<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Fantazyja d-ra Ox
Wydawca F. Stopelle
Data wyd. 1876
Druk J. Korzeniowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une fantaisie du docteur Ox
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
W którem wielekroć udowadnia się, że z miejsca wyniosłego można widzieć wszystkie ułomności ludzkie.

— Więc pan powiadasz? rzekł burmistrz van Tricasse do radnego Niklaussa.
— Powiadam, że wojna jest konieczną, odrzekł radny tonem pewnym, i że nadszedł czas pomszczenia się za długie krzywdy.
— Tego samego jestem zdania, odpowiedział burmistrz i powtarzam panu, że jeżeli ludność miasta Quiquendonc nie skorzysta ze sposobności odzyskania swych praw, niegodną będzie swego imienia.
— A ja utrzymuję, że powinniśmy bezzwłocznie zebrać nasze kohorty i wysłać je w pochód.
— Istotnie panie! istotnie! odpowiedział van Tricasse i to do mnie pan w ten sposób przemawiasz?
— Do pana właśnie panie burmistrzu, usłysz pan raz prawdę chociaż trochę przykrą.
— Pan ją usłyszysz panie radny, odparł van Tricasse w uniesieniu, pan ją z moich ust usłyszysz! Tak panie, tak; najmniejsze opóźnienie byłoby w tym razie hańbą. Od 900 lat Quiquendonc oczekiwało na stanowczą chwilę odwetu, bez względu więc czy to się raczy dziś panu podobać lub nie, pójdziemy na nieprzyjaciela.
— Jakto, to i pan masz zamiar przyjąć udział w wyprawie, zawołał radny Niklausse zdumiony. Myślałem że nie — i byłem zdania że mniejsza o pańską osobę, możemy pójść sami jeżeli pan nie masz pójść ochoty.
— Burmistrz z urzędu jest zawsze na czele, racz o tem pamiętać mój panie...
— A radny to nic nie znaczy?.. hę?...
— Obrażasz mię pan swojemi gadaninami bez sensu, zawołał burmistrz, zaciskając dłonie i zdradzając ochotę do czynnego zaatakowania kollegi.
— A pan mnie obrażasz powątpiewając o moim patryjotyzmie, huknął Niklausse, doprowadzony do ostateczności.
— Mówię panu, mój panie, że armija z Quiquendonc, wyruszy w pochód w ciągu dwóch dni najdalej.
— Ja panie sam wiem o tem, że nim czterdzieści ośm godzin upłynie, pociągniemy na nieprzyjaciela.
Z tych urywków rozmowy łatwo zrozumieć, że dwaj niby antagoniści byli w rzeczy samej jednego i tego samego zdania. Obadwaj pragnęli wojny, ale podraźnieni nie mogli przyjść do porozumienia. Niklausse nie słuchał tego co mówił van Tricasse, van Tricasse nie zważał na to o czem mówił Niklausse, stąd spór. Spór tak zacięty że żywszym byćby nie mógł nawet wtedy gdyby przeciwnicy odmiennych byli opinii, to jest gdyby burmistrz żądał wojny a radny przechylał się na stronę pokoju. Z przyspieszonego bicia serc, z twarzy zarumienionych, ściśniętych źrenic, drżenia muskułów i zmienionego głosu pojąć było łatwo, że bliscy byli do rzucenia się na siebie.
Ale wielki zegar odezwał się w porę i powstrzymał przeciwników w chwili, gdy już się mieli pochwycić za bary.
— Oto naznaczona godzina wybiła, zawołał uroczyście burmistrz.
— Co za godzina? zapytał zaperzony radny nie pomiarkowawszy się na razie.
— Godzina w której udać się potrzeba na alarmową wieżę.
— Masz pan słuszność i mniejsza z tem jak się to panu podoba, ja idę tam zaraz, łaskawy panie.
— I ja tam idę w ten moment.
— To chodźmy!
— Dobrze, więc chodźmy!
Te ostatnie słowa pozwalały przypuszczać że spotkanie ma niebawem nastąpić i że przeciwnicy udadzą się na plac; tak jednakże nie było. Nie, to był tylko pierwszy manewr strategiczny; burmistrz i radny, jako pierwszorzędne znakomitości miejskie, udawali się na ratuszową wieżę, aby z jej wysokości zbadać okolicę i zająć się przedsięwzięciem środków zabezpieczających swobodny przemarsz dla armii.
Lubo zupełnie zgadzali się na jedno, nie przestali podczas drogi sprzeczać się z najnaganniejszą zaciętością. Echa ich głosu rozlegały się po ulicach, ale przechodzącym do tegoż samego nastrojonym kamertonu, ożywienie to zdawało się naturalnem i niezwracali na nie uwagi. W tych draźliwych okolicznościach człowiek spokojny, gdyby się znalazł, uważanym by był jak potwór jaki straszny.
Burmistrz i radny, dobywali się na dzwonnicę w paroksyzmie wściekłości. Nie byli zaczerwienieni lecz bladzi. Straszna sprzeczka o nic, spowodowała jakieś nerwowe spazmy, wiadomo zaś, że bladość to dowód ostatecznych granic gniewu.
Przy wejściu na wschody nastąpił wybuch prawdziwy. Kto pierwszy wejdzie? kto pierwszy stąpi na najniższy stopień wschodów prowadzących na wieżę? Miłość prawdy zmusza nas do wypowiedzenia, że miało miejsce popychanie, że radny Niklausse zapominając o względach należnych zwierzchnikowi i najwyższemu urzędnikowi w mieście, odepchnął gwałtownie van Tricasse’a — i rzucił się pierwszy w ciemnię.
Przeskakując z początku po cztery stopnie obrzucali się wzajemnie najobelżywszemi wyrazami i można było przepuszczać, że na wierzchołku wieży wznoszącej się na trzysta pięćdziesiąt siedm stóp nad brukiem miasta, spełni się krwawy jaki dramat.
Atoli nieprzyjaciele wyczerpali się wkrótce i przy wejściu na 80 stopień, sapali już głośno ze zmęczenia.
Czy z powodu tego zmęczenia czy z innej jakiej przyczyny decydować o tem nie można, ale to fakt że gniew lubo nie odstąpił ich jeszcze, nie objawiał się tak stanowczo nieprzyzwoicie. Zamilkli i rzecz dziwna, zdawało się, że uniesienie opuszczało ich im się wyżej po nad poziom miasta wspinali. Wrzenie mózgów ustępowało, tak jak wrzenie kawy która się odsuwa od ognia. A to dlaczego? I na to pytanie nie możemy dać odpowiedzi stanowczej, pewną znów atoli jest rzeczą, że dosięgłszy wysokości dwustu sześćdziesięciu sześciu stopni, usiedli i poczęli przyjaźnie spoglądać na siebie.
— Piekielnie wysoko! odezwał się burmistrz chustką twarz ocierając.
— Szkaradnie wysoko! odpowiedział radny i chwytając także za chustę dodał: Czy pan wiesz, żeśmy o 14 stóp po nad wieżą ś-go Michała w Hamburgu.
— Wiem doskonale, odrzekł van Tricasse z pewnem lekceważeniem w głosie.
Po kilku chwilach odpoczynku znakomici mężowie, zaczęli dalszy pochód w górę zapuszając wzrok ciekawy w okienka umieszczone w ścianach. Burmistrz szedł naprzód, radny wszakże z tego tytułu najmniejszej teraz nie robił kwestyi. Na 304 stopniu Niklausse podparł nawet grzecznie pod ramię zmordowanego na amen van Tricasse’a, a ten nie tylko że zezwolił na to, ale gdy przybyli na wierzchołek wieży, rzekł:
— Dziękuję panie Niklausse, uprzejmie ci dziękuję i będę o tem zawsze pamiętał.
Gdy u stóp wieży niby zwierzęta dzikie gotowi byli rozszarpać się na sztuki, teraz na jej wierzchołku stają się znowu najlepszemi przyjaciółmi. Co to jest?...
Czas był przepyszny, bo miesiąc maj na niebie. Cóż za powietrze czyste, upajające! Wzrok dojrzeć może najmniejszy przedmiot w znacznem nawet oddaleniu. Widzieli też jak na dłoni białe mury miasta Virgamen, widzieli domy z czerwonemi dachami. To ciche spokojne w tej chwili miasto, miało być niebawem wydane na wszystkie zgrozy rabunku, pożogi i wojny.
Burmistrz i radny usiedli obecnie przy sobie na małej kamiennej ławeczce jako dwaj dzielni mężowie, rozumiejący się nawzajem, sapiąc spoglądali po sobie, a następnie po chwili milczenia znowu burmistrz odezwał się pierwszy:
— Jakże tu pięknie, mój panie Niklausse kochany....
— Cudownie; odrzekł radny. Czyż pan nie czujesz mój godny, mój jedyny panie van Tricasse, czy pan nie czujesz w tej chwili że ludzkość przeznaczoną jest raczej do przebywania na takich wyżynach, niż do pełzania po tej nędznej skorupie ziemskiej.
— Tego samego jestem zupełnie zdania, szanowny panie Niklausse, tak samo myślę w tej chwili. Tutaj lepiej się czuje, tu się oddycha wszystkiemi zmysłami. Na takich wyżynach filozofowie powinniby pozostawać, na takich wyżynach powinniby zamieszkiwać mędrcy, aby się w małostkach świata tego nie kalać....
— Możebyśmy obeszli w około, zaproponował radny.
— Chętnie przystaję, odpowiedział mu burmistrz na to.
I ująwszy się pod ręce dwaj przyjaciele badali wszystkie punkta otaczającego ich horyzontu.
— To już co najmniej lat dziesięć jak nie byłem w tem miejscu, rzekł van Tricasse.
— Co do mnie to bodaj że nigdy tu jeszcze nie byłem, odrzekł radny Niklausse i żałuję dziś tego mocno; z tej bowiem wysokości, widok prawdziwie wspaniały. Patrz no mój przyjacielu serdeczny, patrzno na tę piękną, na tę wspaniałą rzekę Vaar, płynącą wężem pomiędzy drzewami....
— A tam dalej wierzchołki ś-tej Hermandady. Jakże one cudownie zamykają horyzont. A ten piękny szereg drzew zielonych, tak malowniczo tu i tam rozrzuconych. Ach! natura, natura, Niklausse! nigdy z nią sztuka zrównać się nie będzie w stanie.
— Jest to zachwycające wszystko, jedyny najlepszy mój przyjacielu, rzekł radny. Spojrzyjno na te trzody pasące się na zielonych łąkach, spojrzyj, na te woły, na te krowy, na te piękne barany.....
— Albo ci rolnicy dążący na pola. Toż to pasterze arkadyjscy, brak im tylko fletów....
— A po nad całą tą żyzną rolą, jakież to piękne błękitne unosi się niebo. Niklausse! tu poetą zostać można! Uważaj ja nie mogę tego pojąć dla czego święty Symeon Styllita nie został największym poetą w świecie?
— Dla tego że jego kolumna tak wysoką nie była! odpowiedział radny z łagodnym uśmiechem.
W tej chwili zegar wieżowy z kurantem zadźwięczał. Czyste jego tony zagrały jednę z najbardziej melodyjnych aryj a dwaj przyjaciele wpadli w zachwyt nieopisany.
— Przyjacielu Niklausse, odezwał się spokojnym swym głosem burmistrz: pocóżeśmy przyszli na wierzchołek tej wieży?
— W istocie, odpowiedział radny, za daleko pozwoliliśmy się unieść marzeniom.
— Ale cóżeśmy tu mieli właściwie robić, powtórnie zagadnął burmistrz.
— Przyszliśmy, odpowiedział Niklausse, odetchnąć tem czystem powietrzem nie zatrutem ludzkiemi występkami.
— Tak, no to wróćmy już przyjacielu Niklausse.
— Wróćmy, przyjacielu van Tricasse.
I rzuciwszy po raz ostatni okiem na tę panoramę wspaniałą, burmistrz ruszył pierwszy i począł zstępować ze schodów krokiem powolnym, miarowym. Radny szedł o kilka kroków po za nim. Dwaj urzędnicy doszli już podestu na którym zatrzymywali się wchodząc do góry, a wtedy ich oblicza nabierać zaczęły kolorów. Zatrzymali się na chwilę i na nowo rozpoczęli przerwaną rozmowę.
Po kilku minutach van Tricasse znów prosił Niklaussa o zwolnienie kroku z powodu bólu w nogach, a po ujściu jeszcze dwudziestu stopni prośbę powtórzył.
Tym razem odpowiedział radny, że nie ma ochoty stać na jednej nodze i postępował dalej, a van Tricasse odmruknął mu dość cierpko.
W odwecie radny napomknął nie koniecznie grzecznie o wieku burmistrza a burmistrz zeszedłszy jeszcze z dziesięć stopni, pogroził Niklaussowi dobitnie, że mu to na sucho nie ujdzie.
Niklausse uparł się iść bądź co bądź naprzód a ponieważ schody były bardzo wąskie, nastąpiło w skutek tego spotkanie przeciwników i to wtedy gdy się znajdowali wśród największej ciemności.
— Bałwan bez wychowania, był najdelikatniejszym jaki wtedy zamieniono wzajemnie epitetem.
— Zobaczymy, głupie bydlę! krzyknął burmistrz, zobaczymy jakie przyjmiesz w tej wojnie stanowisko i jak mu odpowiesz.
— Będę miał większe z pewnością jak ty znaczenie, głupi niedołęgo! odciął Niklausse.
Po tem nastąpiły krzyki i mówiono nawet, że dwa ciała runęły w przepaść.
Cóż się więc stało? Dla czego usposobienia zmieniły się tak nagle? Dla czego te baranki na wierzchołku wieży, przemieniły się w tygrysów o 200 stóp niżej.
Stróż wieżowy, słysząc taki hałas na górze przybiegł drzwi otworzyć i zobaczył że przeciwnicy kontuzyjowani, z wytrzeszczonemi oczami czubili się nie na żarty.
— Teraz mi oddasz sprawiedliwość! wołał burmistrz przytykając swoję pięść do nosa przeciwnika.
— Jak się podoba! mruknął radny Niklausse utykając na prawą nogę.
Stróż, który także był rozjątrzony nie wiadomo z jakiego powodu, uważał tę napaść jako rzecz najzupełniej naturalną, i niezwłocznie zaczął puszczać po całej dzielnicy wiadomość o spotkaniu pana burmistrza van Tricassa z panem radnym Niklausse.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.