<<< Dane tekstu >>>
Autor Alfred Tennyson
Tytuł Zamek w Locksley
Pochodzenie Poeci angielscy
Wydawca Księgarnia H. Antenberga
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZAMEK W LOCKSLEY.
 

Bracia, chwilkę mnie zostawcie,
ledwie świt śród niebios smug!
Pozostawcie, a gdy trzeba,
niech zawoła mnie wasz róg.

Tu to miejsce, tu jak dawniej
głos bekasów leci w dal,

Z bagnisk mgły się ciężkie wznoszą,
płynąc ponad Locksley-Hall.

Locksley-Hall, co szczyty swoje
nad piasczysty wznosi ścieg —
Ponad fale oceanu,
co się z hukiem rwą o brzeg.

Noc niejedną z okna tego,
nim spoczynku nadszedł czas,
Spoglądałem tam! na Zachód,
gdzie Orion zwolna gasł.

Noc niejedną na Plejadach
wypoczywał wzrok ten mój,
Lśniących we mgle, jak robaczków
w srebrnej sieci złoty rój.

Nad brzegami jam tu chodził,
karmiąc górną młodość mą
Czarodziejską wiedzy baśnią,
tem, co dawne dni nam ślą.

Kiedy za mną szereg wieków
niby plenny leżał łan;
Gdym się wdzierał w teraźniejszość,
której siew przyszłości dan;

Kiedym wnikał w dni, co idą,
ile starczy ludzki trud,
Zobaczyłem obraz świata
i nowego czasu cud.

Wiosną zięba naodziewa
swoją pierś w czerwieńszy puch
Wiosną główkę w nowy grzebień
stroi czajka, kręcisz-zuch!

Wiosną gołąb rozpościera
bardziej lśniące skrzydła swe,
Wiosną młodzian ku miłości
swą się całą duszą rwie.

Blade wówczas miała lica,
że się starszym wiek jej zdał,
A za każdym moim krokiem
swe promienie wzrok jej słał.

«Kuzyneczko moja Amy!»
rzeknę do niej — «prawdę mów:
Byt mój cały k’tobie zwrócon,
niema kłamstwa śród mych słów».

Skroń i lica jej pobladłe
oblał naraz kolor róż,
Jak to światło, którem widział,
to północnych światło zórz.

Odwróciła się, a pierś jej
od gwałtownych rosła tchnień,
W jej zamglonych oczach naraz
Zabłysł duszy jasny dzień.

Rzekła: «Kryłam swe uczucia,
gdyż twój gniew by na mnie spadł. —

Ty mnie kochasz!» — potem, płacząc:
«ja cię kocham już od lat!»

Miłość wzięła kubek czasu
swą gorącą dłonią wpół,
Każdy moment, jak żwir złoty,
lekko wstrząsan, zeń się suł.

Miłość wzięła harfę życia,
by w ton silny struny sprządz,
Uderzyła w strunę «jaźni»,
tak że pękła, dźwięcznie drżąc,

Z bagnisk ku nam co poranku
słał szelesty swoje krzew,
Pełnią wiosny w moich żyłach
ten szumiący brzmiał mi śpiew.

Śledziliśmy co wieczora
pyszne statki śród fal wód,
Dusza z duszą się zlewała,
gdy całunek wargi splótł.

O ma Amy! już nie moja!
serce ciasne i bez skry!
O wy smutne, smutne bagna!
pusty, pusty brzegu ty!

Wyobraźnia fałsz twój zgłębi?
słów dla niego pieśń ma dość?
Niewolnico groźby ojca!
ludzka cię przemogła złość!


Godzi-ż ci się życzyć szczęścia?
wszak mnie znała dusza twa,
A zniżyłaś się do gacha,
co gminniejsze serce ma.

Tak się stanie: coraz niżej
spadać będziesz — dzień za dniem,
Aż szlachetność wszystką stracisz,
z nim się zrównasz w błocie tem.

Jakim mąż jest, taką żona:
z tobą śluby zawarł gbur —
Za prostaczą swą naturą
w błota cię powiedzie tór. —

Gdy namiętność pierwsza zgaśnie,
nieco mniej mu będzie wart,
Niźli żona — koń przy żłobie,
albo gończy jego chart! —

Cóż to? oczy mgłą mu zaszły —
nie od wina, Boże broń!
Spełń powinność, pieść i całuj,
dłoń mu zamknij w swoją dłoń.

«Pan mój zmęczon, zbytek myśli
tak mu, widać, czoło gnie:»
Idź i rozbaw! krotochwila
Niech wesołość w niego tchnie!

Coś bełkoce w odpowiedzi —
zrozumiale mówi on!...

Lepiej było-ć umrzeć przed tem,
lub bym ja-ć zgotował skon! —

Lepiej było nam obojgu
w cichy uścisk ręce spleść
I tak skończyć, bok przy boku,
niż to życie hańby wieść! —

Klątwa prawom, które grzeszą
przeciw sile młodych lat!
Klątwa kłamstwom towarzyskim,
co nam tłumią prawdy świat!

Klątwa formom, co natury
odpychają świętą dłoń,
Klątwa złotu, co ozłaca
przypłaszczoną głupca skroń!

Kląć mam prawo, bo nikogo
nie kochałbym — mówięć sam —
Tak, jak ciebie — Bóg to widzi, —
gdyby nie twój niecny kłam!

Ale kochać to, co gorzki
dało owoc, wszak to szał!
Wyrwę ja to sobie z łona,
choćbym serce wyrwać miał!

O nie! nigdy! choćby z lat mych
tak się długi łańcuch splótł,
Jak u wrony, co niejedną
wodzi zimę wroni płód.


W czem pociecha? że rozdzielę
me wspomnienia w ten tu czas?
Czyż rozdzielę ją, by kochać
co w niej dobrem było raz?

Jednę znałem! ta zginęła!
każde słowo, każdy ruch
Pełen czaru! spojrzeć na nią,
a w miłości tonął duch.

Mam tę — zmarłą — kochać dzisiaj
że kochała niegdyś mnie?
Nie kochała mnie prawdziwie!
miłość trwa po wieczne dnie!

Czarci gardzą tą pociechą!
prawdą, jest, co piewca rzekł:
«W tem korona twoich lotów,
gdy szczęśliwszy wspomnisz wiek»

Przytłum pamięć, aby w serce
nie wgryzł ci się troski kleszcz
W noc nieszczęsną, obumarłą,
Gdy o dach twój bije deszcz.

On się we śnie, jak pies; rzuca
ty zdrętwiała patrzysz w dal,
Gdzie migocą światła blade
śród pomroku drżących fal.

Jakaś wtedy dłoń ci mignie,
na pijacki wskaże sen,

Na to wdowie, ślubne łoże,
na łez twoich potok ten!

I minionych lat zjawiska
wyszepcą ci: «nigdy już»!
Z dali pieśń ci w uszy spłynie,
Krając serce, niby nóż! —

I wzrok ujrzysz, co ci ongi
ukojenie niósł na ból:
Wij się! Wij się na posłaniu,
ha! powieki do snu tul!

Lecz natura-ć da pociechę:
słyszę bowiem słodki głos:
Czystsze życie, niźli twoje,
ciężki ci łagodzi los.

Usta dziecka szydzą ze mnie;
ten najświeższy rywal mój
Od tej piersi mnie odpycha
tobie w ciszę zmienia znój.

O, to dziecko każe tobie
i dla ojca czułą być;
Na pół twoje, na pół jego,
was obojga godne wżdyć.

Widzę ciebie starą, sztywną...
z formuł twój się żywot splótł;
Powszedniości prawidłami
serce córki ściągasz w brud.


«Złym uczucie przewodnikiem,
według tego, córko, czyń!
I twa matka się sparzyła...»
Gardzisz sobą, w wzgardzie giń! —

Przeżyj wzgardę! bądź szczęśliwą,
coraz niżej spadaj w kał!
Ja — cóż zrobię? Działać będę,
bo mnie zje rozpaczy szał!

Lecz że w dniach dzisiejszych żyję,
gdzież jest droga dla mych ócz?
Złoto bramy swe zamyka,
złoty je otwiera klucz.

Wszystkie rynki tłum zalega,
natarczywi u wszech bram:
Gniewny tylko duch mi został —
cóż w tej chwili począć mam?

Żyłbym szczęśliw, gdybym w ziemi
nieprzyjaciół zginąć mógł,
Gdzie dym kryje wojsk szeregi,
gdzie powietrzem wstrząsa huk.

Lecz honoru dziś obrazę
okupuje złota brzęk;
Ludy z warkiem patrzą na się,
a nawzajem czują lęk.

Więc mam zostać w tem zdrętwieniu?
wróćcie mi się dawne dnie!

Od tych smutnych dziś przygnębień,
ojcze czasie, wybaw mnie!

Daj mi uczuć żar ten dziki,
który-m czuł, gdy szedłem w bój,
Gdym przed sobą dni me słyszał
i burzliwy żywot mój.

Gdym się rwał ku przyszłym burzom,
rozpaloną żądzą gnan,
Jak młodzieniec, który rzuca
poraz pierwszy ojców łan:

Pędząc w nocy ciemną drogą,
jak świt straszny ujrzy w mgle
Blask londyńskich latarń w dali,
na niebieskiem lśniący tle;

I duch jego pędzi naprzód
i on topi już swój wzrok
W tych światłościach co tam płoną...
Już się w ludzki miesza tłok.

Ludzie! bracia! pracownicy!
Nowy wciąż zbieracie plon!
Pot wasz wszystek nie dla dzisiaj!
Przyszłym sprawom służy on!

I jam w przyszłość się pogrążał
i, jak oka sięgnie trud,
Świat widziałem, który idzie,
i wszelaki jego cud.


Ruch widziałem na niebiesiech,
czarodziejskich statków rząd,
Drogi towar zrzucających
na purpurą zlany ląd.

Na niebiesiech krzyk słyszałem:
w górze ludy toczą bój,
A z powietrznych ich okrętów
płynie krwawej rosy zdrój.

Ciepły wietrzyk południowy
świat przebiega wszerz i wzdłuż,
A tu górą ludy dzierżą
swe sztandary w huku burz;

Aż zamilknie surma boju,
aż proporców zwiną szmat
W parlamencie rzeszy ludów,
gdy się zbrata cały świat.

Aż rozsądek pośród tłumów
swój świetlany wzniesie gmach,
Aż zatopi jedno prawo
cichą ziemię w słodkich snach.

Taką była radość moja,
nim się w żądzach duch mój starł,
Nim się serce spopieliło,
nim w źrenicach ogień zmarł —

W tych źrenicach, którym dzisiaj
snać się rozprzągł wszelki byt,

Którym wiedza ledwie pełza,
by leniwiec, drogi syt;

Zwolna głodny tłum się skrada,
jak ten lew wśród pustych dróg,
Ku wędrowcom, których mozół
przy gasnącym ogniu zmógł...

Ach! a jednak wielkie cele
przekazuje wiekom wiek;
Jednak w górę hen! za słońcem
pnie się myślą swoją człek.

Ale temu, co nie zbiera
plonu z ziarn swych młodych lat,
Na co zda się, że wieczyście
młode serce ma ten świat!

Wiedza kroczy, mądrość stoi —
i mnie ten wstrzymuje ląd...
Świat z dniem każdym się rozwija,
gdy jednostka-człowiek zwiądł.

Wiedza kroczy, mądrość stoi,
a z brzemieniem smutnych prób
I doświadczeń człowiek stąpa,
gdzie go cichy czeka grób...

Już mnie dźwięczną wzywa trąbką
mych wesołych druhów rój —
W pośmiewisku u nich będzie
ten szaleńczy ogień mój.

Czyż nie śmiech to, z strun starganych
wydobywać taki zgrzyt?
Żem tak marną kochał duszę,
snać mi wnętrze spali wstyd...

Słabość gniewem ziać na słabość!...
boleść kobiet — kobiet żar —
To natury popęd ślepy,
co się w mózg ciaśniejszy wparłl

Lichszy człowiek jest w kobiecie:
tak się ona do nas ma,
Jak do słońca blask księżyca,
jak do wina — woda zła! —

Tu przynajmniej, gdzie niklejszym
jest natury wszelki płód...
Bodaj pójść mi, gdziem wziął życie —
na słoneczny pójść mi Wschód! —

Tam, gdzie w walce z Mahratami
padł, zakłuty, ojciec mój,
A sierotę w swą opiekę
samolubny zabrał wuj!

Tam, zwyczaju krusząc pęta,
hen! ku bramom rannych zórz
Bodaj bujać, niewstrzymany,
z wysp na wyspy, pośród mórz!

Tam promienniej gwiazdy świecą,
błękitniejsza niebios toń,

Tropikalnych palm korona
tam ocienia Raju błoń.

Tam to okręt nie zawinie
z europejskich szumem flag;
Nad gajami, nad lasami
trzepie skrzydłem wolny ptak.

Z drzew się plenny sypie owoc,
z skał się zwiesza kwiatów maj,
W purpurowych mórz obszarach
wysp słonecznych leży raj.

Tam jest większa rozkosz dla mnie,
niż gdzie duch twój toczy krąg
Pośród statków, dróg żelaznych,
śród tych dążeń, śród tych mąk!

Tam namiętność niestłumiona
będzie mieć swobody w bród;
Z dzikich kobiet pojmę żonę —
niech mi karmi czarny płód.

Syn mój zwinny a żylasty,
w rzekach, w górach będzie rósł
I z oszczepem lśniącym w ręku
gonił stada dzikich kóz.

Tak! papugi będzie wabił,
chwytał tęczy barwny pas,
A nie ślęczył nad książkami,
tracąc wzrok, marnując czas.


Głupcze! znowu sny i mary!
Znam pustotę swoich słów!...
Wszak od dzieci chrześcijańskich
lichszym barbarzyński chów.

Ja — od zwycięstw naszych zdala?
ja — towarzysz wąskich czół?
Czyżbym życie, jak zwierz lichy,
z namiętnością lichą skuł?

Złączonemu z brudną dziką
czemby urok słońca był —
Mnie, stuleci spadkobiercy,
co śród pierwszych walczę sił?

Wolę raczej, aby naraz
wszystkich ludzi spotkał skon,
Niżby ziemia stanąć miała
ni to słońce w Ajalon[1].

Nie na darmo dal ta nęci!
Naprzód! Naprzód idźmy wraz!
Niechaj świat się chwyta koła,
które przed się toczy czas.

Przez pomroki tego globu
dążym w jasność młodych dni...
Niż stulecia Chin, Europy
lat pięćdziesiąt milsze mi.

Matko-Czasie (swej nie znałem)!
wspieraj-że mnie tak, jak wprzód:

Krusz gór skały, rzucaj gromy,
słońca waż, tocz fale wód!

O, zapowiedź nie zmarniała,
którą ongi niósł mój duch!
Owe dawne źródła natchnień
znów się w twórczy budzą ruch.

Niech się teraz cobądź stanie!
Żegnaj, żegnaj Locksley-Hall!
Niechaj uschną twoje lasy,
padną przęsła twoich sal!

W sadzę kryjąc bór i pola,
od wybrzeży idzie dym
I przed sobą burzę pędzi,
grom mającą w łonie swym.

Niech na Locksley-Hall upadnie,
niecąc ogień, grad lub śnieg...
Wichr się zrywa! dmie ku morzu!
Ja porzucam już ten brzeg. —







  1. Na rozkaz Jozuego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alfred Tennyson i tłumacza: Jan Kasprowicz.