Malstrom: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
+ilustracja
Linia 83:
 
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co miał na myśli, — niebawem jednak pomyślałem rzecz okropną. Dobyłem z kieszeni zegarka. Przestał iść. Spojrzałem na cyferblat przy blasku księżyca, poczem wybuchnąłem płaczem i rzuciłem zegarek w morze. Zatrzymał się na godzinie siódmej. Czas ciszy przeminął dawno a wir skłębionych prądów znajdował się tuż przed nami w całej pełni szału!
 
Kiedy dobrze zbudowany statek, który zrównoważono jak się należy a nie obładowano go zbytnio, z wiatrem płynie, to zdaje się wówczas, jakby mu lale z drogi ustępowały, czemu się szczury lądowe tak bardzo dziwują; w języku żeglarzy nazywa się to "jechać. " Otóż jak dotąd jechaliśmy po powierzchni fal jak po maśle — w tej chwili jednak wyszedł naprzeciwko nam olbrzymi bałwan, pochwycił nas i dźwigał, dźwigał coraz wyżej i wyżej, jakby pod samo sklepienie niebieskie. Nigdybym nie był przypuścił, aby fala mogła się wznieść do takiej wysokości. Potem jednak rozpoczął się ślizgający, opadający ruch na dół, w czasie którego uległem takiemu jakiemuś uczuciu nicości i mdłościom, jak kiedy się spada we śnie z szczytu niebotycznej góry. Atoli kiedyśmy się jeszcze znajdowali w najwyższym punkcie, obejrzałem się szybko dokoła a ten jeden rzut oka był dostateczny. W jednej chwili ogarnąłem nasze położenie. Wir Moskoestromu był o ćwierć mili przed nami, ale przypominał tak mało ówczesnym swoim wyglądem zwykłą flzyonomię Moskoestromu, jak mało topiel, którą pan widzisz w tej chwili, przypomina upust wiejskiego młyna. Gdybym nie wiedział, gdzie się znajdowaliśmy i co nas czekało lada chwila, nigdybym nie był poznał miejsca. Przed widokiem wszelako, jaki przedstawił mi się w owej sekundzie, zawarłem mimo mej woli oczy z przerażenia i grozy a powieki zacisnęły mi się kurczowo jak w spazmie śmiertelnym.
 
Linia 92 ⟶ 93:
 
Jeszcze jedna okoliczność przyczyniła się do przywrócenia mi panowania nad sobą, a mianowicie ustanie wiatru, który nie mógł nas dosięgnąć tam, gdzie znajdowaliśmy się obecnie — gdyż pas piany był znacznie niższy od poziomu morza, górującego nad nami na podobieństwo wysokiego, czarnego, górskiego grzbietu. Jeżeli pan nie byłeś na morzu nigdy w czasie burzy i wichru, nie potrafisz sobie na żaden sposób wyobrazić, do jakiego stopnia wianie tegoż, w połączeniu z pyłem wodnym, jest w stanie ogłuszyć i oszołomić duszę ludzką. Człowiek staje się od jednego razu ślepym, głuchym, bez tchu i niezdolnym uczynić ani nawet pomyśleć cokolwiek. Teraz jednak wszystkie te przykre rzeczy ustały po większej części; działo się z nami jak z skazanym na śmierć w jego celi, gdzie pozwalają mu na drobne przyjemności, wzbronione, dopokąd wyrok nie zapadł.
[[File:'Edgard Poë et ses oeuvres' by Lix and Dargent 5.jpg|250px|thumb|Ilustracja opowiadania autorstwa Yan’ Dargenta, 1864]]
 
Jak długośmy szlakiem pienistego pierścienia gnali, nie potrafię określić. Być może, że kołowaliśmy w ten sposób z godzinę, raczej lecąc niż płynąc, z początku środkiem pian, powoli jednak coraz bliżsi ich straszliwej, wewnętrznej krawędzi. Przez cały ten czas trzymałem się silnie czopa. Brat mój trzymał się opodal pustej beczki z wody, przywiązanej dość silnie do pokładu, która była dlatego jedynym przedmiotem na jego powierzchni, niezmiecionym przez pierwszy zaraz podmuch za burtę. Kiedyśmy się zbliżyli na sam kraj wgłębienia, puścił beczkę i rzucił się na pierścień u mego czopa, usiłując w śmiertelnej trwodze oderwać od niego moje ręce, nie był on bowiem dość wielki, aby obu nam módz służyć za punkt oparcia. Nigdy się też nie czułem większą zgrozą zdjętym niżeli na widok tych jego wysiłków — mimo przeświadczenia, że czynił to w szale, że strach pomieszał mu zmysły. Nie mogłem mu jednak stawiać oporu. Wiedząc, że to rzecz całkiem obojętna, czy który z nas będzie się czego trzymał lub nie, zostawiłem mu czop, a sam zwróciłem się do beczki. Nietrudno to było uczynić, bo statek poruszał się, dość regularnem kołem i równo; czasem się tylko zakołysał od szalonego wrzenia i wzdymania się wiru. Zaledwie udało mi się zająć moją nową pozycyę, kiedyśmy naraz w dzikim skoku na złamanie karku runęli w głąb leja. Zdoławszy w pośpiechu wyszepnąć zaledwie parę słów modlitwy, pomyślałem: Teraz już po wszystkiem!
 
Linia 110 ⟶ 111:
 
Jeszcze jedna uderzająca okoliczność przyczyniła się do umocnienia mnie w mych obserwacyach i wnioskach, jakie z tychże wysnułem. Oto przy każdem obsunięciu się niżej w głąb leja natrafialiśmy to na beczkę, to na maszt okrętowy lub drąg od żagla, podczas gdy równocześnie znaczna ilość takichże samych przedmiotów, które na jednej z nami wirowały do niedawna wysokości, kiedym po raz pierwszy rzucił okiem na cuda. dziejące się w wnętrzu leja, znajdowały się teraz dość wysoko nad nami i, jak mi się zdawało, niewiele tylko obsunęły się poniżej swego pierwotnego poziomu.
 
Przestałem się wahać, co mi teraz uczynić należy. Postanowiłem przywiązać się silnie do beczki, której trzymałem się do tej chwili, uwolnić ją z pęt, przymocowujących ją do pokładu, i rzucić się razem z nią w wodę. Próbowałem za pomocą przeróżnych znaków zwrócić uwagę mojego brata, pokazywałem na próżne beczki, które się znalazły w naszem pobliżu, czyniąc, co tylko było w mej mocy, aby mu dać do zrozumienia, co zamierzam... Zdawało mi się wreszcie, że pojął moje zamysły, tak czy też nie — potrząsnął jednak głową w rozpaczliwy sposób i nie chciał opuścić swego miejsca u czopa z pierścieniem. Niepodobna było dostać się doń, sytuacya bowiem nie pozwalała ruszyć się z miejsca, to też po ciężkiej wewnętrznej walce zostawiłem go jego losowi a sam przywiązałem się do beczki sznurami, które ją utrzymywały w jej położeniu i nie zwlekając ani chwili, rzuciłem się wraz z nią w morze.