<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Wśród lodów polarnych
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1932
Druk „Floryda“ Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Désert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.
Powrót na południe.

W kilka godzin po opisanych powyżej wypadkach, podróżni zebrani w grocie naradzali się co począć dalej.
— Przyjaciele, rzekł doktór, na tej wyspie nie mamy po co dłużej pozostawać. Morze mamy wolne, żywności pod dostatkiem, wiatr sprzyja naszemu powrotowi; wracajmy do szańca Opatrzności, tam przezimujemy w oczekiwaniu przyszłego lata.
— Popieram zdanie doktora, rzekł Altamont, i radzę jutro ruszać w drogę.
Odważni ci ludzie teraz dopiero po stracie swego dowódcy, który był duszą całego zespołu, poczuli się przygnębieni i osamotnieni.
Spełniając wolę kapitana, ułożono na wybrzeżu, pagórek z głazów, a na jednym z nich Bell wyrył skromny napis.

Jan Hatteras
1861

Wewnątrz pagórka umieszczono szczelnie zamkniętą puszkę blaszaną z dokumentem.
Następnego dnia, po zrobieniu z płótna namiotu nowego żagla, o godzinie 10 rano, ruszono w podróż powrotną, zabierając ze sobą nieszczęśliwego kapitana i zasmuconego Duka.
Wolne od lodów morze, sprzyjało żeglarzom którym zdawało się, iż przyjemniej jest uciekać od bieguna niż zbliżać się do niego.
Hatteras tylko nie rozumiał, co się działo naokoło niego. Siedział w szalupie jak niemy, z okiem przygasłem, z rękami na piersiach skrzyżowanemi. Duk leżał u nóg jego. Daremnie doktór przemawiał do niego, Hatteras go nie rozumiał.
Dnia 15 lipca ujrzano na południu Altamont Harbour, lecz ponieważ morze biegunowe na całem wybrzeżu było wolne, postanowili podróżni zamiast przebyć na saniach Nową Amerykę, opłynąć ją aż do zatoki Wiktorja.
Droga była krótszą, odbyto ją w ciągu tygodnia. W poniedziałek wieczorem, 23 lipca, przybyli do zatoki Wiktorja.
Przymocowano szalupę do brzegu i udano się do szańca Opatrzności. Lecz jakież spustoszenie przedstawiało się ich oczom.
Domek doktora, składy, magazyn prochu, fortyfikacje, wszystko pod działaniem promieni słonecznych zamieniło się w wodę, a zapasy zostały zrabowane przez dzikie zwierzęta.
Smutny był to widok!
Ponieważ żeglarze bardzo mało posiadali żywności, przeto przepędzenie tutaj zimy okazało się niemożebnem. Jako ludzie, łatwo decydujący się, postanowili dostać się jak najkrótszą drogą do morza Baffińskiego.
— Nie mamy innego punktu wyjścia, rzekł doktór, morze Baffińskie jest odległe zaledwie o 600 mil. Dopóki szalupie nie brak wody, możemy płynąć, dostaniemy się do cieśniny Jones, a stamtąd do posiadłości duńskich.
— Dobrze, odpowiedział Altamont, a zatem zbierzmy resztę żywności i w drogę.
Po skrupulatnych poszukiwaniach znaleziono kilka skrzyń pemikanu i dwie beczki solonego mięsa; wszystkie zatem zgromadzone zapasy starczyć mogły zaledwie na 6 tygodni. Ilość prochu była dostateczna.
Dnia 24 lipca, puszczono się na morze, trzymając się wybrzeża. Około 83° szerokości ląd zwracał się ku wschodowi i było możebnem, że łączył się z krajami, znanymi pod nazwą Pricinela, Ellesmer i Lincoln północny, tworzących wybrzeże zatoki Baffińskiej.
Szalupa trzymała się wybrzeża, dając możność zaopatrywania się w wodę słodką i umożliwiając polowanie na ptactwo wodne.
Wobec tego doktór zmniejszył rację żywności do połowy.
Termometr przeważnie stał niżej punktu zamarzania, z początku padał deszcz, następnie nastały śniegi.
Około 30 lipca słońce znikło zupełnie.
Spieszono się, wiedziano bowiem, jakie groziły przeszkody i niebezpieczeństwa, gdyby musiano powrócić na ląd, nowe zaś lody tu i owdzie już się ukazywały.
Pod tą szerokością geograficzną niema pór roku przejściowych, po lecie następuje od razu zima.
Dnia 31 lipca, zauważyli podróżni pierwsze gwiazdy i zapanowały gęste mgły.
15 sierpnia, po 30 dniach żeglugi i usilnej walce z bryłami lodu, narażani często na rozbicie, podróżni zostali zatrzymani przez lody, bez możności posuwania się naprzód; morze ze wszech stron było zamknięte i termometr wskazywał 9 stopni zimna.
Zresztą, tak od północy, jak od zachodu łatwo było rozpoznać blizkość wybrzeża po płasko zaokrąglonych, małych kamieniach, tu i owdzie spotykanych.
Altamont zdjął położenie i przekonał się, że znajdowali się pod 77° 15′ szerokości i 85° 2′ wschodniej długości.
— A więc dotarliśmy do północnego Lincolnu, ściślej mówiąc, rzekł doktór, do przylądka Eden.
Obecnie wstępujemy do cieśniny Jones, a gdybyśmy mieli szczęście zastalibyśmy ją jeszcze wolną od lodów aż po morze Baffińskie.
— A więc nie mamy innego punktu wyjścia, mówił Altamont, nad opuszczenie szalupy i dostanie się na saniach do wschodniego wybrzeża Lincolnu.
— Zgadzam się na sposób podróżowania, odpowiedział doktór, ale zamiast przez Lincoln, proponuję dostanie się do północnego Devonu przez cieśninę Jones.
— A to czemu?
— Dla tego, że im bliżej będziemy cieśniny Lancaster, tem prędzej spotkać możemy wielorybników.
— Masz słuszność, doktorze, wątpię jednak w wytrzymałość tego lodu.
— Spróbujemy.
Szalupę wyładowano; cieśla i sternik przygotowali sanie. Nazajutrz zaprzężono psy i ruszono wzdłuż wybrzeża, aby dostać się do pola lodowego.
Ponownie rozpoczęły się trudy uciążliwej wędrówki.
Na domiar złego, przejście przez cieśninę Jones okazało się niemożliwe z powodu słabego lodu i należało trzymać się wybrzeża.
Dnia 21 sierpnia podróżni doszli do cieśniny Glacier, nazajutrz, przez pole lodowe, do wyspy Koburg, którą przebyli w ciągu 2 dni.
Dnia 24 sierpnia stanęli w północnym Devonie.
— Teraz pozostaje nam przebyć ten kraj i dojść do przylądka Warender, przy wejściu do cieśniny Lancaster.
Tymczasem temperatura znacznie się oziębiła. Siły wędrowców wyczerpywały się równocześnie z zapasami żywności. Porcje ograniczono do jednej trzeciej części.
Nierówny teren północnego Devonu znacznie utrudniał podróż; góry Trauter przebyto z trudnością.
Nareszcie dnia 30 sierpnia przeszli te góry, wyszli jednak nawpół żywi i nawpół zmarznięci.
Doktór, ledwie trzymający się na nogach, nie miał odwagi zachęcać towarzyszów do wytrwałości.
Zeszedłszy na płaszczyznę postanowili kilka dni odpocząć, nie mogli bowiem nóg stawiać; dwa psy zdechły z wyczerpania.
Wędrowcy rozlokowali się pod kilku wielkiemi bryłami lodu, na mrozie 19 stopniowym.
Zapasy żywności znacznie zmalały; starczyć one mogły najwyżej na 8 dni.
Polować nie było na co, ptactwo bowiem odlatywało w strony cieplejsze. Śmierć głodowa groziła nieszczęśliwym!
Altamont, zebrawszy resztki sił, udał się z fuzją i Dukiem aby spróbować, czy nie uda mu się czegoś upolować.
Godzina upłynęła od chwili jego odejścia, a strzału nie było słychać, nagle przybiegł Altamont, jakby przelęknięty.
— Co się stało? pytał doktór.
— Tam, pod śniegiem! odpowiedział Altamont, tonem przerażonym, wskazując pewien punkt na widnokręgu.
— Co takiego?
— Cała gromada ludzi!..
— Żywych?
— Trupów!.. zmarzniętych!.. a nawet!..
Amerykanin nie śmiał dokończyć, lecz rysy jego twarzy wyrażały nie dające się opisać przerażenie.
Doktór, Johnson i Bell pobudzeni tym wypadkiem podnieśli się i udali w kierunku wskazanym przez Altamonta.
Niebawem przybyli oni do miejsca i oczom ich przedstawił się straszny widok...
Trupy zesztywniałe od mrozu na wpół zagrzebane pod białym całunem; tu sterczała z pod śniegu ręka, tu noga, tam twarz z wyrazem groźby i rozpaczy.
Doktór podszedł bliżej, ale szybko cofnął się blady i zatrwożony, podczas gdy Duk przeraźliwie wyć począł.
— Straszne! przerażające! wołał doktór
— Cóż takiego? pytał stary sternik.
— Czy nie poznajecie ich?..
— Kogo?
— Patrzcie!
Miejsce, przy którem się znajdowali, musiało być niedawno widownią ostatniej walki ludzi z klimatem, rozpaczą i głodem, bo rozrzucone tu i owdzie szczątki wskazywały, że ci nieszczęśliwi karmili się trupami ludzkimi.
Doktór poznał Shandona, Pena i resztę ludzi, należących niegdyś do osady „Forwarda“.
Ta gromada ludzi musiała przetrwać tysiące katuszy, zanim doszła do tego stanu, lecz tajemnicze dzieje ich nieszczęść pozostaną na zawsze pogrzebane pod śniegami biegunowemi.
— Uchodźmy stąd jak najprędzej! wołał doktór.
I odciągnął swych towarzyszy od tego strasznego miejsca.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.