Wyrwane kartki/II: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
nowa strona
 
(Brak różnic)

Aktualna wersja na dzień 23:25, 12 lip 2021

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wyrwane kartki
Pochodzenie „Słowo“, 1893, nr 109, 121
Redaktor Mścisław Godlewski
Wydawca Antoni Zalewski
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Jana Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Zaproszenie. — Miasto-alembik i miasto-klinika chirurgiczna. — Strumienie w górę płynące. — Przebudzenie. — Pan Jankiel wraca do codziennej swej roli. — Kura nie ptak. — Wielkie bogactwa, przy których nie ma co jeść. — Różne gatunki życia. — Świat zepsuty. — Czarna niewdzięczność. — Zdanie Jankla o wielkim filantropie. — Oburzenie. — Sto milionów. — Coby za to być mogło? — Spekulacya. — Czarni chłopi. — Oni poczekają.

— „W sobotę wieczorem będę w domu — pogadamy“ — powiedział swego czasu Jankiel Piernik.
Słowa powyższe mają takie samo znaczenie, jak litografowana karta zapraszająca. Dodać należy, że czcigodny Jankiel ma zamieszkanie prawne faktyczne w miasteczku zwanem Bosekaczki.
Jest to gród, który możnaby porównać do alembika lub do wielkiej kliniki chirurgicznej; w nim albowiem dystyluje się cała produkcya okolicznych wiosek; w nim kilkuset biegłych w swojej specyalności operatorów, ze zdumiewającą wprawą, wycina z organizmów szlacheckich i chłopskich wszelkie, choćby najmniejsze, nowotwory, charakteru rublowego.
Jankiel Piernik jest jednym z ordynatorów kliniki, jednym z filarów chirurgii operacyjnej, obywającej się bez ostrych narzędzi.
Jak strumienie i rzeki do jezior i do mórz, tak drogi z wiosek do miasteczka wpadają, bez względu na to, czy miasteczko na wyższym, czy na niższym leży poziomie. Ten bieg rzeczy niewiele sobie robi z zasad niwelacyi.
Bosekaczki naprzykład leżą na pochyłości góry, niewielkiej wprawdzie, ale bądź co bądź wznoszącej się znacznie nad poziom otaczających ją wiosek, a przecież ileż zboża i wszelkich wartościowych produktów płynie do tej mieściny po wyboistych dróżkach wiejskich!
I jak płynie! W dnie powszednie, świąteczne, targowe, jarmarczne, we wszystkie, oprócz sobotnich. Pod tym względem dróżki owe podobne są do legendowej rzeki Sambatyi, która przez cały tydzień burzy się, wre i kipi, a jedynie w sobotę uspakaja się i płynie powoli, cichutko, łagodnie.
Jest wieczór. Miasteczko na pochyłości góry rozrzucone w złotych blaskach zachodu wygląda poważnie, niby w żółtej czapce futrzanej. Droga się wije, ciągnie po grobelkach ku mostowi, za mostem pod górę się wznosi. Przed apartament Jankla Piernika przybywamy w chwili, kiedy słońce ustępuje miejsca szabasówkom i nafcie. We wszystkich okienkach światła widać. W mosiężnych świecznikach i lichtarzach migocą czerwonawe płomienie łojówek; w miasteczku ruch się już robi poświąteczny. Śpiewy, medytacye, czytanie mądrych książek ustaje, natomiast handel budzi się ze snu. Szynkownie i kramy otwarte, owdzie z uliczki wytacza się bieda dwukołowa, jakiś kapitalista w podróż się puszcza na całą noc za geszeftem.
Pan Jankiel wraca do codziennej swej roli, wraca do niej nie odrazu, lecz stopniowo. Siedzi jeszcze przy stole, nakrytym czerwoną serwetą i dojada resztki chały szabasowej, ma jeszcze na głowie czapkę z tchórza z aksamitnym kołpakiem, ale w głowie jego już się kotłują myśli o geszeftach: śpiewa jeszcze półgłosem, ale ze słowami pieśni już się mieszają cyfry.
Przez dwadzieścia cztery godzin był uczonym, nabożnym, wymownym, używał wszelkich rozkoszy: jadł, pił, spał, czytał — teraz myśli, od jakiego interesu należy tydzień rozpocząć i w którą stronę pojechać.
Właśnie w chwili takich rozmyślań stanąłem przed jego poważnem obliczem.
Przywitaliśmy się, jak dobrzy znajomi. Pan Jankiel zaraz przypomniał sobie nasze spotkanie na drodze.
Ośmieliłem się zapytać go o zdrowie.
Wstrząsnął się nerwowo.
— Trochę przeziębiłem się — rzekł — mam febrę...
— Nie jest to niebezpieczne, o ile mi wiadomo.
— No, tak; u nas mówią: „Purym nie święto, febra nie choroba, koza nie bydlę, kura nie ptak“.
— Bardzo pięknie mówią.
— Masz pan słuszność, jak u nas, co mówią, to jest naprawdę pięknie.
— Dlatego też głównie odwiedziłem pana. Chciałem, żeby mi pan wsypał w ucho trochę pereł. Przedewszystkiem, co tu słychać u was?
— Jak mam rozumieć u was? Bo, jeżeli pan chce wiedzieć o okolicy...
— Nie, ja w tej chwili pytam wyłącznie o miasteczko.
— Chce pan tu nabyć dom? Owszem, mogę nastręczyć bardzo ładny; mój szwagier, co ma na rogu szynk, jest prawie właścicielem tego domu.
— Nie mam tego zamiaru. Powiedz mi pan raczej, czy wasze miasteczko jest bardzo bogate?
— Już mówiłem panu, że kura nie ptak. Pan dobrodziej jest z Warszawy, więc może zrozumieć, że nasze miasteczko jest tylko kura i to wcale nieosobliwa — chodzi ona po śmieciach, grzebie w śmieciach, a co ma z tego grzebania?
— Jednak żyje.
Pan Jankiel uśmiechnął się gorzko i rzekł:
— Różne są gatunki życia, proszę pana, a ten, o którym mówimy, jest bardzo brzydki gatunek.
Tu Jankiel rozwinął szeroko swój pogląd i wykazał, że miasteczko chyli się do upadku, że dobre interesa wyginęły ze szczętem, a te, co zostały, są wcale niedobre; że dzięki niebu, plemię Izraela mnoży się i powiększa, ale że zarazem powiększa się brzydkość czasu i trudność wyżywienia się. Dowiódł, że dawniej kwestya bytu była zabawką, dziś jest trudnem do rozwiązania zagadnieniem, a niedługo — co będzie niedługo, tego nawet mówić nie chciał, z obawy, aby nie powiedzieć w złą godzinę. Mowa tego męża pełna była piołunowej goryczy, brzmiał w niej żal do świata i do ludzi, najwięcej do ludzi, do tych ludzi, co mają ziemię — żal, że grymaszą, że nie chcą dźwigać na swoich barkach tej małej garstki żydków spokojnych, cichych, zatopionych w filozoficznych rozmyślaniach, tych biednych ludzi, wymagających tak niewiele. Bo właściwie, czegóż oni żądają? Czy nadzwyczajnych ofiar i poświęceń, czy oddania ostatniego grosza?
Ależ nie! Oni chcą tylko żyć — niczyjego grosza nie pragną, poprzestaną chętnie na przedostatnim, nawet na trzecim od końca. Świat jest niewdzięczny; nie patrzy na cnoty, nie pamięta zasług, nie ceni przymiotów.
Wtrąciłem nieśmiało, że lamentacye nie są uzasadnione, że warunki życia tak się złożyły, iż każdy człowiek sam o sobie myśleć i sam na siebie pracować musi, że indywiduum, mające dwie zdrowe ręce, może uczciwym sposobem pracować.
— Gdzie? — zapytał szanowny Jankiel.
— Na ziemi.
— Alboż my mamy ziemię?
— Czy pan Jankiel słyszał o niejakim panu baronie Hirschu?
— Słyszałem.
— Wszakże on chce wam dać ziemię, budowle, woły, konie, narzędzia; chce zapłacić koszta podróży za każdego biedaka, który zechce zmienić swój los i zostać zamożnym kolonistą. Cóż pan na to powiadasz?
Wzruszył ramionami niechętnie.
— Czy nie uznajesz pan, że ten człowiek jest wielki dobroczyńca, że powinniście mu za życia pomnik postawić.
— Dobroczyńca? On wcale nie jest dobroczyńca, a co się tyczy pomnika, pan baron ma bogatą familię, niech ona mu stawia choćby dziesięć nagrobków ze szczerego złota. Co mnie to przeszkadza?
— Więc pan nie należysz do wielbicieli barona?
— Ja?
— No, tak.
— Za co ja mam być jego wielbiciel?
— Przecież sto milionów dla was przeznaczył i nie zaprzeczysz pan chyba, że kocha żydów i że jest dobrym żydem.
Jankiel splunął.
— On dobry żyd? On? Taki apikores, co w szabas pali cygaro, taki bezbożnik, co nosi niemieckie odzienie, co wygląda nie jak żyd, ale jak z przeproszeniem puryc. Pan myśli, że nie widzieliśmy jego portret? Oj, oj! widzieliśmy. Czy on jest podobny do żyda? Ma wygoloną twarz, duże wąsy, wygląda, jak zwyczajny szlachcic, kto wie, może on nawet ochrzcił się w sekrecie. On żyje jak pan i on myśli tak, jak panowie.
— Jednak radby was widzieć szczęśliwymi.
— Ładne szczęście nam daje! Każe orać! My nie mamy zdrowia do takiej roboty. Pan mówi, że on jest wielki dobroczyńca, dlaczego nam nie dał swojej dobroczynności w gotowiźnie? Dlaczego nie podzielił te sto milionów pomiędzy nas. Coby to było! coby to było! Pomyśl pan tylko! Sto milionów w naszych rękach! Jakiby to był ruch, jaki handel, jaka spekulacya! Mybyśmy dopiero zaczęli żyć z takim groszem! A on co zrobił? Kupił w Argentynie bardzo tanio gruntu i chce nam ten grunt na raty odprzedać, spekulacyę na nas chce zrobić. Jemu się zdawało, że na głupich ludzi trafił, że każdy porządny kupiec zaraz pojedzie do niego za parobka.
— Panie, on nie miał takich intencyj.
— Już my wiemy, co on miał.
— Więc nie pojedziecie?
— Nie. Nawet największe biedaki nie pojadą. Na co oni mają jechać? Pan Hirsz bardzo mądry. On powiada: kochane żydki, ja was bardzo kocham, to wy za to będziecie orali, a siebie samego ja jeszcze lepiej kocham, to ja zostawię sobie cały handel, ja będę handlował.
— Dajże pan pokój! Taki bogacz-by handlował!
— Każdy bogacz chce być jeszcze większym bogaczem, tak samo jak żaden biedak nie chce być jeszcze większym biedakiem. Całe szczęście, że my się na tem znamy i że nas trudno złapać. Niech pan Hirsz sprowadzi sobie do swoich wielkich dóbr czarnych chłopów z Afryki. To bardzo porządni ludzie, oni lubią dużo pić, podniosą mu propinacyę na wszystkich karczmach. My tymczasem zostaniemy.
— I cóż będzie?
— Co ma być? To samo, co i było. Dawniej był dobry handel, teraz jest nędzny handel, później może wcale nie będzie handlu, albo ja wiem? My poczekamy...
Na tem się posłuchanie skończyło.
Jankiel pojechał na lustracyę w miasteczku, światła pogasły, księżyc tylko przyświecał i przeglądał się w czarnych kałużach, na rynku rozlanych.

Klemens Junosza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.