Paroch: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
nowa strona
(Brak różnic)

Wersja z 20:02, 29 gru 2015

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Paroch
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Paroch.


Wróćmy raz jeszcze do źródeł życia, do tych drogich wspomnień porannych, ku którym myśl się stęskniona obraca, by w nich sił nabrać do dalszéj walki... W téj galeryi młodocianych portretów, nastręcza się nam Cyryl (mniejsza o nazwisko), znany pod imieniem Studni Mądrości, z powodu, że tak chciwy był nauki, tak zajadły w nabywaniu jéj, iż mu ani jednego oddziału, na który uczęszczał, ani lekcyj, ani nauczycieli nie wystarczało, i dwa razy tyle pracował co drudzy.
Cyryl był synem parocha unity, poczciwego księżyny, staruszka, który swe posłannictwo wiejskiego kapłana przyjął, pojął i wykonywał, jak niewielu spełnić są w stanie. Jedynakiem był u rodziców, ale sam ojciec, choć mu probostwo mógł zostawić, odradzał stan, w którym ciężko podołać brzemieniowi, jakie na barkach spoczywa. Pasterz wiejskiéj trzodki, mawiał do syna, zbyt wielką odpowiedzialnością jest uciśniony — musi być nauczycielem, przewodnikiem, sędzią, świecznikiem przykładu dla swéj trzódki — a któż z nas godzien stanąć na tak wysokiém stanowisku, przy którém bledną i maleją największe napozór i najświetniejsze społeczne misye innych ludzi? W ubogiéj sukni, w położeniu pokorném musi to być naśladowca Chrystusów, godzien dziecię boże piastować na rękach czystych, wielki charakterem i nieposzlakowany w uczynkach; musi to być pracownik niezmordowany, stróż nieuśpiony, bo za wszystkie dusze, których na ramiona nie weźmie i nie przyniesie do wrót niebieskich, odpowiada, a Bóg, jak Kaina o brata, spyta go o nie: — gdzie je podziałeś? — i nie odpowie, jak Kain, że mu ich nie powierzono...
Ojciec tak przeraził Cyryla trudnością podołania obowiązkom wiejskiego plebana, że go od duchownego powołania odstręczył; a że młode chłopię okazywało dary szczególne, pamięć szczęśliwą, ochotę do pracy niezmierną, sama natura wskazała mu drogę przez naukę do znaczenia i chleba — ojciec przyjął to z pokorą, posłuszny objawiającéj się woli bożéj.
Cyryl był dzieckiem wioski, i na dziecię zdrowe i silne wiejskiéj chaty wyglądał. Nie był to piękny mężczyzna, ale człek zdrów, silny, nieuderzający ani czystością, ani regularnością rysów, przecież coś poważnego mający w fizyognomii i wyraz jakiś obudzający ufność i wiarę. Czoło panowało téj twarzy uspokojonéj, zamyślonéj, trochę przedwcześnie podstarzałéj. Wydawał się téż daleko dojrzalszym, niż był wistocie, i znamiona statku i powagi uspokoiły oblicze, któremu brakło może świeżości i wdzięku. Była to jedna z tych twarzy, co nie kwitną, ale téż nie przekwitają.
Pod szerokiém i wzniosłém czołem uderzającém rozmiarami, świeciły oczy czarne, bez wielkiego ognia, z wytężeniem spokojném poglądające w głąb' człowieka i świata. Wzrok jego nie był ciekawie roztrzepany i ruchawy, ale przywiązywał się i wpajał tak głęboko w przedmiot, że gdy z niego zszedł, już go sobie przyswoił i część jego zabierać się zdawał z sobą. Usta wczesną się także oblokły powagą i rzadko kiedy uśmiechały; nadto surowo odrazu przywykał na życie spoglądać, nic w niém dlań nie było śmiesznego.
Cyryl z natury był powolny, zamyślony, małomowny, ale nic nie czynił téż na lekko, i co pomyślał, czy wyrzekł, brał do serca, obiecawszy, musiał dotrzymać, choćby go to najwięcéj kosztować miało, czy dał sobie, czy komu słowo, zacząwszy dokończył, z pół drogi nie zawróciło go zniechęcenie. Wcale nie samolubny, poświęcał się pocichu; o tém, co czynił lub zamierzał robić, nie mówił nigdy, nie pochwalił się, nie podniósł, nawet obwiniony nie łacno chciał oczyszczać. Było może trochę dumy w tym charakterze zamkniętym w sobie przez uczucie godności, ale nie mającym się z czém taić. Dla niego jedyną wyższość stanowił umysł, wykształcenie, nauka, a wreszcie uczynek — błyskotki nie mamiły go wcale, nie kłaniał się im, ani bogactwu, ani imieniowi, ani towarzyskim położeniom; — powierzchowność dumna nie onieśmielała go, władza nie obudzała postrachu, jaki na miłości własnéj przerażonéj o siebie czynić zwykła, gdy ją dotknie coś, co podraźnić lub upokorzyć może.
Wszystkie te wielkie i gruntowne przymioty Cyryl winien był ojcu, który niepospolitym był człowiekiem przy swém ubóstwie i położeniu pokorném, i matce godnie posiłkującéj starcowi w wychowaniu jedynego syna.
Żadnemi oni nie karmili go złudzeniami, a smutna rzeczywistość krzyżowéj drogi życia zawczasu odsłoniła się oczom Cyryla; — nie miał prawie dzieciństwa i młodości, ale ciepło serca nie wygasło w nim, rozżarzyło się owszem, i tak był zbrojny na wszelkie życia wypadki, że nic dlań niespodziewanego nie mogło go spotkać, bo na wszystko był gotów.
Ojciec Cyryla, którego dziad i pradziad przesiedzieli na jedném wiejskiém probostwie, nie był pokaźnym ani sławnym, ale wistocie na swém miejscu wielkim człowiekiem, i na wszelkiém stanowisku, jakieby zajął, równieby się odznaczył. Uczył się czytać na Piśmie Świętém, nie znał nic nad nie i Ojców Kościoła, świata mało, kątek swój, swoich parafian i obowiązki, ale nie zazdrościł nikomu i zdawało mu się, że berło piastuje...
Napojony przekonaniem, że powołanie jego świętém było i wielkiém, że życie całe i siły poświęcić mu było trzeba, oddał mu się duszą i sercem. Pokochał lud, któremu przewodniczył, służył mu, zapomniawszy o sobie. To téż więcéj tam był niż proboszczem — gospodarzem, ojcem, sędzią, pośrednikiem, stróżem, a plebania dniem i nocą stała dla wsi otworem, i nie było doby, nie było nocy, by ktoś do niéj nie zapukał przychodząc po radę, pociechę, pomoc, słowo, modlitwę.
Zwykle do tego stanu przywiązywała się jakaś chciwość grosza, skąpstwo, pragnienie zbiorów i egoizm, który się wyraził w różnych dotąd znanych przysłowiach — ale nasz stary paroch od téj słabości całkiem był wolny. Miał jednego tylko syna, i dla niego spuszczał się na Opatrzność bożą, braterstwo ludzi, pracę własną; na swą starość nie miał obawy o chleba kawałek; żona zresztą podzielała jego spokój, i często w ich śpiżarence ubogiéj, gdy ostatni garniec mąki na podsitkowy chleb wychodził, uśmiechano się tylko do opróżnionéj bodni, jakby z ciekawości, kto téż ją napełni, nie wątpiąc, że ręka boża czyjąś tam dłonią przysypie. Nigdy téż nie zabrakło chleba, bo się nim dzielono z ubogim i z chłopkiem i z psem nawet bezpańskim, co głodny zawył przed wrotami. Dobrodziejka tak była miłosierna, jak on sam, a że się nie wstrzymywali oboje, robili więcéj dobrego od wielu zamożniejszych.
— Jak jejmość myślisz — mówił paroch, widząc nagiego dziada pode drzwiami — niéma mu co dać, a stary płaszcz, którym ja się w nocy okrywam, wcale niepotrzebny, to czysty zbytek chować go... Możnaby mu go dać, a jabym się wyśmienicie okrył kilimkiem.
— Ale zapewne, mój ojcze... — odpowiadała księdzowa — i stary i dziurawy, kilimek cieplejszy, u nas to się wala, a dla ubogiego, to będzie wielka rzecz taki przyodziewek, nie zmarnuje się łachman przynajmniéj.
I we dwoje potém wynosili stary płaszcz, a nieraz pod równie dobrym pozorom i co nowszego. Ktoś im był parę łyżek srebrnych darował, ksiądz je bardzo lubił, leżały schowane w szufladzie z najdroższemi sprzęty; ale przyszła wiosna głodna, i jednę jéjmość sama wyniosła ukradkiem, by zboża kupić dla chłopka, drugą, tając się ksiądz, sprzedał na wołu do sochy, którą księgosusz rozprzęgał ubogiemu; oboje kryli się przed sobą, a gdy nareszcie prawda wyszła na wierzch, uściskali się w milczeniu.
— A po co próżno miały w szufladzie leżéć!... — zawołali oboje — tak lepiéj.
Życie poczciwego parocha płynęło spokojnie i jednostajnie, jak mało jemu podobnych. Raniuchno dzwonek budził go do cerkiewki, w któréj codzień mszę świętą odprawiał, schodzili się na nią żona, domownicy nie zajęci pracą w powszedni dzień, a często słuchali i wieśniacy starzy, których nie przynaglała robota; młodsi zaś mijając wrota, zaszli przynajmniéj pokropić się święconą wodą u progu, przeżegnać, westchnąć, myśli o Bogu zaczerpnąć na dzień znojny.
Cerkiewka była, jakich u nas najwięcéj stało przed laty, staruszka drewniana, niepokaźna, ale tysiąc razy milsza swą poważną starością, niżby najnowszy i najsmakowniéj a chłodno wystawiony świeżo kościół. Wszystko w niéj było pamiątką, każdy z ludzi miał tu swoje ulubione miejsce, ulubiony obraz i jakiś dar na ołtarzu. Jeden sprawił firanki, drugi kupił świece, inny wyrządził chorągiew, a nawet stare gosposie widziały na grubych lichtarzach obwity len, który ofiarowały na cerkiew, aby im szczęścił się na zagonie. W dnie świąteczne ubierano staruszkę kwiatami, potrząsano podłogę tatarakiem, ostawiano ściany zielenią.
Nie było tu ani pięknych obrazów, ani bogatego sprzętu, ani przyborów kosztownych, z lepszych tylko czasów została złocista monstrancya, kielich wyrabiany, krzyż srebrny, i N. Panna w głównym ołtarzu miała kilka wotów przy pięknie i misternie trybowanéj sukience. Obok jéj wizerunku świeciło kilka blaszek wotalnych ofiarowanych przez zamożniejszych parafian; ale ręce, nogi i serca ulepione z żółtego wosku, pozawieszane na prostych sznureczkach, kto wié, czy nie większym były darem nad srebro i złoto. Wisiał tam i nie jeden pierścionek ślubny i spinka od żupana z dawniejszych jeszcze czasów, świeciła nawet gwiazda szambelana, dawnego wioski dziedzica.
W bocznych ołtarzach św. Mikołaj i św. Bazyli stali w uroczystych szatach, błogosławiąc ludowi swojemu. Półtora sta lat bytu nagromadziły tu licznych darów i pamiątek skromnych, lecz wiele mówiących; wiedziano, kto posprawiał chorągwie, kto oprawił ołtarzową ewangielię, zbudował rzeźbioną chrzcielnicę; — wieśniacy przywykli byli do twarzy rzeźbionych aniołów otaczających ołtarz i ambonę, do małych obrazków poprzybijanych na ścianie — a ileż to pokoleń przeszło z szeregu bratczyków koleją na cmentarz za wsią!
Dawniéj pole umarłych, rola święta otaczała cerkiewkę, dziś przeniosła się daléj pod kapliczkę na polu, ale stare mogiły, na których gdzieniegdzie stały krzyże, czerniały jeszcze pomiędzy lipami.
Paweł kochał swoję cerkiewkę, jakby narzeczoną, codzień przede mszą i po mszy musiał ją obejść razy kilka i szczegółowo obejrzéć, czy gdzie nie było dziury w oknie, czy dach nie zaciekał, czy się co nie popsuło przy ołtarzach.
Swoją ręką poprawiał zaraz uszkodzenia, a gdy podołać im nie mógł, odwoływał się do parafian i w rzewnych wyrazach żądał pomocy, któréj mu nigdy nie odmówił lud do niego przywiązany.
Zaraz po mszy powracał wolnym krokiem do plebanii, gdzie najczęściéj u progu czekali już na niego różni ludzie z prośbami i o radę.
Zasiadał latem w ganku na ławie, i tam jakby inter leones odbywały się te poczciwe wiece, te sądy chrześcijańskie, które sobie miał za najświętszy obowiązek. Nieraz ojciec przychodził radzić się o dziecko, lub krnąbrne przyprowadzał, aby z ust staruszka prawdę usłyszało, żona przybiegała z żalem na męża, mąż na żonę, a gdy winnego powoływano, nigdy nie zaprzeczył téj władzy szanowanéj, którą świętość parocha czyniła nienaruszalną. Słuchali go wszyscy chętliwie, a że cichemu jego i skromnemu życiu nic zarzucić nie było można, że czynności jego w zgodzie były z ewangielią, którą im czytał i wykładał, nigdy się żaden nie podniósł przeciw niemu.
Prosta to była postać, z twarzy do otaczających wieśniaków podobna, tém dla nich większa, że żyła ich życiem, w takiéj prawie jak oni mieszkając chacie, tymże powszednim kontentując się chlebem, suknią szarą nie wynosząc się nad nich, ani pragnąc od nich oddzielić. Całą wielkość kapłana stanowiła świętość i zaparcie siebie dla drugich.
Chociaż musiał jak wieśniak na chleb swój pracować, bo od gromadki swéj mógł mieć mało, a nic nie wymagał, stary pleban niebardzo się zajmował gospodarstwem, a szło jedną łaską bożą tak, że głodu nie cierpiał. Nie posłyszałeś tam skarg zbytnich na nieurodzaj i klęski, a gdy się nie powiodło, znalazła się zawsze jakaś misternie utworzona pociecha, by gorzki kęs osłodzić.
— Ot i dobrze!... — mówił paroch — chwała Bogu, że nie urodziło, człekby zabogaciawszy o Bogu zapomniał, nie miałby powodu doświadczenia pokory, z którą do poczciwych ludzi udać się musi o pomoc, a oniby zręczności nie mieli spełnić dobry uczynek... Wié Pan Bóg, co robi!
Było to jego ulubione często powtarzane przysłowie, które, jak ogólne lekarstwo do każdéj przykładał rany.
Jeżeli, na ławie zasiadłszy, nie doczekał się nikogo zrana, szedł potém z książką nabożną na pole, rzadko na swoje własne, częściéj tam, gdzie pracowali ludzie, gawędził z niemi wesoło, czasem usiadłszy na snopie, zagadał się do połudenka i nierychło na plebanię powracał. Te jego pielgrzymki zawsze coś dobrego przyniosły, wesół o dobréj myśli pocieszył nie jednego, rozgniewanego upamiętał i uspokoił, powaśnionych zgodził, a czuwaniem tém wiązał się codzień ściśléj ze swoją gromadką, która go miała za ojca. Jak najdaléj go zobaczywszy biegły do niego dzieci, pewne, że dla nich ma coś w kieszeni, lub przynajmniéj przyjaźnie po twarzy poklepie, i gospodarz zwracał z drogi, gospodynie śpieszyły do drzwi na jego spotkanie.
W tych pielgrzymkach upływał czas do obiadu; a w chacie, którą nawiedziła choroba, smutek, strata, nieszczęście, niezgoda, często po całych dniach przesiadywał. Z ludźmi postępował, jak z bracią — nie karcił, nie fukał, ale nachmurzone brwi jego straszniejsze były, niż innego groźby i łajanie.
Wróciwszy, zasiadał do stołu, a strawa to była niewymyślna, prosta, wieśniacza, przy któréj rzadko się ktoś obcy nie pożywił. Najczęściéj tuż przy progu znalazłeś dziada żebraka z garnuszkiem u pasa, który opowiadaniem jakiém ubawiał gospodarzy.
Potém jeśli nic nie powoływało do drugiéj wioski, do chorego, na pogrzeb, paroch zajmował się Cyrylkiem i spędzał przy nim pozostałe do wieczora godziny. Szedł jeszcze na wieczorną modlitwę do cerkiewki; tam ją klęcząc przed ołtarzem odprawiał i powracał na plebanię ze starostą niosącym klucze, resztę dnia spędzając na rozmowie z żoną, synem i czeladką. Rzadko wszakże dano mu z niemi pozostać sam-na-sam — i takie było nawyknienie udawania się do proboszcza, że mało który wieczór bez gościa się obszedł.
To ktoś ze dworu, to wójt, to stary gospodarz jaki, to szlachcic sąsiad, spędzali z nim pozostałe dnia godziny. Czasem nagła jak piorun porywała go z pod strzechy wiadomość o chorobie lub potrzebie pomocy duchownéj, i nie patrząc pory, pieszo, zakasawszy poły, z kijem w ręku ruszał zaraz, gdzie głos nieszczęścia go wołał.
Poczciwa żona, choć troskliwa o jego zdrowie, nigdy go nie wstrzymywała zbytkiem obawy od spełnienia obowiązku, a gdy cicho szepnęła czasem, żeby się lepiéj odział, odpowiadał:
— Nigdy powinność odbyta nie zaszkodzi, nie poczuję ani chłodu, ani głodu.
Istotnie téż do późnych lat trzymał się starzec cudem prawie rzeźwy, krzepki i wesoły, z uśmiechem dobrodusznym, który zawsze usta jego umilał. Twarz jego bardzo przypominała św. Wincentego a Paulo, ten sam mając wyraz świętości, dobroci i słodyczy.
W takim to domku ewangielicznym, gdzie każdy dzień poczynał się od modlitwy, zajmował pracą cały, a kończył przed obrazem Chrystusowym śpiewaną pieśnią pobożną, — Cyryl urodził się i wychował. Jak go kochali rodzice, potrzebaż opisywać? Może z téj troskliwości o dziecko, widząc w niém charakter i upodobania, z któremiby ciężko mu było sprawić po ojcu obowiązek parocha, staruszek nie skłaniał syna do stanu duchownego, i dozwolił mu pójść tą drogą, jaką sobie sam obierze.
Cyrylek od dzieciństwa miał namiętność do książek; nie umiejąc prawie czytać, już bawił się niemi i uspokajał w płaczu, potém schwyciwszy elementarz, pobożne modlitewniki i co tylko miała plebania, pożerał, czytać jeszcze dobrze nie mogąc. Nie pędzić go, ale odpędzać było potrzeba od nauki, któréj pragnął nadewszystko. W plebanii niewiele się czém mógł pokarmić, i wkrótce przebrały się zapasy, tak, że Cyrylkowi zabrakło pożywienia.
Sam ojciec nauczył go czytać po polsku i po słowiańsku, dał mu pierwsze początki łaciny, pojęcia obowiązków człowieka, które najlepiéj wszczepiał przykładem.
Lecz czynne życie nie było przeznaczone Cyrylkowi, który od niego uciekał do książki, jak pod opiekuńcze skrzydła pokoju. Często w fasolowéj altance na ogródku, łapano dziecię na uczynku z wielkim foliantem żywotów lub łacińskim jakim szpargałem, usiłując dociec, co znaczą głoski i co zamykają słowa.
Nie godziło się tak wyraźnemu sprzeciwiać powołaniu; Cyryl był niepospolitém dziecięciem, ale gospodarze wiejscy odrazu postrzegli, że im ojca nie zastąpi.
— Mądry to będzie człowiek — mówili — ale z niego taki ksiądz, jak nasz dobrodziéj, nie wyrośnie.
Widzieli to ojciec i matka, nie śmiejąc mu przeszkadzać, ale pocichu nieraz westchnęli oboje, myśląc, kto w tym starym pochylonym pradziadowskim domku zamieszka? Kto obejmie po nich opiekę nad wsią i ludem przywykłym do starego parocha, jak do ojca? Żal im było oddać w obce ręce tę chatę, w któréj mieszkało tyle szczęścia, taki spokój święty przez lat wiele!
— Ale — dodawał stary — Pan Bóg wié co robi, nam się woli jego nie sprzeciwiać.
Cyrylek wprędce zapotrzebował nauczyciela, a niebardzo go mieli czém zapłacić, ojciec nie mógł mu się oddać cały, mając inne większe obowiązki, pomyślano więc o szkole i pierwszy raz może w życiu, gdy przyszło do niéj oddawać Cyryla, pleban westchnął, że grosza przy duszy nie miał. Chłopczynę i oporządzić było potrzeba, i książki mu kupić i stół a pomieszkanie i opiekę zapewnić... wszystko to na bożym świecie kosztuje, i nic nigdzie darmo nie dają.
O téj prawdzie, tak dla innych powszedniéj i pospolitéj, starzec niemal się pierwszy raz dowiedział, tak była mu obcą. Świat jakoś dziwnie mu się wydał pogański. Nie zwątpił jednak o sercach ludzkich, o przyszłości, i ufał w opatrzną pomoc bożą. Ze staréj sutanny wysztukowano przyodziewek skromny, oporządzono chłopca, ale stół, mieszkanie, książki, za co było dostać, czém okupić? Łyżek srebrnych już nie było, nic do sprzedania w domu, wyciągnąć rękę trudno kapłanowi, jeden tylko konina stał na stajni, i tego często potrzebowano. Obejść się bez niego było ciężko.
Paroch z żoną poczęli się naradzać.
— Co tu począć? co począć? jakby to temu podołać i za Cyrylka zapłacić?
— Konia mi szkoda — mówił stary — ale niéma sposobu, tylko go sprzedać muszę... Poczciwe to stworzenie, najwięcéj mię boli, że się w złe ręce jakiego okrutnika dostać może, co się z niém źle będzie obchodził.
— Ale i tobie bez niego zejść na piechotę...
— A mnie on na co? — podchwycił księżyna — czy to ja gdzie jeżdżę? piechotą nawet daleko zdrowiéj i prawdziwie po apostolsku... a nie tak stare kości trzęsą się, jak na wózku. Jéjmości to do miasteczka... ot sęk!
— Zmiłujże się... któryż z gospodarzy naszych mię nie podwiezie, sami się o to napraszają... a mnie koń na co?
— Mnie téż tak, jak niepotrzebny, ale bestya poczciwa!
I tak sprzedać go postanowiono! wyszukać tylko należało, kto go na jarmark poprowadzi.
W wigilię tego dnia ofiary, paroch sam nakarmił faworyta na pożegnanie, dobył siana z zastronka, nasypał owsa żłób pełen i cichą łzę otarł, zmuszony rozstać się ze swoim Grzywiakiem. Takie imię nosił ów poczciwy gniadosz, któremu potrzeba oddać sprawiedliwość, że miał i rozum wielki i charakter, jak na konia łagodny i dobry. Poznawał wprzężony do wózka, po sposobie ładowania go i osobach, które do niego siadały, gdzie się ma udać z niemi, stawał sam, zawracał, nie potrzeba nim było kierować. Sam ze stajni wychodził i do niéj powracał, i szkody żadnéj nie zrobił; miał tylko tę, w stworzeniu naturalną zazdrość, że chłopskich koni, zachodzących czasem przypadkowo na dziedziniec, nie wpuszczał i wyganiał z niego, zagryzając do krwi, gdy się upierały jego trawę skubać przed plebanią.
Dobrodziejce także bardzo było smutno pozbawiać się Grzywiaka, ale czując, jaką ofiarę mąż robi, nie śmiała pary z ust puścić, a sama jeszcze namawiała do sprzedaży.
Cały wieczór chodzili oboje zasmuceni i milczący, a pleban powtarzał:
Alea jacta est... Bóg wié, co robi...
Posłano na wieś po gospodarza Mryhuba, aby wziął konia do swojego wozu i poprowadził go z sobą, a ksiądz dziwował się, czemu Mryhub nie przychodził.
Wtém dość już późno zaszurgotało coś w sionce, szmer jakiś dał się słyszéć, i gdy drzwi się otwarły, ujrzano najprzód wezwanego Mryhuba, za nim sześciu najstarszych ze wsi gospodarzy, którzy stanąwszy w progu, kłaniali się do ziemi dobrodziejowi. Przed nich wystąpił najwymowniejszy z gromady Kalenica, natus orator wioski, i nim pleban miał czas zapytać, co ich sprowadziło, śmiało i jasno w imieniu wsi całéj wyrzekł, że księdzu konia sprzedawać nie pozwolą a Cyrylka biorą sobie na własny koszt.
Można się tego było spodziewać po wychowańcach poczciwego starca, a jednak obojgu księdzostwu łzy zwilżyły oczy, a pleban w milczeniu począł ściskać i Kalenicę i Mryhuba i ile ich tam było.
— Moje dzieci — rzekł po chwili — jakie to dla mnie szczęście ta wasza ofiara, tego ja wypowiedziéć nie potrafię, Bóg widzi! nie żebym był chciwy cudzego, ale żeście mnie nią o sercach swych przekonali, że ziarno nie padło na rolę suchą i skalistą. Ale mogęż ja to przyjąć od was? Wyście sami ubodzy, nie urodziło wam, potrzeby wielkie, środki małe, łatwiéj mnie pozbyć się Grzywiaka, niż wam składać się po groszu na moje dziecko.
Długo tam dosyć walczyli z sobą, ksiądz z jednéj strony, gromada z drugiéj strony, aż wreszcie zapłakany paroch przyjąć musiał ofiarę, i wyściskawszy parafian, odprawił ich błogosławieństwem żegnając w ganku.
Szła za nim księdzowa i dzieciak rozczuleni, a nie zadziwicie się, gdy powiem, że potém całą noc nie spali, bo i szczęście sen odbiera.
Grzywiak w swéj stajence pozostał, a Cyryl pojechał dobrze opatrzony z ojcem i z Kalenicą do szkółki w poblizkiém miasteczku. Dziecku żal było domu, ale go nęciła nauka i dopadłszy źródła, zajadle się z niego począł upajać. Inni czasem zadziwiają talentem i żywością umysłu; ten zdumiewał pracą i wytrwałością cichą, dojrzałością wczesną, zastanowieniem nad lata. Smutno było patrzéć na dziecię nie mające dziecinnych upodobań, nie podzielające zabaw, nie dające się roztrzpiotać i rozweselić, zawsze zadumane, milczące, pokorne i zatopione w rozmyślaniu; ale w tym nadzwyczajnym jego rozsądku nie znać było cierpienia i walki, przychodziło mu to naturalnie, z konieczności, usposobienia i temperamentu.
W téj niższéj szkółce Cyryl więcéj się nauczył od drugich, więcéj z nauczycielami przebywając niż z uczniami, mając przystęp do zapylonéj biblioteki monasteru, do któréj nikt prócz niego nie chodził. Łatwo mu było uzyskać pozwolenie korzystania z niéj, gdyż od lat kilkudziesięciu całkiem jakoś zapomnianą została. Jest to los wszystkich takich zbiorów, które jeden czynny pracowity człowiek zgarnia, ściąga, gromadzi, a następcy opuszczają, zapominają, rozsypują...
Do starych ksiąg, głosów dalekiéj przeszłości, mało kto ma powołanie, straszą tu foliały, trupy, świadki umarłéj epoki, mówiące o niéj i wyrażające potrzeby i pojęcia nie istniejące; człek musi nagiąć się, by je pojąć i słowo zawarte w téj twardéj łupinie wydobyć. Cyryl był tu jak w domu, instynktem jakimś trafiał, gdzie mu było potrzeba, domyślał się rzeczy nieznanych, łapał cele ukry`te, odgadywał najtrudniejsze zadania.
Śmieszno i dziwno było zarazem widziéć go zagrzebanego w tych pergaminowych stosach ksiąg, które on po swojemu porządkował, ustawiał, składał, i niewiele jeszcze korzystać z nich mogąc, poił się wonią, którą wyziewały.
Miał on to przywiązanie do ksiąg rzadkie, a niewytłómaczone, które czasem w monomanią przechodzi; nie tylko bowiem próbował je czytać i coś z nich zdobyć dla siebie, ale szanował jak coś świętego i wielkiego, jak rzecz najdroższą na świecie. Trafiało mu się na śmietnisku zbierać rozerwane karty z poszanowaniem, z jakiém mahometanie podejmują wszelki mały zwitek, widząc na nim zapisane imię Allaha.
W ten sposób, w wieku gdy drudzy ślęczą niechętnie nad początkowemi kilku podręcznikami, on już poczynał żywot uczonego od kąpieli w zbutwiałych papierach. W bibliotece był jak w domu, czuł się na miejscu i wkrótce prawdziwym stał się gospodarzem, bo każde w niéj dzieło znał z twarzy i pamiętał, a gdy mu przyszło porzucić szkółkę, na równi z nauczycielami biblioteki żałował, żegnał się z nią jak z przyjacielem.
Taką już drogą i daléj pójść musiał, ale nie długo ciężarem był gromadzie, która go utrzymywała, potrafił już ucząc młodszych, na chleb sobie zapracować, co łzy pociechy wycisnęło z oczu rodziców. Stateczny i poważny nad wiek, pożądanym był dozorcą; rodzice już się o chleb powszedni dla niego nie potrzebowali kłopotać.
Każdy jego przyjazd na święta był dla nich chwilą nieopisanego szczęścia, bo ich umacniał w spokoju o przyszłość dziecięcia, które coraz mniéj opieki potrzebowało. Nie dziwił się ani przeciwił pleban temu, że syn jego pierwsze grosiwo zapracowane zaraz począł na książki obracać, i co mógł gdzie dostać, zwoził, składając do rodzicielskiego alkierzyka. Namiętność do książek rozwinęła się w nim do tego stopnia, że nie mając surduta i buty bardzo liche, kosztowne jak na swą kieszeń kupował już dzieła i bibliotekę gromadził, odejmując sobie od gęby.
Kiedy go w domu nie było, a osieroceni staruszkowie chcieli się jego przypomnieniem ożywić, szli wówczas do alkierzyka, i oboje opylali, przekładali, czyścili z pajęczyn stosy książek, które Cyryl tam zostawiał.
Naokoło nich stały pułapki na myszy, aby chciwy ząb ich nie uszkodził skarbu, od pyłu kilimek osłaniał. Ojciec sam tak się przejął miłością ksiąg synowską, że po wsiach i dworkach żebrał niemal o stare szpargały dla syna, a gdy przybył na wieś Cyryl, zasadzał go potém zacierając ręce i chodząc dokoła, aby tę nową zdobycz ocenił.
Nauki szły Cyrylowi bardzo łatwo; — chociaż mógł był wyprzedzić współuczniów i zdać egzamina do klas wyższych od razu, bo się do nich przysposobił, nie śpieszył wcale, i pracując, a idąc naprzód, nie prześcigał tych, z któremi razem drogę rozpoczął.
Poczciwe to dziecko tak zaprzątnione jedném, zajęte pracą, choć wzbudzało w starszych szacunek, a płochych rozśmieszało powagą, wskazywane było palcami; prześladowali je towarzysze uczonością, bawili się jego zobojętnieniem na wszystko, co nie było książką. Na ogólnych zabawach Cyryl choć się znajdował, tak do nich był niezgrabny, że pociesznie nań spojrzéć było, gdy się do nich brał za wyższym rozkazem.
W dziecku tém nic nie było dziecinnego.
— Na coś to osobliwszego wyrośnie! — mówili nauczyciele.
— Monoman — szeptali drudzy.
— Wątpię, żeby się to wychowało, bo to coś fenomenalnego — powtarzali inni — to nie jest rzecz naturalna w dziecku takie oddanie się książkom i nauce.
Skończywszy szkoły, a nie zebrawszy na chlebie dozorcy nic prócz znacznéj ilości rozmaitych szpargałów, Cyryl powrócił do domu z upartą myślą udania się do uniwersytetu. Ale tu nowe przedstawiały się trudności prawie niepokonane: brak grosza, wielkie oddalenie, podeszły wiek rodziców tęskniących za jedyném dzieckiem.
Cyryl nie obawiał się niedostatku ani walki z biedą, ale mu żal było staruszków opuszczać, którzy go tak ukochali, że miłości swéj niemal zapierali się i taili z nią, aby ona go nie wiązała. Powrócił znowu na parę miesięcy do cichéj plebanii i zamyślił się, czy nie należało mu uczynić ofiary z siebie dla ojca i matki. Gotów był zostać księdzem, by ojca wyręczyć; serce ciągnęło gdzieindziéj, ale obowiązek zdawał się przykuwać.
Rodzice milczeli — paroch owszem namawiał, aby się z wyznaczonéj mu palcem bożym drogi nie zwracał.
— Mój drogi Cyrylku — mówił — są skazówki w życiu pochodzące od Boga, które człowiekowi cel jego wyznaczają i przeznaczenie oznajmują. Nie jestem ja, uchowaj mnie Boże, fatalistą, ale wiem przecie, że Opatrzność opiekuje się nami, rządzi, pomaga. Wolno człowiekowi postąpić przeciw natchnieniu z góry, ale mu to nigdy na dobre nie wyjdzie. Ten, któremu w dzieciństwie Bóg zesłał przeczucie przewodnicze przyszłości, grzeszy, gdy go nie słucha... Innym zbywa na niém, ci idą ślepo, ale wybranych oświeca łaska z góry, a przeciwić się jéj zgubna. Tobie widocznie snać powiedziano, że ludziom się przydasz nauką, słuchaj-że, co każą. Dla nas, moje dziecko, ofiara twoja byłaby bezpożyteczną, dni naszych maluczko jest i policzone one są, my cię zdaleka przez góry i morza widziéć będziemy i cieszyć się tobą... idź! idź! Ale dokąd pójdziesz i o czém? Nie wymawiam ci tego, ale gdyby teraz był ten grosz, który wyszafowałeś na książki, ani my, ani tybyś się tak nie kłopotał.
Cyryl na to, całując rękę ojcowską, odpowiedział ze wzruszeniem:
— Pan Bóg prowadził i pomagał, nie opuści i teraz, nie boję się ja ani dalekiéj drogi pieszéj, ani braku grosza, mój ojcze. Mógłżem nie ocalić tych ksiąg, które zniszczenie spotkać mogło, gdybym ja ich z rąk nieświadomych i obojętnych nie wyrwał? Wieleż to tam słów świętych, myśli wielkich, pamiątek drogich... jest-li, coby przeszłość i tradycye rodu ludzkiego przechowywało lepiéj nad księgi? nie obowiązek-że święty ochraniać je od zagłady choćby wielką ofiarą? Dają medale za ocalenie życia, jabym równie nagradzał za wyratowanie życia tego, które jest w każdéj księdze... Z każdą zniszczoną książką ginie część jakaś żywota ludzkiego na ziemi.
Ojciec już nic nie rzekł, a matka staruszka pocałowała go w głowę.
— Jednak... — szepnęła po chwili — jak to się tobie tam dostać? a dostawszy się, poradzić na początek? Gdyby choć znajomy jaki, choć list do kogo?
Cyryl się uśmiechnął.
— Czyż mnie tam braknie znajomych i przyjaciół z ławy szkolnéj, co mnie tam uprzedzili? No — a Pan Bóg, matuniu? Alboż to ja się zlęknę niedostatku i głodu? czy to u nas kto umarł z niego? Pieniędzy mi wcale nie potrzeba, pójdę pielgrzymując od plebanii do plebanii i nikt mi drzwi nie zamknie. Tam raz w Wilnie, czy już sobie zarobić nie potrafię?
Rodzice oboje nic na to odpowiedziéć nie mogli, oni wierzyli w Opatrzność — tylekroć jéj doświadczywszy.
Upłynął czas wakacyjny, nikt o podróży nie wspominał, przykrym to było dla wszystkich przedmiotem; — ojciec jednak odgadłszy niepokój Cyryla, postarał się trochę grosza pożyczyć, połowę pola odnajął, i związał węzełek dla jedynaka.
Zapłakali, gdy odchodził, bo nie to już było co o kilka mil, do szkół, świat jakiś obcy, daleki, straszny... a starym przychodziło na myśl, że już może syna nigdy oglądać nie będą. Pieszo wyszedł ze wsi; matka, ojciec, gromada, wszyscy go przeprowadzili do krzyża. Tu po modlitwie cichéj stary księżyna z weselszą twarzą odwrócił się do dziecka.
— Jeśli nie tu, to tam zobaczymy się — rzekł. — Nie potrzeba się daremnie rozłzawiać, łzy na opłakiwanie grzechów naszych zostawmy. Niech cię Bóg błogosławi, synu! nie zapominaj! pisz często! pisz, proszę.
— Pisz — dodała matka — nie zabądź rodzonych twoich... my za tobą tak tęsknić będziemy!
Kalenica czekał z wozem i Cyryl znikł im wkrótce w tumanach kurzu, a gdy powrócili na probostwo — tak było pusto, tak pusto! łzy się cisnęły do oczów.
Na stole otwarta książka, którą syn tam zostawił, pozostała na pamiątkę przykryta serwetą... nie tknęli jéj oboje... choć codzień chodzili do niéj. Był to Nowy Testament, na którego rozłożonéj karcie stały te dziwnie do nieobecnego dające się stosować słowa, których znaczenie ojciec wziął za dobrą wróżbę:
„I o to proszę, aby miłość wasza więcéj a więcéj obfitowała w umiejętności i w wszelakiém zrozumieniu: abyście doświadczyli, co jest pożyteczniejszego, żebyście byli szczeremi i bez obrażenia na dzień Chrystusów“. (Ś. Paweł do Filipensów. r. 1.)

1857.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.