Róża bez kolców/XI: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
n
(Brak różnic)

Wersja z 11:32, 27 cze 2021

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
FANTAZYA TATRZAŃSKA.

„Sto źródełek z jam bulgocze,
Jakby kłótnia srebrnych larw.
Przez obłoczki pół przezrocze,
Sto bajecznych świeci barw“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Burza trwała całą noc: nad ranem dopiero ucichła, a gdy słońce weszło, dolina Kościeliska ukazała się jeszcze piękniejsza niż wczoraj. Wszystkie odcienia zieloności, wszystkiemi jaśniały barwami, a krople wody wiszące na drzewach, paprociach, chropowatościach skał, łamały się w słońcu, czyniąc ją iskrzącą milionami dyamentów, rubinów i szafirów. Na jej świeżo obmytych turniach opierały się trzy luki tęcz — co jeden to bledszy. Katedra gotycka, do której ją wczoraj porównano, otrzymała wspaniałe zakończenie swych kolumn pilastrów i kapiteli. Mieszkańcy groty ujrzawszy z rana te luki tęczowe i blaski zorzy, malującej turnie na różowo, stali zdumieni i długo nie mogli słowa przemówić, a profesor nawet wyraził się, że chyba niema na świecie równie pięknej, jak ta doliny. Baronet upajał się w milczeniu pięknością tego obrazu. Artystyczna jego dusza doznawała prawdziwej rozkoszy.
Mgły jeszcze czołgały się miejscami i czepiały ścian jak ptaki płochliwe, ale powoli ustępowały pod ciepłem tchnieniem słońca. Gdzie dosięgły jego promienie, tam jak za dotknięciem czarodziejskiej laski opadały wnet zasłony.
— Po kilkakroć od wczoraj Bóg zmienił nad nami sklepienie swej świątyni — odezwał się sir Warburton. — W południe kąpała się cała w złocie; zachód słońca przybrał ją w czerwień i fijolety; noc nakryła płaszczem gwiaździstym; burza oświeciła ogniem błyskawic i zygzakami piorunów, a teraz widzimy ją w brzaskach jutrzenki, w snopach iskier zmieniających się w podłużne promienie, jak na obrazach, w których malarze usiłują przedstawić Boga zstępującego z obłoków..! Dzisiejszej pogody, zdaje się, że nam już nic nie zakłóci. Czy meteorologia tatrzańska jest zbadana? — zapytał zwracając się do doktora.
— Towarzystwo Tatrzańskie urządziło dwadzieścia pięć stacyi w różnych miejscowościach gór — odrzekł Jakób — a Wierzbicki opracowuje zebrany przez siebie i innych materyał meteorologiczny i klimatologiczny.
Łuków tęczowych nie było już gdy podróżni schodzili z góry do schroniska, gdzie zastawiono śniadanie. Profesor znacznie ich wyprzedził; podejrzewano go, że po nocnej przygodzie, która wyczerpała jego siły, jeść mu się chce.
Przed schroniskiem na trawie leżał rozciągnięty niedźwiedź. Zbiegli się juhasy ze Smytnej, z Ornaku i z Kiry i obstąpiwszy wspaniały okaz, oglądali go z właściwem sobie znawstwem, objawiającem się krótkiemi a dosadnemi okrzykami. Przypatrywali się krępej, niezgrabnej postaci, pokrytej bujnemi kudłami burej maści, ciemniejsze miejscami mającej odcienia — grubej strzaskanej głowie, okrągławym uszom sterczącym po bokach. Jeden otworzył ściągły pysk zwierzęcia, z którego błysnęły dwa duże boczne kły, i rachował zęby; inny przypatrywał się krótkim, szerokim łapom z nagiemi podeszwami o pięciu tęgich palcach, ostremi opatrzonych pazurami. Z chciwością niemal przyglądano się tej zdobyczy, a z zarumienionych i ożywionych twarzy widać było, że jest to wypadek dla nich uroczysty i że rachują iż będą mieli z niego ucztę. Jerry i Jack przypatrywali się na pozór obojętnie, ale także z ciekawością, niedźwiedzi bowiem niema w Anglii i widywać je tam można tylko w menażeryach. Z wyspiarską praktycznością obliczali jego przypuszczalną wagę i na prędce zaraz zrobili zakład. Nie mogli jednak dowiedzieć się kto wygrał, bo wagi nie było.
Gdy baronet z towarzyszami zbliżył się do schroniska, mając obok siebie chłopca, juhasy zaczęli machać kapeluszami, wychwalając odwagę i spryt młodego bohatera. Henryk przyjmował te hołdy zarumieniony i zmięszany. Wczoraj nikt nie zwracał na niego uwagi, a dziś stał się prawie pierwszą w tem gronie osobą, i zdobył taki mir między góralami. Nie mógł się zaprzeć przed sobą, że mu to sprawiało przyjemność, i że niewiele brakowało, aby uwierzył w zasługę tego co uważał tylko za przypadek.
— Zabiłeś największe i najpotężniejsze z drapieżnych zwierząt ogólno europejskich — rzekł do niego Walter — ładny okaz, niema co mówić! We Francyi i Niemczech niedźwiedź jest już prawie wytępiony, a i tu zniknie wkrótce, jeżeli nie będą go oszczędzać.
— O ile wiem — rzekł doktór — to w r. 1879 w całych Tatrach było tylko 15 sztuk niedźwiedzi, tak je wytępili myśliwi; ale teraz nie brak ich od Tatr aż do Czarnohory. Chowają się one głównie w borach Liptowskich, zkąd urządzają wycieczki na Podhale i Spiż. Są jednak tacy, co widzieli niedźwiedzia w Reglach, jak szedł na dwóch tylnych nogach, podpierając się gałęzią smerekową. Spotkanie niezbyt przyjemne!
— Mimo to — odezwał się Witold — nie godzi się tych zwierząt tępić bez potrzeby. Zresztą, niedźwiedź nie jest tak znów bardzo niebezpiecznym napastnikiem. Człowieka unika: a jeżeli napada, nie czyni tego znienacka, ale otwarcie, ufny w swoją siłę.
— Więc gdybym go nie zabił — odezwał się Henryk — niedźwiedź wszedłszy do jaskini, może powąchałby każdego z nas i oddaliłby się w pokojowem usposobieniu?
Górale zaczęli się śmiać.
— Miej sumienie spokojne — rzekł Witold — zabijając go, uratowałeś jakie łagodne cielę, albo niewinną owcę. Zuch jesteś i koniec!
— Napiszę o tem dziadkowi — powiedział doktór — to mu sprawi przyjemność.
— Walterze — szepnął baronet do stojącego obok młodzieńca — czy pomyślałeś, jak też Davy znalazłby się w podobnym wypadku? Pobudziłby wszystkich swoim krzykiem, a sam schowałby się w najciaśniejszy kąt jaskini. A potem gdy inni uporali się z niedźwiedziem, położyłby się i wołał że jest chory. Nieprawdaż?
Młodzieniec milczał: to co sir Warburton mówił, było najzupełniejszą prawdą i dowodziło, że znał dobrze Dawida. Ale widząc niechęć opiekuna do chłopca, nie chciał jeszcze powiększać jej swemi słowy.
— Tak zwykle bywa z chłopcami, w których wychowaniu przeważa wpływ niewieści — odezwał się, stając niejako w jego obronie.
— I gdy matka jest kobietą nerwową i kapryśną, jak zwykle Francuzki — dokończył baronet.
— Mój wychowaniec najczęściej nie wie, czego się trzymać, kogo słuchać — mówił Walter dalej — bo matka chce nim ciągle kierować, a poglądy moje w sprawie wychowania, nie zgadzają się z pojęciami milady. Wskutek tego nawet moje stanowisko w domu waszej Miłości jest cokolwiek drażliwe i wolałbym...
— Nie kończ, proszę cię, Walterze: wiesz jak cię cenię i jak pragnę żebyś pozostał. Czy nie sądzisz, że dobre towarzystwo mogłoby wpłynąć na niego dodatnio?
— Mówisz sir o tym młodym Polaku?
— Tak. Dzielny chłopiec! prawy, szlachetny charakter. Jeszcze dziecko, a już mężczyzna. Szczęśliwi rodzice!
— On nie ma rodziców — rzekł Walter.
— Zkąd to wiesz?
— Mówił mi dokóor, bo on zna tę rodzinę. Jest tam stary dziadek i babka, stara panna, która tu z dziećmi przyjechała. Ludzie bardzo niezamożni, prawie ubodzy i czynią nadludzkie wysilenia, by się utrzymać przy lichej, obciążonej długami wioszczynie, a procenta pochłaniają większą część ich dochodów.
— Czemuż jej nie sprzedadzą?
— Zrobiłem tę samą uwagę, ale doktór objaśnił mię, że tam każdy dobrze myślący człowiek woli żyć o chlebie i wodzie, niż do sprzedaży dopuścić.
Baronet zadumał się.
— Więc to drugie dziecko chyba jest chore, skoro w tak ciężkich warunkach zdobyli się na podróż w Tatry?
— Bardzo wątła ośmioletnia dziewczynka, z usposobieniem do płucnej choroby.
Stół już był nakryty i herbata gotowa. Wszyscy chętnie się do niej zabrali. Górale rozsiedli się na trawie, jedząc chleb z bryndzą i czekając na opróżnienie szklanek; tylko profesora nie było — gdzieś zniknął. Warburton próżno się za nim oglądał. Rozmawiano ciagle o niedźwiedziu; górale chcieli zaraz ściągnąć skórę, a mięso piec — i pytali się młodego pogromcy, do którego ubita sztuka prawnie należała, czy nie ma nic przeciwko temu — na co łatwo otrzymali zezwolenie. Warburton zaś odezwał się:
— Ponieważ nasze zapasy żywności są już prawie wyczerpane, przeto zamawiam sobie udziec. Spodziewam się, że mój Jerry potrafi z niego zrobić pieczeń, chociaż nie widział nigdy niedźwiedzia. Jack musi zaraz wracać do Zakopanego.
Sabała odezwał się, że to „godnie smakuje“. Raz gdy zabił niedźwiedzia, urznął jedną szynkę, upiekł przy ogniu, a z sadła zrobił skwarki — ale zachciało mu się do tego kluski. Rozpalił więc kamień w ogniu do czerwoności i włożył do dołka na skale, gdzie wprzód nalał wody. Nasuł tam mąki, omaścił skwarkami i była kluska. A raz znów wziął sadła na patyk i piekł na ogniu — i wnet naciurało mu w kapelusz. Ale potem nie miał go gdzie podziać, a kapelusza mu było na głowę trza i sadła było żal, więc je wypił. To go tak wymaściło w płucach, że pięć roków nijakiej krzepoty[1] nie miał.
Słuchacze tylko spoglądali po sobie, a Warburton, któremu to przetłomaczono, uśmiechał się. Prosił aby spytano starego myśliwca, ile też sztuk niedźwiedzi ubił w życiu. Odpowiedział że trzynaście, a drugie tyle postrzelił.
— Coby te niebościki stanyny cok ich wybił, toby hetki w Zakopanem i Kościelisku sicko pojadły i ludziby się pote chyciły.
Wpadłszy na ulubiony temat, Sabała opowiadał dalej, że raz cały tydzień szukał niedźwiedzia, którego postrzelił; śladów jego upatrywał na mule wodnym, na mchu, a on tymczasem „na wirchy wszedł i tam zdek. Pote owcarze naleźli go potarganego, a kuny i liski rozniosły jego kości.“
Na łące nieopodal schroniska, gdzie widne były szałasy pasterzy, rozpalono olbrzymie ognisko. Obciągniętego ze skóry i poćwiertowanego niedźwiedzia pieczono na węglach, a woń smereczyny mięszała się z zapachem tłuszczu, milszego dla powonienia górali niż najwonniejsze kwiaty. Widok ten przypominał owe zamierzchle czasy, gdy ludzie żyli w lasach, a potrzeby swoje zaspakajali na sposób pierwotny. Służący baroneta, przyznając wyższość w przyprawianiu tej mianowicie zwierzyny góralom, stał zdaleka w białym fartuchu, z miną obojętną i założonemi w tył rękami, paląc cygaro. Juhasy za to żwawo uwijali się koło ognia, dorzucając gałęzi i rozszerzonemi nozdrzami wciągając woń niedźwiedziny, zwłaszcza sadła, uważanego w Tatrach za przysmak i lekarstwo na wszystkie choroby. Całe lato spędzając z owcami lub krowami na halach, nie widzą chleba ani mięsa, i żyją tylko serem i żętycą; oblizywali się więc zawczasu na smaczny kąsek, należący im się po kilkomiesięcznym przymusowym poście. Czarni, zasmoleni, obdarci, z dzikiemi twarzami i błyszczącemi uciechą oczyma, wyglądali jak szatany. Jeden z nich ujął się pod boki, i puścił „drobnego“ śpiewając, a Sabała na gęślikach jął przygrywać:

„Owieczki beczały, kiej się redykały,[2]
Juhasiczek płakał, nóżki go bolały.
Bolom nóżki, bolom, bolom i podeszwy,
Bo one niejeden wierszyczek obeszły.“

Przykład ten podziałał zaraźliwie na innych; puszczali się także w taniec, śpiewając kolejno:

„Hej, cóże temu padnie
Co owieczki kradnie?
Hej, cóże by mu padło,
Hej, stryczek na gardło!“

Taniec ten, zwany „drobnym“ powstał prawdopodobnie w ciasnym szałasie lub na krawędzi skały, gdzie szczupłość przestrzeni zmuszała do przebierania nogami w jednem miejscu. Przebieranie to z niesłychaną odbywające się zręcznością, jest tak szybkie, że wymyka się oczom patrzących; zapał stopniowo wzrasta, a włosy w nieładzie przedstawiają obraz jakiegoś dzikiego szału.
Góral tańczący wygląda jak baletnik, palcami nóg zaledwie dotykając ziemi. Rozwija on największą stosunkowo siłę rzutu w najmniejszej przestrzeni.
Baronet patrząc na to zrobił uwagę, że w tańcu tym przejawia się gwałtowność temperamentu; że bije z niego siła utajona, która zwrócona w inną stronę, mogłaby wielkich rzeczy dokonać. Na to odparł Jakób, że ta siła właśnie, szukała niegdyś ujścia w zbójnictwie, a dziś tylko w tańcu wybucha.
Kto taniec ten widzi poraz pierwszy, tego najprzód ogarnia podziw, potem niepokój, a wreszcie obawa, gdy twarz tancerza zbieleje jak płótno, a nogi nie przestają z trudnem do opisania wirtuozowstwem wirować — bo zdaje się, że chwila jeszcze, a padnie martwy na ziemię!

Sabała przygrywał z zapałem, gęśliki jego wydały kilka ostrych; przenikliwych tonów, a z piersi starganej wydobył się śpiew:

JBratowie, bratowie, kochani bratowie,
Będą nam ścinali główeczki katowie.“

Na to inny odśpiewał mu:

„Jeszczem nie zbójował, dopiero ten roczyk,
Już mnie chcą zawiesić na żelazny haczyk.“

Gęśliki zabrzmiały nutą tańca „zbójeckiego“, a w tancerzy nowa wstąpiła ochota: ci nawet co dotąd przypatrywali się tylko, teraz jakby tajemniczą pociągnięci siłą, puścili się w taniec, śpiewając chórem:

„Baca nasz, baca nasz,
Tęgich chłopców na zbój masz;
Jeszczebyś ich lepszych miał,
Żebyś im sera dał.“

Ciupagi trzęsły się w powietrzu, potem upadły jednocześnie na ziemię, a dokoła nich rozpoczął się ów dziki, szalony, trudny do opisania taniec. Jeden z tancerzy skacze w górę wysoko, w locie uderzając się rękami po piętach; inny przypada całem ciałem do ziemi i wylatuje nagle w powietrze-inni po trząsają rękami nad głową jak opętani, a wszyscy wykrzykują, szamocą się, tupią.
Muzyka wolnieje, a z nią i ruchy tańczących. Chwytają znów ciupagi, podnoszą w górę, zaczepiają ostrzami i tańczą z niemi w koło, zwolna, jakby dla wypoczynku. Ale oto Sabała podnosi nagle głowę, błyska oczyma, ściska konwulsyjnie skrzypki i rznie jeszcze szaleńszym rytmem. Cała gromada tańczy z większym jeszcze ogniem, rzuca się i szaleje. Witkiewicz powiedział o tańczących zbójeckiego góralach, że zdają się być zębami jednego koła lecącego w najszybszym obrocie: latają w powietrzu ręce i nogi, błyska stal ciupag, wszystko się mięsza w jakiś chaos, a najtęższe chłopy bledną jak trupy ze wzruszenia.
Baronet przypatrywał się z zajęciem.
— Taniec ten — powiedział — przypomina mi „fantazyę“ arabską, którą widziałem w Tunisie, i która miłem mi pozostała wspomnieniem. Arab, gdy chce uczcić gościa, przyjmuje go zawsze fantazyą, jakby w dodatku do chleba i soli. Gościłem w Algierze u pewnego szeika, posiadacza przepysznego rumaka i widziałem fantazyę nad brzegiem jeziora El-Bahira, na tle lasu kaktusów, aloesów, oliwnych drzew, cyprysów i różnorodnego kwiecia.
Dzień był piękny, mnóstwo ludzi wyległo na wybrzeże. Ukazali się dwaj jeźdźcy i rozpoczęła się fantazya przy dźwięku tamburina i fletu, rozpoczętych jakąś dziwną arabską melodyą, tajemniczą, niby monotonną a porywającą. Synowie pustyni bledną pod wpływem tej czarodziejskiej piosenki o tajemniczej potędze i tańczą w takt, zjednoczeni najzupełniej z rumakami. Szable i strzelby służą za kastaniety czy wachlarze. Na właściwy akcent muzyczny huknie wystrzał i ptaszyna przelatująca spada na głowy, a tancerze toczą końmi zawsze w takt, walcząc naprawdę jak w śmiertelnym pojedynku, ale własną fantazyą tylko.
— To musi być piękny widok — wtrącił malarz, rysując w swoim notatniku; baronet mówił dalej:
— Bo choćby zaczęli spokojnie, to muzyka i taniec upaja i odurza ich i ich rumaki, jak haczysz, jak opium. To upojenie jest widoczne i wzrasta coraz bardziej, a zręczność, siła, wdzięk, zamiast wyczerpywać, potęguje się z każdą chwilą. Zapał dochodzi do najwyższych granic, aż jeden z tancerzy pada jak martwy na piasek, upojony czarem fantazyi. Rumak zdający się mieć w tej walce jedną duszę z jeźdźcem, pochyla się w tej chwili, aby pan jego lżej upadł, a potem stoi nad nim drgając widocznie wszystkiemi muskułami, dotyka delikatnie nozdrzami jego skroni, i drobną stopą uderza w piasek nerwowo, dopóki czary nie miną. Tłum widzów wstrzymuje oddech, a gdy blady, z płonącemi oczyma Arab powstaje, okrzyk uwielbienia wstrząsa powietrze i odrazu przywraca mu przytomność. Tancerz wskakuje na konia, trzeźwy jak wiatr pustyni, i obaj z koniem gotowi rozpocząć fantazyę na nowo. Wspólnie ze mną przypatrywał się temu, rodak wasz panowie, książę Sapieha.
— I fantazyę arabską opisał — wtrącił malarz opis jego zgadza się zupełnie z opowiadaniem waszej Miłości. Książę Sapieha zamiłowanym jest podróżnikiem: zwiedził kawał świata! Narysowałem tutaj tę fantazyę arabską — dodał podając kartkę baronetowi. Czy daje choć słabe wyobrażenie tego, co pan widziałeś, sir?
— Ależ świetnie, wybornie! — zawołał Warburton — przypatrując się z podziwieniem. — Jak doskonale uchwyciłeś pan ruch! Co to jest mieć talent!
Górale zmęczeni usiedli na trawie około ogniska, a gęśliki ciągle jeszcze grały. Sabała śpiewał:

„Jaworu, jaworu szerokiego liścia,
Dajże Panie Boże zbójnikowi szczęścia,

Ciemna nocka była, kiedy na zbój pośli,
Nie dał Pan Bóg szczęścia, nic my nie przynieśli

Boże nam pomagaj i tym naszym nóżkom;
Dzisiaj powędrujem ku liptowskim wirszkom.“[3]

— Taniec zbójecki, pieczary zbójeckie, skarby zbójeckie, te wyrazy obijające mi się ciągle o uszy, dowodzą że rozbójnictwo kwitło w Tatrach — mówił baronet, zwracając się do doktora — czy tak?
Doktór począł tłomaczyć różnicę między rozbojem a zbójowaniem.
— Zbójnikiem — mówił — był człowiek zręczny, piękny, odważny, dowcipny, roztropny i dobroduszny, jednem słowem, bohater. Podhalanin brzydzi się rozbójnikiem, a uwielbia zbójnika.
— Aż sześć warunkowych przymiotów — wtrącił z uśmiechem Anglik.
— Zabierał bogatym, a dawał ubogim.
— Coś zakrawającego niby na socyalizm.
— Zbójnicy bywali pobożni, i idąc na zbój, prosili Pana Boga o powodzenie wyprawy. Legenda mówi, że starożytny kościół w Nowym Targu wzniesiony został rękami zbójników. Tak dbali o chwalę Bożą!
— To bardzo przypomina zwyczaje bandytów włoskich.
— Prawdziwymi zbójnikami byli w Tatrach najdzielniejsi młodzieńcy, synowie bogatych gazdów, bo zbijanie było przedewszystkiem junakieryą, dającą ujście młodzieńczej żądzy czynu. Waleczność ich, śmiałość, były niemal bajeczne. Nachodzili hale, wybierali daninę w serkach i baranach, urządzali wyprawy na wielkich właścicieli, rozbijali zamki, ale rzadko bywali mordercami. Zabójstwa dopuszczali się tylko we własnej obronie.
— Jak ja — pomyśla Henryk, który uczuwał jeszcze pewne skrupuły sumienia.
— Lub w razie silnego oporu ze strony napadniętego. Ale opór rzadko się zdarzał: każdy kto spojrzał na zbójnika, umierał ze strachu, tak przerażającym był jego widok z powodu uzbrojenia wielu nożami i pistoletami. Najsłynniejszym był Janosik, o którym liczne krążą piosenki i legendy. Zbójnictwo istniało jeszcze w Tatrach przed kilkudziesięciu laty, a żelazne kraty w oknach wielu domów w Zakopanem i wsiach okolicznych, datują z tych czasów. Sabała także zbójował za młodu.
— Doprawdy — zdziwił się Warburton, i nałożywszy binokle, przypatrywał mu się uważnie. — No, a tenże Janosik, którego pan wspomniałeś? Gdzież on teraz się obraca?
— Żył za czasów Maryi Teresy. Był śmiały, zręczny, litościwy dla biednych, a pamięć jego do dziś dnia wielbią Słowacy i Podhalanie. Historya o nim upiększana w ciągu całego wieku, stała się cudowną historyą „Tysiąca i jednej noc“. Ma ona jednak w sobie pewną dozę prawdy. W tym Janosiku złączyli górale wszystkie przymioty ciała i umysłu, góralom przypisywane. Dzieje jego życia oprócz różnych cudownych powieści, upiększono jeszcze przygodami życia wszystkich zbójników tego samego imienia.
— Pan znasz tę legendę?
— Znam. Górale w niej jaskrawo przedstawiają swoje pojęcia o zbójnikach i zbójnictwie.
— Opowiedz pan, proszę. Jestem jej bardzo ciekawy.
Wyjął cygarnicę, poczęstował wszystkich i sam zapalił.
— Słuchamy — rzekł.
Doktór zaczął opowiadanie po niemiecku.

— „Raz student szedł ze szkół na wakacye do domu. Przechodząc przez wielki las, zbłądził i noc go tam zaskoczyła; nie mógł się w żaden sposób z tego boru wydostać. Wlazł wreszcie na wysokie drzewo i patrzał na wszystkie strony, czy końca lasu nie ujrzy. Spostrzegł w oddaleniu światełko, rzucił czapkę w tym kierunku, ażeby drogi nie zmylić, a zlazłszy z drzewa, poszedł za czapką i trafił do malej chatki. W oknie błyskało światełko i student wędrowny obaczył siedzącą w chacie staruszkę. Otworzył drzwi, wszedł do izdebki, a stara go zapytała:
— Coś ty za jeden i czego tu chcesz?
— Szedłem do domu ze szkół i zbłądziłem w lesie: proszę was, matko, przyjmijcie mnie na nocleg do waszej chatki. Nazywam się Janosik.
— Nie mogę ja ciebie przyjąć na nocleg — odrzekła stara — bo jak przyjdzie starsza moja siostra, to cię z pewnością zabije.
Poznał z tych słów staruszki, że trafił do mieszkania czarownic; nie uląkł się jednak i odpowiedział:
— Niech się już co chce dzieje, nie odejdę ztąd, jestem zmęczony i muszę tu przenocować.
Widząc czarownica, że niema z nim rady, zawołała młodzieńca do wieczerzy, a gdy zjedli oboje, schowała go za piecem. Wkrótce wleciała oknem na miotle starsza siostra, zaczęła nosem kręcić i zawołała:
— Ej! musi tu być gdzieś człowiek schowany w chacie?
— A co! wychodź, Janosik! — wykrzyknęła młodsza. Musiał więc rad nie rad wyjść z ukrycia.
— Siadaj ze mną do wieczerzy — powiedziała starsza czarownica; on zasiadł z nią do stołu, a gdy zjedli, stara rzekła:
— A teraz ruszaj ztąd, jeżeli ci życie miłe; bo jak powróci najstarsza nasza siostra, zabije cię niezawodnie.
A on i teraz się nie zatrwożył.
— Nie pójdę nigdzie i tu nocować będę — odparł, i za piec odszedł.
Przyleciała trzecia siostra najstarsza i zaraz zawołała, tak samo jak i średnia:
— Oj! gdzieś tu człowiek musi być schowany?
Znowu musiał Janosik wyjść ze swojej kryjówki; zaprosiła go najstarsza czarownica na wieczerzę, a gdy zjadłszy spać się położył, one wszystkie trzy naradzać się zaczęły, co z nim zrobić? Ale chłopak nie spał, udawał tylko i słyszał wszystko co mówiły.
— Połóżmy mu węgiel gorejący na żywe ciało — powiedziała jedna z sióstr — jeżeli ból zniesie i nie przebudzi się, to będzie z niego człek wytrzymały.
Jak rzekły, tak uczyniły: położyły mu na żywem ciele węgiel rozpalony; on się nie poruszył, ból znosił w milczeniu, póki węgiel nie zgasł. Czarownice wówczas powiedziały:
— Będzie z niego człek dzielny i wytrwały; warto, żeby został zbójnikiem. Musimy go oporządzić jak należy, do tego rzemiosła.
— Ja mu dam ciupagę — rzekła jedna.
— A ja koszulę — mówiła druga.
— A ja pas — dodała trzecia.
Z dalszej rozmowy czarownic dowiedział się Janosik, że na tej ciupadze, jak się uniesie, trzy mile przeskoczy, a w koszuli i pasie mieć będzie nadzwyczajną siłę. Najstarsza czarownica, co koszulę mu szyć miała, z wieczora zaraz zasiała na nią konopie — a na rano już i koszula była gotowa. Gdy wstał Janosik, trzy siostry oddały mu te dary, mówiąc:
— Nie będziesz ty uczonym ani księdzem, ino zbójnikiem. Oto masz ciupagę: jak się na niej uniesiesz, to trzy mile przeskoczysz; ona cię obroni od wszelkiego niebezpieczeństwa. W tej koszuli i pasie będziesz miał znów siłę nadzwyczajną. Ale żebyś był zbójnikiem nad wszystkimi zbójnikami, musisz najpierw własnego ojca zrabować.
Odszedł Janosik, zabierając ze sobą ten strój nowy; nie wziął go jednak na siebie, tylko schował w zawiniątko, a w mundurze swoim studenckim przybył do ojcowskiej chaty. Smutny był i zamyślony przez dzień cały; wieczorem ojciec powiedział, że się wybiera nazajutrz na kiermasz[4] i bierze z sobą 150 złotych reńskich, bo woły kupić potrzebuje.
— Ej! nie idźcie, tatusiu — rzekł mu Janosik — żeby was zbóje nie zrabowali.
— Oho! — odparł ojciec — możebyś ty się dał zbójom zrabować; ja ich się nie boję.
— Zobaczymy — szepnął Janosik.
Ojciec poszedł, a on w kilka godzin później ubrał się w swój mundur zbójecki, od czarownic otrzymany; siadł na ciupagę, w lot ojca dogonił, zaszedł mu drogę w lesie, ciupagą o ziemię stuknął i zapytał:
— Gdzie idziesz?
— Po woły — odrzekł stary, a ledwo mówić mógł ze strachu.
— Dawaj pieniądze! — krzyknął, a stary w tej chwili mu je oddał.
— Czy wszystkie? — spytał Janosik.
— Wszystkie — odpowiedział ojciec — nawet na drogę nie będę miał ani grosza.
Więc dał mu Janosik parę groszy na drogę i w las umknął z pieniędzmi — potem znów na swojej ciupadze w lot do domu powrócił; ojciec przywlókł się ledwo wieczorem. Nie poznał on rodzonego syna w zbójeckim mundurze; w chacie zastał go znów ubranego po studencku, siedzącego spokojnie, jakby nigdzie nie wychodził. Rzekł więc do niego z żałością wielką:
— Dobrześ ty mówił, synu; szkoda żem ciebie nie słuchał?
— A cóż to się wam przytrafiło, tatusiu?
— Oj, to mi się przytrafiło, że zbójnik jakiś zaskoczył mię w lesie, pieniądze zabrał: parę groszy mi tylko zostawił na drogę.
— Widzicie, tatusiu — mówił Janosik — mówiłem wam, żebyście nie szli, bo was zrabują, i tak się stało. A czyście się przypatrzyli owemu zbójnikowi? czybyście go poznali?
— O, poznałbym odrazu; taką miał na sobie straszną koszulę i pas okropny, a ręku ciupagę ogromną!
Janosik ukrył się w komorze, wziął na siebie mundur swój zbójnicki, wszedł napowrót do izby i zapytał ojca:
— A czy ten zbójnik nie tak czasem wyglądał?
— Ach! tak samo — zawołał stary.
On się rozśmiał, oddał ojcu pieniądze, a potem powiedział:
— Już ja nie będę uczonym, ani księdzem, do szkół nie powrócę, ino na zbója pójdę. Bywajcie zdrowi, tatusiu!
I ruszył w góry. Dobrał sobie wkrótce pomocników i towarzyszy; miał pod sobą dwunastu zbójników — a chociaż żaden Janosikowi dorównać nie mógł, wszyscy jednakże musieli się czemś nadzwyczajnem odznaczyć, ażeby on ich przyjął pod swoją komendę. Każdemu kazał wprzód próby odbywać i różnych sztuk dokazywać w swojej obecności.
Jeden naprzykład podskakiwał do wierzchołka wysokiej jodły i ścinał go szablą, albo z pistoletu odstrzeliwał. Drugi łamał w ręku pnie drzew najgrubszych, trzeci kruszył w garści najtwardze kamienie. Janosik sam to wszystko robił z łatwością: nieraz, dla zabawki, jak skoczył, ręką chwytał wierzchołek największego smereka. Są jeszcze w niektórych chatach obrazki na szkle malowane, przedstawiające te nadzwyczajne sztuki, jak to panowie mieliście sposobność widzieć w „czarnej“ izbie na Starej Polanie. Stałe mieszkanie obrał on sobie w Liptowie; tam w lesie ukrywał się ze swoją bandą i w okolicę na zbójeckie wyprawy się puszczał.
Janosik rabował tylko bogaczów, ubogim nigdy krzywdy żadnej nie czynił, przeciwnie, wspomagał ich często i hojnie pieniądze rozdawał. Jeżeli spotkał górala co szedł na kiermasz, a mało miał pieniędzy, to mu dodał. Raz 400 reńskich dał biedakowi na kupienie wołów; że zaś tak drogich bydląt nie było, więc najlepsze woły kupił i jeszcze mu 100 reńskich zostało. To znów obaczywszy staruszkę bosą, dał jej pieniądze, aby sobie buty kupiła; lecz srodze się rozgniewał, gdy tego przez skąpstwo nie zrobiła i z kiermaszu znów boso wracała. Tak okropnie jej wygrażał, że stara o mało nie umarła ze strachu i byłaby wolała danych pieniędzy się wyrzec.
Raz posłał do pewnego bogatego pana, zapowiadając, że przyjdzie do niego na obiad z dwunastoma swoimi kamratami, więc żeby wszystko dla nich przygotowano. Pan odpowiedział, że bardzo dobrze, czekać będzie Janosika i towarzyszy jego z obiadem. A tymczasem kazał zwołać z całej wsi swojej, a nawet z okolicznych wiosek najsilniejszych ludzi, uzbroił ich w kije i tak czekali, sądząc że łatwo Janosika pokonają. Nie wiedział ów pan o jego czarodziejskiej sile, o koszuli, o pasie i ciupadze, darowanych przez trzy czarownice.
Jak tylko nadszedł Janosik, zaraz spostrzegł jaka zdrada przeciw niemu była uknuta; ale poradził sobie: wywinął tylko ciupaga i połowa napastników padła na ziemię. Potem chwytał wozy i bryczki, przez pałac przerzucał, przebiegał na drugą stronę i chwytał w lot. Dużo napędziwszy strachu, zabrał panu, co miał pieniędzy w domu, i odszedł do lasu.
Doszły nakoniec te sprawki Janosika aż do uszu cesarza w Wiedniu: mieszkańcy Liptowa ciągle na niego zanosili skargi, więc cesarz wysłał cały pułk żołnierzy, aby go schwytali. Nie ukrywał się Janosik przed nimi, lecz śmiało stanął ze swoją ciupagą naprzeciw żołnierzy, uzbrojonych w broń palną. Oni strzelali a on kule chwytał w powietrzu i na nich ciskał, bo czarodziejska koszula nie dopuszczała kul do niego. Potem wypuścił ciupagę, wołając tylko:
— Ciupaga, bij!
Ciupaga tak biła i rąbała na wszystkie strony, że pułk żołnierzy uciekł w końcu w popłochu. Innym razem zdrajca jakiś zeszedł Janosika w chwili, gdy klęcząc pacierze odmawiał. Stanąwszy z tyłu, strzelił zdrajca do niego, bo nie wiedział, że on się kul nie obawia. Gdy jedna kula nie dosięgła go i odskoczyła, strzelił raz drugi — a gdy i tym razem odskoczyła, zdrajca przestraszony uciekać zaczął, lecz Janosik tymczasem ukończył pacierze, dogonił go i zabił.
Raz cesarz z drugim królem wydali sobie wojnę i w końcu na tem stanęło, że dwaj rycerze z obu stron wybrani, mieli się potykać w pojedynku i trzy wojny rozstrzygnąć. Posłał tedy cesarz po Janosika, aby po jego stronie stawał. Przybył do Liptowa pułk huzarów: pięknego konia dla niego przy prowadzili, szukali go wszędzie, pytali gdzie Janosik mieszka, a ludzie im pokazali, że w lesie. Poszli do lasu, spotkali samego Janosika, ale go nie poznali — i znów pytają gdzie mieszka? On chwycił drzewo, wyrwał je z korzeniami, pokazał, i powiedział że to jest jego mieszkanie. Domyślili się, że to on sam stoi przed nimi, opowiedzieli czego cesarz żąda od niego i podali mu konia. Ale on nie chciał konno jechać, rzekł im tylko:
— Ja tam prędzej będę od was!
I w rzeczy samej, w trzy dni po nich wyruszył na swojej ciupadze, a już go na miejscu zastali, gdy przybyli i zaraz prowadzili do cesarza. Chciano mu dać zbroję żelazną i pancerz, szablę i wierzchowca pięknego przygotowano — lecz on nic z tego wszystkiego nie chciał; ciupagę wziął do ręki i szedł pieszo naprzód, a za nim cesarz z całem wojskiem. Tak przyszli na plac boju, gdzie czekał nieprzyjaciel, i rycerz co miał stanąć do pojedynku z Janosikiem, wystąpił naprzód. Był on cały zakuty w żelazo, i siedział na dzielnym rumaku. Gdy obaczył przeciwnika idącego pieszo naprzeciw niemu, chciał go zaraz zastrzelić z pistoletu, lub ciąć szablą; ale Janosik chwycił tylko konia za nogę, i noga mu w ręku została, a rycerz obalony na ziemię, nie mógł już dalej walczyć.
Chciał cesarz zabrać z sobą Janosika, ale on nie miał ochoty iść: powiedział tylko że już swoje zrobił, a teraz wraca do domu, i skoczył na ciupadze do Liptowa, gdzie mu było najlepiej. Ale Liptacy sprzysięgli się na niego i w końcu też go zgubili. Wiedzieli że Janosik ma siłę nadzwyczajną i starali się dojść, zkąd ona pochodziła. Udało im się w końcu przekupić kobietę, do której on czasem przychodził ze swoimi kamratami i uczty wyprawiał. Gdy raz był trochę podchmielony, chytra ta kobieta zaczęła się go rozpytywać, wyciągać na słówka, aż w końcu powiedział jej, że tę siłę czarodziejską daje mu koszula, pas i ciupaga, dary trzech sióstr czarownic.
Tego tylko potrzeba było mieszkańcom Liptowa; zaczaili się w domu tej kobiety i gdy Janosik przyszedł znowu ucztę wyprawiać, a uczęstowawszy się trochę zanadto, spać się położył, oni mu ciupagę wykradli i zamknęli tak daleko, że ją od niego dziecięcioro drzwi dzieliło. Potem rzucili się na śpiącego, porozcinali na nim pas i koszulę, ściągnęli jedno i drugie; zaraz też Janosik wielką swą siłę utracił. Mogli go związać, zaprowadzić do więzienia, zrobić z nim wszystko co chcieli. Ciupaga ruszyła się wprawdzie na pomoc Janosikowi i ośmioro drzwi przebiła, lecz w dziewiątych ugrzęzła.
Sędziowie skazali na śmierć Janosika i wyrok wykonali jak najspieszniej, a gdy z Wiednia od cesarza nadeszło ułaskawienie, już było za późno. Cesarz nie darował tego mieszkańcom Liptowa: za to że powiesili Janosika, który mu oddał taką usługę w owym pojedynku, nałożył na nich wielki podatek, do dzisiejszego dnia opłacany.
Tak Janosik przez kobietę skończył.“
— Szkoda że Strand tego nie słyszy — szepnął Witold — miałby nowy materyał do wymysłów na ród niewieści.
— Powieść bardzo zajmująca — powiedział baronet, wysłuchawszy uważnie — i silnie miejscowym zabarwiona kolorytem.
— Dodam na zakończenie, że trudno znaleźć Podhalanina lub Słowaka, któryby historyę o Janosiku w wątpliwość podawał, albo takiego któryby nie miał współczucia dla tego bohatera. Jeżeli państwo chcielibyście wiedzieć jak wyglądał, mogę zaspokoić waszą ciekawość, oto jego autentyczny portret: darował mi go kolega Alesz.
I wyjąwszy z kieszonki notatnika niewielką kartkę podał ją Warburtonowi, który jej się długo i uważnie i przyglądał.
— Ideałem ludu Podhalańskiego, jest jak widzę dzielność, a Janosik uosabia ten ideał — odrzekł baronet, zapalając świeże cygaro.
— Ta dzielność góralska, dochodzi często do zuchwalstwa, niemal legendowego. Dla górala uniesionego gniewem lub namiętnością, niema niepodobieństwa — mówił dalej Witold. —Opowiadał mi Witkiewicz o jednym, który się zwał Marduła. Ten pod wpływem uniesienia rzucał się jak ryś do oczu nie tylko pojedyńczym ludziom, ale całym tłumom. Raz poszedł na Węgry i sam napadł na karczmę, w której było sześćdziesięciu Liptaków. Rzucił się między nich, wołając: „Gadajta psia kość po polsku, a nie, to won!“ Ciskał się z ciupagą do oczu każdemu, krzycząc: „Tyś tu, tyś tu!“ aż wygnał wszystkich na dwór. Potem ich zaprosił do karczmy, płacił za wódkę i hulał z nimi przez noc całą.
— Wspominaliście wczoraj panowie, że Sabała wyliczając szereg gospód swoich, wymienił między innemi jakąś grotę zbójecką z dziedzińcem, gdzie ów Janosik przebywał — odezwał się znów baronet. — Teraz, gdy go z pańskiego opowiadania poznałem, radbym tę grotę obejrzeć.
— Jeżeli wasza Miłość sobie życzy, możemy tam iść, Sabała nas poprowadzi; ale ponieważ ona jest bliżej pierwszej bramy, więc możemy ją obejrzeć za powrotem.
— Hm — rzekł niedbale Warburton, jabym chciał powrócić inną drogą. Chodźmy teraz!
Jakubowi i Witoldowi dziwnemi się wydały te wyrazy, ale nie protestowali.






  1. Kaszlu.
  2. Szły do hal.
  3. Wirchom.
  4. Jarmark.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.