Pięć pestek z pomarańczy (Doyle, tł. anonim, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Szerlok Holmes i jego przygody
Podtytuł № 8. Pięć pestek z pomarańczy (Doyle, tł. anonim, 1907)
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1907
Druk L. Biliński i W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Five Orange Pips
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
CONAN DOYLE



Szerlok ★
★ Holmes
I JEGO PRZYGODY
№ 8.
Pięć pestek z pomarańczy
Warszawa ✽ Jan Fiszer ✽ Nowy-Świat 9.


Druk L. Bilińskiego i W Maś-
lankiewicza. Nowogrodzka 17.

Pięć pestek z pomarańczy




Przeglądając moje zapiski i notatki, tyczące się działalności Szerloka Holmesa, znajduję w nich tyle niezwykłych i zajmujących wydarzeń, że, doprawdy, byłbym w kłopocie, gdyby mi kazano wybrać z nich najciekawsze. Wiele z tych wydarzeń doszło już do wiadomości ogółu dzięki prasie, która rozniosła je po świecie całym; inne zato, i być może te właśnie, w których najjaśniej wykazały się przymioty, wyróżniające przyjaciela mojego ze wszystkich detektywów świata, czekają dotychczas na odpowiedni rozgłos.
Niektóre z tych wypadków były zbyt proste, zbyt naiwne nawet, aby je warto było opowiadać, niektóre jednak były tak zawikłane, tak umiejętnie przeprowadzone, że wykrycie w nich zbrodni opierać się raczej musiało na intuicyi, na teoryi prawdopodobieństwa, niż na jakichkolwiek logicznych lub rzeczowych danych. Tego rodzaju sprawy najbardziej cieszyły Szerloka Holmesa i pobudzały całą jego energię. Jeden z tych wypadków kryminalnych był tak niezwykłym, takie straszne pociągnął za sobą skutki, że pragnę go opowiedzieć w całości, chociaż wiele pozostało w nim punktów niewyjaśnionych, które już zapewne nigdy wyjaśnionymi nie będą.
Wogóle parę ostatnich lat obfitowało w niezwykłą ilość zbrodniczych wydarzeń; notatki moje wspominają o „Stowarzyszeniu Żebraków“, które w piwnicach pewnego handlowego domu miało swój klub tajemniczy, urządzony z niezwykłym przepychem, dalej znajduję w nich wzmiankę o zbrodniczem zatopieniu parowca „Zofia Anderson,“ o niezwykłych przygodach Patersona na wyspie Uffie, o sprytnem otruciu Cambervella. W tej ostatniej sprawie, pozbawionej wszelkich danych, któreby na ślad naprowadzić mogły, Szerlok Holmes wykrył zbrodniarza przez nakręcenie zegarka ofiary, wykazując jednocześnie, że zegarek ów na dwie godziny przed śmiercią denata był nakręcony i że zaraz potem nieszczęśliwa ofiara położyła się do łóżka, co dla samej sprawy miało znaczenie decydujące.
Z tych wszystkich jednak wypadków najbardziej niezwykłym i nawet tragicznym jest ten, który poniżej zamierzam opowiedzieć.
Było to w ostatnich dniach września. Burze jesienne od paru dni srożyły się z niezwykłą mocą, wiatr wył od rana i deszcz ulewny tłukł o szyby z taką siłą, że ludzie odrywali się mimowolnie od zwykłych zajęć swoich i w tem olbrzymiem środowisku, w tym ręką ludzką zbudowanym Londynie, wśród ochronnych wynalazków cywilizacyi drżeli przed potęgą sił natury, które tam za oknami ryczały i wyły, niby uwolnione z pęt dzikie bestye.
Nad wieczorem burza wzmogła się jeszcze i wiatr, wpadając przez komin, jęczał i łkał, niby skarżące się dziecko. Szerlok Holmes siedział przed ogniem i milczący, zadumany podpisywał okładki swoich aktów kryminalnych, ja zaś pogrążyłem się całkowicie w czytaniu jednego z owych zajmujących romansów morskich Clarka Russela. Dzikie odgłosy burzy harmonizowały doskonale z treścią czytanej przezemnie książki i chwilami, pod wpływem monotonnego plusku deszczu, zapominałem o otoczeniu i zdawało mi się, że słyszę zbliżający się szum bałwanów morskich, które za chwilę pochłonąć mię miały całkowicie.
Żona moja bawiła chwilowo u swojej ciotki, ja zaś na czas jej nieobecności wróciłem do mego dawnego kącika przy Bakerstreet.
— Co to? — zapytałem nagle, podnosząc głowę. — Ktoś dzwoni na dole. Ktoby to mógł być o tej porze? Chyba tylko ktoś z przyjaciół twoich?
— Oprócz ciebie, Watsonie, nie mam żadnego, — odparł Holmes krótko — i jak wiesz nikogo nie zapraszam.
— A więc to jakiś klient!
— Zapewne. Dla drobnostki niktby się nie narażał na taką, jak dzisiejsza, niepogodę. Chociaż może to która z kumoszek, przyjaciółek mojej gospodyni.
Szerlok Holmes omylił się tym razem. Na schodach dały się słyszeć kroki i po chwili lekko zapukano do drzwi. Detektyw odwrócił szybko lampę w ten sposób, aby światło jej padło na puste miejsce, które miał zająć nieznany przybysz, i zawołał:
— Proszę!
Na to zaproszenie drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł młody, około 22 lat wieku liczący, mężczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany, o ruchach elastycznych i wytwornych, znamionujących staranne wychowanie, w odzieży czystej i eleganckiej robił wrażenie człowieka obeznanego ze zwyczajami towarzyskimi. W ręku trzymał ociekający wodą parasol i błyszczący płaszcz gumowy. Oślepiony blaskiem lampy niespokojnie obejrzał się dokoła, a na bladej twarzy i w szafirowych oczach malował mu się wyraz troski.
— Przepraszam za tak późną i niespodziewaną wizytę, — rzekł, nakładając złote binokle — mam jednak nadzieję, że nie przeszkadzam panu. Nie chciałbym tylko wnieść śladów błota do tego miłego pokoju.
— Daj mi pan płaszcz i parasol, — rzekł uprzejmie Holmes. — Tutaj, przy kominku prędzej wyschną. Jak widzę, przybywa pan z południo-zachodu?
— Tak jest, z Horzam.
— Pańskie obuwie wykazuje to dostatecznie, — roześmiał się detektyw, — pokryte jest warstwą gliny i wapna.

— Przybyłem do pana z prośbą o radę.
— Jestem do rozporządzenia pana.
— I o pomoc.
— To już jest o wiele trudniejszem.
— Słyszałem o panu, panie Holmes. Major Prendergast mówił mi, żeś go pan z bardzo trudnego położenia wyratował.
— Tak jest, — odparł Holmes spokojnie. — Został podstępnie oskarżony o fałszerstwo w karty.
— Powiedział mi, — ciągnął dalej młody człowiek, — że pan umiesz wykryć wszystko.
— W takim razie powiedział zbyt wiele, — odrzekł Holmes z uśmiechem.
— Powiedz mi pan, — zająknął się młodzieniec, — czy nigdy nie oszukano pana?
— O, owszem, — uśmiechnął się znowu mój przyjaciel. — Dałem się zwieść cztery razy: trzy przez mężczyzn, a raz przez kobietę.
— Cóż to znaczy wobec tylu powodzeń?
— Zapewne, nie jest to zbyt wiele, powodzenie stale mi dopisuje.
— Dałby Bóg, aby nie zawiodło pana i w mojej sprawie.
— Przysuń pan, proszę, fotel do ognia i opowiedz, co pana właściwie do mnie sprowadza. W czem mogę być pomocnym panu?
— Jestto rzecz niezwykłej doniosłości.
— Domyślam się, — przerwał Holmes. — W drobnych sprawach nie zwracają się do mnie. Jestem jakby ostatnią instancyą, — dodał z uśmiechem.
— Podziwiam umiejętność pana i jego olbrzymią praktykę, — rzekł po chwili młody człowiek, — a jednak wątpię, czy w tej praktyce napotkał pan kiedykolwiek bardziej tajemniczy łańcuch wypadków, niż ten, który opasał rodzinę naszą i prześladuje nas z ojca na syna.
— Zaciekawiasz mnie pan, — rzekł Holmes z nagłym błyskiem w oczach. Opowiedz swoją sprawę w głównych zarysach, o szczegóły pytać będę w miarę potrzeby.
Młody człowiek przysunął swój fotel do ognia i wyciągnął przemoczone nogi.
— Nazywam się, — zaczął, — John Openshaw. Osobiste moje stosunki nie mają ze sprawą nic wspólnego, nie będę więc rozwodził się nad nimi. Ponieważ tutaj chodzi o sprawę pewnego rodzaju dziedziczenia zemsty, muszę się cofnąć aż do czasu mojego dzieciństwa, aby dać panu jaknajjaśniejszy pogląd na przebieg faktów i wydarzeń.
Dziadek mój miał dwóch synów: mego stryja — Eliasza i mego ojca — Józefa. Ojciec mój miał niewielką fabryczkę w Cowentry, która przynosiła mu wcale przyzwoite dochody. Dochody owe zwiększyły się jeszcze, kiedy ojciec mój opatentował swój wynalazek „wzmocnionych kół“, pomimo to jednak, dorobiwszy się pewnego kapitału, ojciec mój sprzedał fabrykę i jako rentier przeniósł się do miasta.
Stryj mój, Eliasz, jako młody chłopiec wywędrował do Ameryki, gdzie podobno zrobił majątek i kupił sobie jakąś plantacyę we Florydzie. Wiem, że przyjął tamtejsze poddaństwo i brał udział w wojnie o niepodległość; wiem też, że bił się pod Hood i że Jackson na polu bitwy mianował go pułkownikiem.
Kiedy Lee ostatecznie broń złożył, stryj mój wrócił na swoją plantacyę, lecz po trzech czy czterech latach zupełnie niespodziewanie wrócił do Anglii. Tutaj kupił sobie niewielką posiadłość w hrabstwie Sussex niedaleko od Horzam. Jako przyczynę swego nagłego powrotu podawał zawsze niechęć do republikańskiego rządu, który przyznawał murzynom swobodę, z czem stryj mój z dziwnym uporem pogodzić się nie chciał. Był to dziwak skończony; ponury, gwałtowny, niezwykle podejrzliwy, unikał ludzi z uporem maniaka, nie chcąc się widzieć nawet z dostawcami swymi. Jestem głęboko przekonany, że od czasu zamieszkania w swej posiadłości nie był ani razu w mieście, wystarczał mu najzupełniej spacer po ogrodzie, którego kręte ścieżki przebiegał szybkim, niespokojnym krokiem. Najczęściej jednak całymi tygodniami siedział zamknięty w swoim pokoju, nie dopuszczając do siebie nikogo, nawet rodzonego brata. Pił dużo wódki, palił namiętnie, a życie prowadził regularne jak w zegarku. Do mnie chyba tylko jednego nie czuł wyraźnej niechęci, zdawało się nawet, że jakaś zapomniana struna serca poruszyła się w nim na mój widok, jako drobnego, dwunastoletniego chłopca. Po długich pertraktacyach z ojcem zabrał mnie ze sobą i odtąd mieszkałem z nim aż do samej jego śmierci. Stryj lubił mnie na swój sposób i jak umiał okazywał mi uczucia swoje, grając ze mną w chwilach dobrego humoru w karty lub szachy.
Wzamian za to musiałem mu załatwiać wszelkie interesy: wydawać służbie rozkazy i rządzić w domu samowładnie. Miałem wtedy lat szesnaście.
Wszystkie klucze były w mojem ręku z wyjątkiem jednego od niewielkiego pokoju na górze, do którego wstęp był komukolwiek surowo wzbroniony. Z dziecinną ciekawością zaglądałem nieraz przez dziurkę od klucza do owego tajemniczego przybytku, lecz nic dojrzeć nie mogłem, prócz starego kufra i kilku węzełków, które tam przechowywał widocznie.
Pewnego dnia w marcu położyłem przed nakryciem stryja list z marką zagraniczną. Był to wypadek nadzwyczajny, gdyż stryj nie korespondował z nikim, a rachunki swoje załatwiał odrazu gotówką.
— Co to jest? — zapytał stryj, siadając do stołu i biorąc kopertę do ręki. — Z Indyi, z Pondiszery? Ciekawym od kogo?
Rozerwał kopertę i pięć suchych pestek z pomarańczy wypadło z niej na jego talerz. Roześmiałem się na tak oryginalną zawartość niezwykłego listu, lecz kiedy spojrzałem na stryja, śmiech zamarł mi na ustach. Twarz miał powleczoną szarą jakąś bladością, wargi kurczowo zaciśnięte, a oczy w dzikiem przerażeniu wpatrywały się w tajemniczą kopertę, która wypadła mu z drżącej ręki i leżała teraz na talerzu, przykrywając owe pięć pestek.
— K. K. K.! — szepnął wreszcie stryj jakimś głuchym, zdławionym głosem. Boże mój, stare grzechy mścić się poczynają!
— Co to znaczy, stryju? — wyjąkałem zdziwiony i przerażony.
— Co to znaczy? — powtórzył nawpół przytomnie. To znaczy śmierć!

I zerwawszy się z miejsca, poszedł na górę, gdzie zamknął się na klucz w swoim pokoju. Zostałem sam, łamiąc sobie głowę nad rozwiązaniem tej dziwnej zagadki. Po odejściu stryja wziąłem nieszczęsną kopertę do ręki i zacząłem ją obracać na wszystkie strony. Na odwrotnej stronie czerwonym atramentem wypisane były trzy niezgrabne litery K, po za tem koperta była pusta i prócz owych pięciu pestek widocznie nic więcej nie zawierała.
— Co to wszystko znaczy? — zapytywałem sam siebie. Dlaczego stryj taki przerażony tą przesyłką? Czyżby mu naprawdę groziło jakieś niebezpieczeństwo?
Nie umiałem znaleźć odpowiedzi i, nie skończywszy śniadania, wyszedłem z pokoju, chcąc się przejść po ogrodzie. W sieni spotkałem wychodzącego ze swego pokoju stryja. W jednem ręku trzymał wielki zardzewiały klucz od tajemniczego pokoju, w drugiem żelazną kasetkę, podobną do tych, w jakich zwykle przechowują się pieniądze.
— Mogą czynić, co im się podoba, — szeptał do siebie z jakąś ponurą zawziętością, — ja im nie ulegnę! Ujrzawszy mnie, zwrócił ku mnie głowę i rzekł rozkazująco:
— Powiedz Maryi, żeby rozpaliła u mnie suty ogień i poszlij natychmiast po pana Fordam, adwokata z Horzam.
Machinalnie wykonałem to polecenie i wyszedłem zamyślony do ogrodu.
W kilka godzin później stryj przysłał po mnie. Kiedy wszedłem do jego pokoju, na kominku dogasał ogień, przedzierając się przez całą masę popiołu jakby po spalonych papierach; obok stała otworzona kasetka, pusta już teraz, a na odwrotnej stronie wieka zdaleka widać było wyryte trzy K.
— Johnie, — rzekł stryj, muszę zrobić testament i pragnę, abyś był drugim świadkiem. Cały mój majątek w ziemi i gotówce zapisuję mojemu bratu, a twemu ojcu, który bezwątpienia przekaże go tobie. Jeżeli ojciec twój będzie mógł to uczynić w spokoju, przyjmij dziedzictwo bez zastrzeżeń, gdyż wszystko jest w porządku. W przeciwnym razie zrozum, że razem z majątkiem zostawiam ci w spuściźnie nieprzejednanego wroga. Przykro mi, mój chłopcze, że ci takiej wątpliwej wartości spadek zostawiam, ale nie jestem pewien, jak się rzeczy ułożą. Tymczasem podpisz ten papier, który ci pan Fordam pokazuje.
Położyłem żądany podpis i adwokat schował starannie papier do swojej teki.
Wszystko to, jak się pan zapewne domyśla, zrobiło na mnie silne wrażenie. Nie mogłem i nie umiałem pozbyć się jakiegoś niewytłomaczonego niepokoju, jakichś dziwnych obaw, które mnie nawet w nocy budziły; w miarę jednak upływającego czasu, kiedy nic nadzwyczajnego nie zachodziło w naszem cichem, spokojnem życiu, uczucia te powoli zacierać się poczynały.
Stryj jednakże od tego czasu zmienił się bardzo. Jego zwykła mizantropia doszła do szczytu: po całych dniach siadywał w swoim pokoju zamknięty na klucz i zatarasowany, mając za jedyne towarzyszki fajkę i olbrzymią butelkę wódki, którą wypijał całą. Niekiedy tylko wpadał w jakiś szał niepokoju; biegał wtedy po domu i ogrodzie z rewolwerem, grożąc komuś niewidzialnemu, krzycząc, że nie boi się nikogo, nawet samego dyabła i że nie da się złapać, jak głupia owca w owczarni. Kiedy atak przechodził, wracał znowu do domu zgnębiony jak człowiek, który przed wyrzutami własnego sumienia ukryć się pragnie i wtedy czoło miał zwykle obfitym zroszone potem, choć dnie były nadzwyczaj chłodne.
Nie mogę nadużywać cierpliwości pana, pomijam więc szczegóły i śpieszę do końca.
Pewnej nocy wybiegł podczas takiego ataku z domu i nie wrócił już więcej.
Kiedyśmy go rano szukać zaczęli, znaleźliśmy go nad małym błotnistym stawem. Leżał górną połową ciała w wodzie. Ponieważ woda w stawie miała zaledwie dwie stopy głębokości, a na ciele stryja, ani w jego ubraniu nie było najmniejszych śladów jakiejkolwiek przemocy lub gwałtu, przeto nasz sąd przysięgłych orzekł, że było to samobójstwo w przystępie szału. Wszyscy zgodzili się na to orzeczenie, ja jednak odpierałem je wszelkiemi siłami duszy. Znając stryja, wiedziałem jak przywiązanym był do życia, jak każda myśl o śmierci była mu przykrą i jak instynktownie odsuwał ją od siebie.
Nie mogłem jednak mówić o tem głośno i musiałem zgodzić się z faktem dokonanym. Ojciec mój odziedziczył po stryju posiadłość w Horzam i około 14-stu tysięcy funtów, złożonych do jego rozporządzenia w banku.
— Chwileczkę, — przerwał Holmes. — Pańska sprawa należy do najciekawszych, jakie zdarzyło mi się prowadzić. Ale to mniejsza. Czy może mi pan określić dokładnie, kiedy stryj otrzymał ów list z pestkami i kiedy nastąpiło wrzekome samobójstwo?
— List przyszedł 10-go marca, a śmierć nastąpiła w siedem tygodni później, 2-go maja.
— Dziękuję. Słucham dalej.
Kiedy ojciec mój objął dziedzictwo, na moje prośby przedewszystkiem przeszukał najstaranniej ów tajemniczy pokój. Stała tam jeszcze owa próżna kasetka z wyrytemi na wieku trzema K., pod któremi widniała naklejona tabliczka z napisem: Listy, zawiadomienia, kwity i rejestry. Prawdopodobnie służyła ona do przechowywania papierów, po których ślad widziałem wówczas w kominku. Po za tem w pokoju nie było nic godnego uwagi, prócz kilku świstków i starych notatek z pobytu stryja w Ameryce. Niektóre z nich pochodziły z czasów wojny i wykazywały, że stryj spełniał obowiązki swoje sumiennie i zasłużył na miano dzielnego żołnierza, inne znowu odnosiły się do czasów jego powrotu do Florydy i traktowały przeważnie o kwestyach politycznych.
W styczniu ojciec mój przeniósł się ostatecznie do Horzam i zaczęliśmy żyć cicho i spokojnie. Tak minął rok. Czwartego stycznia następnego roku siedzieliśmy, pamiętam, przy śniadaniu, kiedy przyniesiono pocztę, sięgnąłem po dzienniki, ojciec zaś zaczął przeglądać listy, kiedy nagle okrzyk zdumienia wybiegł mu na usta. Spojrzałem na niego i ujrzałem go siedzącym nieruchomo nad otwartą kopertą, podczas kiedy na dłoni jego leżało pięć suchych pomarańczowych pestek. Dotychczas ojciec mój śmiał się zawsze z „bajeczki o pestkach pułkownika“, jak nazywał opowiadanie moje o przygodzie stryja, teraz jednak zapomniał o śmiechu i z bezmiernem zdumieniem wpatrywał się w nieoczekiwaną przesyłkę.
— Na Boga, co to ma znaczyć, Johnie? — wyjąkał wreszcie.
— To są owe trzy K., — rzekłem, czując, że serce bić mi przestaje.
— Prawda! — zawołał, odwracając kopertę. Ale, patrzaj, tu jeszcze coś napisano...
— Połóż papiery na kompasie — przeczytałem, zaglądając mu przez ramię.
— Co za papiery, na jakim kompasie?... — pytał mój ojciec, coraz mniej rozumiejąc.
— W ogrodzie, odrzekłem. Nie mamy tutaj innego. Co zaś do papierów, to obawiam się, że chodzi o te, które stryj spalił.
— Ach, tak, — szepnął mój ojciec, starając się opanować mimowolne wzruszenie.
—Dziwne doprawdy, żyjemy w kraju niby cywilizowanym, a tego rodzaju przesyłki bezkarnie mogą być przesyłane. Skąd to przyszło?
— Z Dundee, — odrzekłem, spojrzawszy na stempel.
— Żart niesmaczny, — mruknął mój ojciec niechętnie. Co mnie obchodzą jakieś papiery i kompas. Najlepiej przestać o tem myśleć.
— Zrób, ojcze, to, czego od ciebie wymagają, zacząłem prosząco.
— I pozwól zakpić z siebie, nieprawdaż? Nic z tego, mój kochany!
— Więc pozwól mnie się tem zająć, — prosiłem dalej.
— Zabraniam ci stanowczo! — zawołał ojciec. Na tego rodzaju głupstwa najlepszą odpowiedzią jest milczenie.
Nie nalegałem dłużej, gdyż wiedziałem, że nic nie jest w stanie wpłynąć na zmianę przekonań mojego ojca. Był on aż do przesady stanowczym i niewzruszonym, choć może nieraz żałował tego w cichości. Nie nalegałem, ale najstraszniejsze przeczucia opanowały mnie od tej chwili.
Na trzeci dzień po otrzymaniu koperty ojciec mój wybrał się w odwiedziny do starego swego przyjaciela, majora Freebody, który mieszkał w jednym z fortów Portsdownhillu. Ucieszyłem się z tego zamiaru, gdyż w naiwności ducha przypuszczałem, że największe niebezpieczeństwo grozi mu właśnie w domu. Niestety, myliłem się najzupełniej. Dwa dni upłynęło od wyjazdu ojca, kiedy nagle otrzymałem od majora depeszę, wzywającą mnie natychmiast.
Pełen najczarniejszych przeczuć wyjechałem posłusznie, lecz pomimo pośpiechu zdążyłem zaledwie na pogrzeb mego biednego ojca. Opowiedziano mi tylko, że ojciec wracał właśnie z Farcham, podczas niezwykle silnej mgły i, nie znając dokładnie okolicy, wpadł do jednego z nieogrodzonych wapiennych dołów, który stał się jednocześnie jego grobem. „Śmierć z przypadku“ jednogłośnie orzekli panowie przysięgli. I rzeczywiście, pomimo najstaranniejszych badań i rozpytywań się, nie znaleziono ani na ciele ojca, ani w towarzyszących jego śmierci okolicznościach nic podejrzanego. Na drodze najmniejszych śladów czyjejkolwiek obecności, na ubraniu najmniejszego podejrzanego pyłku, najmniejszego nieporządku, jednem słowem nic, literalnie nic, ot, śmierć z przypadku! A jednak w duszy mojej żyje i nie mogę się pozbyć tego poczucia, że ojciec mój padł ofiarą wyrafinowanej zbrodni.
Po pogrzebie wróciłem do samotnego domu ze strasznem uczuciem przygnębienia. Dziwi się pan zapewne, dlaczego nie sprzedałem tego przeklętego kąta i nie wyprowadziłem się gdzieindziej? W pierwszej chwili myślałem o tem, po głębszem jednak zastanowieniu zrozumiałem, że niebezpieczeństwo przywiązanem jest do nazwiska naszego, a nie do miejscowości, że więc jednakowo grozić mi ono będzie w domu czy po za domem.
Przez dwa lata i osiem miesięcy żyłem w Horzam jaknajspokojniej, nie napastowany przez nic i nikogo. Zacząłem już nawet przypuszczać, że nieznani mściciele ograniczyli się dwiema ofiarami i mnie już zostawią w spokoju.
Nie znałem ich jednak widocznie, bo oto wczoraj rano otrzymałem i ja tajemniczą przesyłkę i w tej samej formie jak mój biedny ojciec.
Młody człowiek wyciągnął z bocznej kieszeni surduta zmiętą kopertę i wysypał z niej na stół pięć suchych pestek z pomarańczy.
— Oto owa koperta, — rzekł, — stempel wykazuje, że pochodzi ona z wschodnio londyńskiego urzędu pocztowego. Oto wewnątrz trzy K. i napis: „Połóż papiery na kompasie“.
— I co pan zrobiłeś? — zapytał badawczo Holmes.
— Nic.
— Nic?!
— Nic, — odrzekł, kryjąc twarz w białe, delikatne dłonie. — Jeśli mam być bezwzględnie szczerym, to przyznam się panu, że odbiegła mię zupełnie chęć walki. Czuję się zgubionym bez ratunku. Zdaje mi się, że jestem owym królikiem, urzeczonym przez jadowitego węża i dobrowolnie wchodzącym mu w paszczę. Jestem w jakichś strasznych, niemiłosiernych rękach i nie wiedząc, skąd cios na mnie spadnie, nie umiem się nawet bronić.
— Głupstwo! — zawołał Holmes gwałtownie. — Nie czas nam dzisiaj na zwątpienie! Teraz należy działać, gdyż tylko energia może uratować pana!
— Dałem znać do policyi — rzekł młody człowiek obojętnie.
— I cóż?
— Wyśmiano mnie. Uważają ten list za żart niesmaczny, a śmierć stryja i ojca za samobójstwo i przypadek, które z tajemniczą przesyłką nic wspólnego nie mają. „Dziwna bezmyślność!“ — zawołał Holmes oburzony.
— W każdym razie, na moje usilne nalegania dano mi policyanta, który ma mnie strzedz w domu.
— Czy przyjechał z panem?
— Nie, rozkaz brzmi wyraźnie „strzedz w domu“.
Holmes załamał ręce.
— Dlaczegoś pan przyszedł tak późno! — zawołał. — Dlaczego nie przyszedłeś zaraz po śmierci ojca?
— Żyliśmy w takiem odosobnieniu, że pomimo głośnej sławy nie znałem pana. Dopiero dziś major Prendergast, z którym rozmawiałem o tem, poradził mi udać się do pana.
— Już dwa dni przeszło od chwili otrzymania przez pana koperty, a dwa dni w tych warunkach znaczy bardzo wiele. Trzeba nam było wcześniej o tem pomówić. Czy masz pan jeszcze jakie dane, które mogłyby nas na ślad naprowadzić?
— Tylko ten świstek, — odpowiedział John Openshaw i wyjął z kieszeni kartkę papieru oryginalnego niebieskiego koloru.
— Przypominam sobie, że kiedy to stryj mój spalił swoje papiery, widziałem w popiele podobne do tego kawałeczki. Tę kartkę znalazłem na podłodze w jego pokoju i domyśliłem się, że musiała wypaść z całej pliki, a stryj nie zauważył tego. Wygląda to jak kartka z notatnika i gdyby nie wspominała o pestkach, nie miałaby dla nas żadnej wartości. Że pisał to stryj, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Holmes przysunął lampę i obaj z ciekawością pochyliliśmy się nad papierem, którego brzeg nierówny z jednej strony i poszarpany wykazywał jasno, że pochodził z jakiegoś kajetu. U góry wypisana była nazwa miesiąca, a pod nią kilka zagadkowych notatek:

  4. Hudson przybył. Ta sama stara platforma.
  7. Pestki oddano Mc. Kauley’owi, Paramorowi i Johnowi Swain z St. Augustin.
  9. Mc. Kauley nieobecny.
10. John Swain nieobecny.
12. Paramore jest. Wszystko dobrze.

— Dziękuję panu, — rzekł Holmes. — Złożył papier i oddał go młodemu człowiekowi. A teraz, na miłość Boską, niech pan nie traci ani chwilki. Musi pan natychmiast wracać do domu i zacząć działać.
— Cóż ja mam robić? — zapytał podniecony mimowolnie John Openshaw.
— Jedno jest tylko do zrobienia tymczasem. Natychmiast po powrocie włoży pan ten papier do żelaznej skrzynki, obok niego umieści pan wyjaśnienie, że wszystkie papiery tego koloru zostały spalone przez pańskiego stryja, i skrzynkę postawi pan na kompasie w ogrodzie. Tylko uprzedzam zgóry, że wyjaśnienie musi być napisane tak, aby w nich wywołało poczucie prawdziwości słów pana. Zrozumiałeś pan, o co chodzi?
— Doskonale.
— Niech pan teraz nie myśli ani o zemście, ani o tym podobnych rzeczach. Przyjdzie czas na wszystko. My teraz dopiero zadzierzgamy nasz węzeł, podczas kiedy nieprzyjaciel ma swój gotowy. Obecnie chodzi tylko o to, żeby narazie odsunąć niebezpieczeństwo, które panu grozi. Niedługo podniesiemy zasłonę tej tajemnicy i ukarzemy winnych. Jaką koleją pan wraca?
— Wieczornym pociągiem kolei Waterloo.
— Jeszcze niema dziewiątej i na ulicach ludno, mam więc nadzieję, że nic panu nie grozi. W każdym razie ostrożność nie zawadzi.
— Jestem uzbrojony.
— To dobrze. Jutro zajmę się sprawą pana.
— Czy mam oczekiwać pana w Horzam?
— Nie, końce pańskiej sprawy leżą tutaj, w Londynie, tutaj więc muszę rozpoczynać kroki.
— A więc w tych dniach będę sam u pana, aby go zawiadomić o losach kasetki. Idę ślepo za radą pana.
Podał nam ręce i pożegnał się uprzejmie. Na dworze burza szalała w dalszym ciągu, wicher dął z poprzednią siłą i deszcz dzwonił o szyby jak przedtem. Zdawało się, że to rozpętane żywioły przygnały do nas tę marę zbrodni, wyłonioną z fali, którą fale napowrót pochłonąć miały. Szerlok Holmes siedział w milczeniu i patrzył zamyślony w czerwony płomień kominka. Po chwili zapalił nieodstępną fajeczkę, zasiadł się wygodniej i, patrząc na unoszące się w powietrzu kółka dymu, — rzekł do mnie.
— Słuchaj, Watsonie, takiego ciekawego wypadku jeszcześmy chyba nie mieli?
— Z wyjątkiem „Znaków czterech“.
— Zapewne, chociaż zdaje mi się, że John Openshaw w większem znajduje się niebezpieczeństwie niż wtedy ów Scholtos.
— Czy masz już swoje zdanie w tej sprawie? — zapytałem zaciekawiony.
— Bezwątpienia.
— A wiec mów, kto to jest ten trzy K. i dlaczego prześladuje całą tę rodzinę?
Holmes zamknął oczy, wsparł się łokciami na poręczach fotelu i, założywszy palec na palec, — rzekł wolno:
— Prawdziwym myślicielem jest tylko ten, który, zbadawszy dokładnie i uświadomiwszy sobie jasno jeden pojedyńczy fakt sprawy, umie logicznie wywnioskować z niego nietylko o całym łańcuchu następstw, ale potrafi określić i poprzedzające go wypadki, których sam on był skutkiem, niby drugi Cuwier, który z jednej zbadanej kości tworzył pojecie całej budowy danego zwierzęcia. Myśmy jeszcze zbyt słabo uświadomieni, abyśmy potrafili rozwiązywać wszystko tylko jedynie pracą myśli, a jednak wierzę, że za pomocą myślowego badania można rozwiązać problematy, w które zwątpili ci wszyscy, którzy do badań używali tylko pięciu zmysłów swoich. Najwyższy stopień sztuki osiągamy wtedy, kiedy możemy spożytkować wszystkie wiadomości, które nam są w odpowiedniej chwili potrzebne, ale na to nasza ogólna wiedza zbyt jest jeszcze niedoskonałą. Pomimo to nie zdaje mi się niemożebnem, aby pojedyńczy człowiek posiadał wszystką wiedzę, jaka mu kiedykolwiek potrzebną będzie, tylko że taka praca jest zbyt męczącą. Jeżeli dobrze pamiętam, to i ty kiedyś, w pierwszych czasach naszej przyjaźni, doskonale zakreśliłeś granice mojej wiedzy i umiejętności.
— Tak jest, odrzekłem, śmiejąc się serdecznie, ale było to tylko zręczne pochlebstwo. O ile pamiętam z filozofii, astronomii i polityki otrzymałeś zero, w botanice byłeś nieporównany, w geologii gruntowny, szczególniej w znajomości wszystkich okolic Londynu. Dalej chemia — świetna, wiadomości z anatomii niesystematyczne, zato znakomita znajomość literatury kryminalnej. Oprócz tego byłeś dobrym bokserem, fechmistrzem i jurystą. Tak, zdaje się, brzmiały główne punkty mojej analizy.
— Tak, tak, — odparł, śmiejąc się, Holmes. Ale i dziś powtórzę ci to samo, co wtedy, że człowiek powinien napełniać swoje komórki mózgowe wszystkiem, co mu się tylko przydać może, i wszystkie te rzeczy powinien składać w jakimś kąciku biblioteki swojej, aby módz je w razie potrzeby wydobyć. Sprawa Openshawa może nam posłużyć, jako przykład podobnego badania. Proszę cię, podaj mi amerykańską encyklopedyę z literą K., stoi za tobą, na półce. Dziękuję. A teraz rozpatrzmy tę sprawę bliżej i zobaczmy, co z tego wyniknie. Przedewszystkiem musimy przypuścić, że Eliasz Openshaw miał ważne powody do opuszczenia Ameryki. Ludzie w jego wieku nie zmieniają tak łatwo cudownego klimatu Florydy na samotność w jakiemś prowincyonalnem miasteczku Anglii. Ten nagły powrót do kraju dowodzi jasno, że pan pułkownik lękał się kogoś, czy czegoś i że ta obawa wypędziła go ostatecznie z Ameryki. Czego się zaś lękał, postaramy się dociec z tych trzech tajemniczych posyłek. Czy zapamiętałeś stemple pocztowe?
— Tak, pierwszy był z Pondiszery, drugi z Dundee, a trzeci z Londynu.
— Z wschodniej części. Cóż z tego za wniosek?
— To są trzy porty, — odrzekłem, uderzony pewną myślą. Ten więc, kto pisał owe koperty musiał znajdować się na pokładzie jakiegoś statku.
— Doskonale. Pochwyciliśmy już jedną nitkę. Nie ulega wątpliwości, że autor posyłek znajdował się na jakimś statku. Teraz punkt drugi: Pomiędzy otrzymaniem listu z Pondiszery, a wykonaniem groźby upłynęło siedem tygodni, pomiędzy listem z Dundee, a śmiercią Józefa Openshawa trzy czy cztery dni. Czy nie daje ci to jakich wskazówek?
— Że w pierwszym wypadku była większa odległość niż w drugim.
— Tak, ale to się odnosi do listów przedewszystkiem.
— W takim razie nic nie rozumiem.
— A więc przypuść, że ów morderca, czy też mordercy znajdują się na pokładzie jakiegoś statku i że przesyłają swoje dziwaczne ostrzeżenia z chwilą, kiedy puszczają się w drogę, ażeby swoją groźbę spełnić. Widziałeś jak szybko po ostrzeżeniu z Dundee nastąpiło wykonanie groźby. Gdyby ci ludzie przybywali na parowcu, to musieliby przybyć prawie równocześnie z listem, a tymczasem wiemy dokładnie, że pomiędzy jednem a drugiem upłynęło siedem tygodni. Z tego wnioskuję, że ów przeciąg czasu jest różnicą biegu parowca, który wiózł list ostrzegający, i biegu zwyczajnego statku żaglowego, na którym płynął autor listu.
— Tak, to możliwe, — odrzekłem zamyślony.
— To więcej niż możliwe — to jest prawdopodobne, podchwycił gorąco Holmes. Teraz rozumiesz, dlaczego taki nacisk położyłem na ostrożność, mówiąc do młodego Openshawa. Pomyśl, że ostatni list pochodzi z Londynu, różnica więc pomiędzy listem, a przybyciem morderców może wynosić zaledwie kilka godzin i niema co liczyć na zwłokę.
— Wielki Boże, — krzyknąłem przerażony, — co może oznaczać to niemiłosierne prześladowanie!?
— Widocznie owe papiery mają dla ludzi na żaglowcu bardzo ważne znaczenie. Mówię ludzi, gdyż musi być ich więcej; pojedyńczy człowiek nie byłby w stanie spełnić dwóch takich zbrodni, — musi mieć pomocników i to zdecydowanych, silnych pomocników. Oni pragną papierów i tylko papierów, a nie otrzymując odpowiedzi, sprzątają nieposłusznych. Zdaje mi się, — mówił, namyślając się, Holmes, że te trzy K. są tylko inicyałami jakiegoś stowarzyszenia. Czyś nigdy nie słyszał, — dodał ciszej, — o związku Ku-Klux-Klan?
— Nigdy, — odparłem równie cicho.
Holmes zaczął przerzucać tom encyklopedyi, leżący na jego kolanach:
— Posłuchaj, — rzekł:

Ku-Klux-Klan. Pochodzenie tego wyrazu opiera się na podobieństwie dźwięków z nabijaniem pewnego rodzaju broni palnej. Ten straszliwy, tajemniczy związek został zawiązany przez kilku skonsolidowanych wojskowych wkrótce po wojnie i z nadzwyczajną szybkością rozszerzył się we wszystkich południowych stanach, a przedewszystkiem w Tenessee, Luizyanie, Karolinie, Georgianie i Florydzie. Związek miał początkowo na celu walkę z murzynami, lecz jednocześnie ścigał i terroryzował wszystkich, którzy z celami związku sympatyzować nie chcieli. Związek upatrywał zgóry ofiarę, ostrzegał ją za pomocą umówionych fantastycznych znaków, jak np. gałązki dębu lub pestek melona lub pomarańczy, a potem stosownie do stopnia oporu mordował lub wypędzał z kraju. Jeśli ktoś udawał się pod jakąkolwiek opiekę, był już bez ratunku zgubiony i śmierć następowała zwykle w jakiś najzupełniej nieoczekiwany sposób. Organizacya związku była tak doskonałą, sposoby działania tak systematyczne, że nie było wypadku, aby ktoś ze związkowych się zdradził lub pozwolił na uczynku schwytać. Przez parę lat związek rozszerzał się coraz bardziej, pomimo prześladowań rządu i poważniejszych obywateli stanów. Potem rozwiązał się nagle i tylko pojedyńcze charakterystyczne wypadki zbrodni przypominały o jego istnieniu.
— Zwróć uwagę, — rzekł Holmes, składając książkę, — że nagłe zniknięcie związku przypada jednocześnie prawie z wyjazdem Eliasza Openshawa z Ameryki. Kto wie, czy te dwa wypadki nie łączą się z sobą w jakiś sposób. Kto wie, czy to nie pozostałe resztki związkowych prześladują całą tę rodzinę. Rozumiesz chyba, że w tych spalonych notatkach mogły być szczegóły, kompromitujące niejedną wysoko postawioną osobistość południowych stanów, i że wobec tego mogą stawiać na kartę wszystko, aby tylko te papiery zdobyć, a tych, co o nich cośkolwiek wiedzieć mogą, uczynić nieszkodliwymi.

— Więc kartka, którąśmy widzieli, zawierała...
— Naturalnie, — przerwał mi Holmes. Jestem pewien, że się nie mylę.
Czytałeś przecie, że pestki posłano trzem osobom. Pierwsi dwaj uciekli, czy też może zmienili przekonania, trzeci jednakże, przypuszczam, źle skończył. Zdaje mi się, doktorze, że zdołamy podnieść zasłonę tej ciemnej historyi, jeżeli tylko młody Openshaw zrobi to, co mu radziłem. A teraz dajmy już temu pokój. Wezmę skrzypce i postarajmy się na chwilę zapomnieć o tonach burzy i jeszcze brzydszych czynach naszych kochanych bliźnich.


∗                         ∗

Następnego dnia niebo wyjaśniło się nieco i blade słońce wyjrzało przez szarą oponę chmur, spowijających miasto.
Szerlok Holmes siedział już przy śniadaniu, kiedy spóźniony zjawiłem się w pokoju.
— Daruj mi, że nie czekałem, — rzekł, witając mnie podaniem ręki, ale spieszę na miasto w sprawie Openshawa.
— Co zamierzasz zrobić? — zapytałem.
— Nie wiem jeszcze, wszystko zależy od wiadomości, jakie zdobędę. Być może, iż pojadę do Horzam.
— Jakto, myślałem, że od tego zaczniesz?
— Nie, przedewszystkiem muszę być w City. Zadzwoń, proszę cię, niech ci podadzą kawę.

Czekając na śniadanie, wziąłem do ręki nie czytane jeszcze gazety i nagle oczy moje upadły na wiadomość, która zmroziła mi krew w żyłach.
— Holmesie! — zawołałem. Już zapóźno!
— Co? — zawołał, stawiając filiżankę. Obawiałem się tego! Biedny chłopak! Jak się to stało?
Mówił spokojnie, ale widziałem, że był głęboko poruszony.
Pochyliłem się nad gazetą i zacząłem czytać głośno:


Dramat na moście Waterloo.

Wczoraj wieczorem, pomiędzy godziną dziewiątą, a dziesiątą, policyant Cook, z dywizyi H. będący na warcie na moście, usłyszał nagłe wołanie o pomoc i głośny upadek jakiegoś ciała w wodę. Noc była tak ciemna i burzliwa, iż pomimo pomocy kilku przechodniów natychmiastowy ratunek był niemożliwym. Zawiadomiono policyę i jej dopiero udało się wydobyć ciało. Denat jest człowiekiem młodym, nazywa się John Openshaw i zamieszkał w Horzam, jak to widać z adresu koperty, którą miał w kieszeni surduta. Prawdopodobnie spieszył on na ostatni pociąg, odchodzący ze stacyi Waterloo, lecz w pośpiechu zabłądził w ciemnościach i wszedł na wązką ścieżkę, prowadzącą wprost do rzeki, gdzie zwykle przystają statki. Ciało denata nie przedstawia żadnych śladów przemocy, jestto więc tylko nieszczęśliwy wypadek, który powinien zwrócić uwagę władz na niebezpieczeństwo, wynikające z powodu niedbałego utrzymania dróg, prowadzących do rzeki. — W milczeniu złożyłem gazetę. Holmes był tak przygnębiony, jak nigdy.
— To obraża moją dumę, Watsonie, — rzekł wreszcie. Powinienem był przeczuć — i dlatego obraża to moją dumę. Teraz uważam tę sprawę za moją osobistą i, jeśli tylko żyć będę, żaden z tych łotrów nie ujdzie mojej ręki. Biedny chłopak! Szukał u mnie pomocy, a ja go posłałem na śmierć!
Zerwał się z krzesła i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Jego ściągła twarz zarumieniła się ze wzruszenia, a długie, wązkie palce zaciskały kurczowo.
— Muszą to być sprytne dyabły! zawołał po chwili. W jaki sposób mogli go tam zaciągnąć, przecież to nie po drodze? Naturalnie, o tej porze zbyt wielu świadków mogło było być na moście. Ale zobaczymy, Watsonie, kto z nas jeszcze wygra. Ja wychodzę.
— Do policyi?
— Nie. Ja sam dla siebie stanowię policyę. Oni mogą tylko złapać muchy, ale siatkę ja przygotuję.
Cały dzień oddawałem się obowiązkom mego zawodu i dopiero późnym wieczorem wróciłem na Bakerstreet. Holmesa jeszcze nie było. Około dziesiątej przyszedł wreszcie blady i zmęczony i skierował się prosto do kredensu, gdzie ukrajał sobie kawałek chleba, zjadł i popił szklanką wody.
— Głodny jesteś — zauważyłem.
— Jestem formalnie przegłodzony. Od śniadania nic w ustach nie miałem.
— Nie może być!
— Nie miałem czasu pomyśleć o sobie, — uśmiechnął się Holmes.
— Zdobyłeś co?
— Bardzo wiele, — odparł z dumą.
— Wpadłeś więc na ślad zbrodniarzy?
— Trzymam ich dobrze w garści. John Openshaw nie długo będzie na zemstę czekać. Musimy użyć ich własnego dyabelskiego znaku. Nieprawdaż, że to dobrze pomyślane?
— Nie rozumiem ciebie.
Zamiast odpowiedzi Holmes wyjął z szafy pomarańczę, wycisnął z niej pestki i, wysuszywszy je cokolwiek, pięć z nich włożył do koperty, wewnątrz której napisał: „S. H. dla J. O“. Potem zapieczętował ją starannie i zaadresował: „Kapitan James Calhoun, barka „Lone Star“, Sawannah — Georgiana“.
— To niespodzianka, rzekł ironicznie, która go spotka przy wjeździe do portu. Prawdopodobnie przysporzy mu ona kilka bezsennych nocy i będzie dla niego takiem samem ostrzeżeniem, jakiem jego list był dla biednego Johna Openshawa.
— Kto to jest ten kapitan Calhoun? — zapytałem.
— Naczelnik bandy. Po nim wyłowię wszystkich, ale on musi być pierwszym.
— Jakeś się o nim dowiedział? — zapytałem zdumiony.
Holmes wyciągnął całą plikę zapisanych datami i nazwiskami papierów i rzekł:
— Cały dzień przeglądałem akta i rejestra Lloyda i porównywałem kursy wszystkich statków, które w styczniu i lutym stały w Pondiszery. W tym czasie było tam 36 statków, z których jeden zwrócił moją uwagę tem, że podał się za przybywający z Londynu, podczas kiedy notatka o nim mówi, że przybył z jakiegoś amerykańskiego miasta.
— Prawdopodobnie z Texas, — przerwałem.
— Być może, nie jestem tego pewien. Wiem tylko, że był to statek amerykański. Ten właśnie „Lone Star“.
— Dalej poszukałem tego samego w Dundee i kiedy znalazłem, że w czasie śmierci Józefa Openshawa „Lone Star“ stał w porcie, podejrzenia moje zmieniły się w pewność. Udałem się potem do portu i dowiedziałem się, że w zeszłym tygodniu przybyła tutaj „Lone Star“. Pospieszyłem do doków Alberta, ale tutaj czekał mię zawód. Dziś rano „Lone Star“ odpłynęła z powrotem do Sawannah. Telegrafowałem do Grawesend i otrzymałem odpowiedź, że niedawno przechodził tamtędy. Ponieważ wiatr idzie od wschodu, przeto rozbójnicy muszą ominąć ławy piasczyste koło Godwin i skierować się ku wyspie Wight.
— Więc co?
— Trzymam ich wszystkich w ręku. Dowiedziałem się, że tylko sam kapitan i dwóch majtków są urodzonymi amerykanami, reszta zaś niemcy i finlandczycy; prócz tego dowiedziałem się jeszcze od sternika, że zeszłej nocy wszyscy trzej byli nieobecni na statku. Po powrocie do Sawannah zastaną już mój list, który im parowiec pocztowy zawiezie, a jednocześnie zjawi się policya, którą już za pomocą telegrafu zawiadomiłem, i zaaresztuje nędznych morderców.
Taki był plan Holmesa. Niestety jednak nie wszystkie ludzkie plany spełniają się tak, jak je sobie człowiek ułoży. Mordercy Johna Openshawa nie mieli nigdy otrzymać owych pięciu pestek, które powiedzieć im miały, że znalazł się na świecie równie sprytny i odważny człowiek, który z groźbą kary nie lękał się pójść ich śladem.
W tym roku burze morskie srożyły się nadzwyczajnie i próżno oczekiwaliśmy z Sawannah wiadomości o „Lone Star“.

Nareszcie usłyszeliśmy, że gdzieś, na oceanie Atlantyckim, znaleziono rozbity przód statku z literami L. S., którym bałwany morskie rzucały na wszystkie strony. To było wszystko, czegośmy się o losach „Lone Star“ dowiedzieć mogli.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.