem noża odciął z całym spokojem zgruchotaną rękę od stawu. Przerażony lud cofnął się. Bezkształtna, krwią zalana ręka padła u stóp świętego patrona na miedzianą monetą wypełnioną tacę.
L’Ummalido uniósł w górę krwią ociekające ramię i rzekł jeszcze raz głosem donośnym:
— Święty Gonzalvo, tobie ją składam w ofierze!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Zygmunt Kłośnik-Januszowski.