Ziemia (Zola, 1930)/Część druga/II: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Wydarty (dyskusja | edycje)
(Brak różnic)

Wersja z 05:11, 26 lip 2021

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W kilka dni później, wieczorem, Jan wracał pieszo z Cloyes, kiedy o dwa kilometry od Rognes zdziwił się na widok wyprzedzającej go dwukołówki chłopskiej. Wydawała się pusta, nikt nie siedział na ławeczce, a koń, pozostawiony sam sobie, powracał stępa do stajni, jako szkapa, znająca dobrze drogę. Młody człowiek szybko dogonił ją, zatrzymał konia i wspiął się na palce, aby zajrzeć na dno wózka. Rozciągnięty był na niem człowiek sześćdziesięcioletni, gruby, nizki, przewrócony na wznak, z twarzą tak ciemno-szkarłatną, że wydawała się czarna.
Zdziwienie Jana było tak wielkie, że zaczął wołać na cały głos.
— Hej, człowieku!... Śpi u licha, czy pijany?...
O, to stary Mucha, ojciec dwóch dziewcząt stamtąd!...
— Co to, do stu piorunów?! Czyżby wyciągnął kopyta?! To ci dopiero heca!
Mucha, porażony atakiem apopleksji, zipał jeszcze, ciężko i szybko dysząc. Widząc to, Jan rozciągnął go na wózku, a głowę uniósł mu do góry i oparł o ławkę, potem wskoczył pośpiesznie na wózek i zaciął konia, wioząc umierającego galopem do jego domu, w obawie, aby nie skończył po drodze.
Skręcał właśnie na plac przed kościołem, kiedy zobaczył Frankę, stojącą na progu ojcowego domu. Widok Jana, siedzącego na ich karjolce i powożącego, wprawił ją w zdumienie:
— Co to? — zapytała.
— Ojciec twój zachorzał.
— Gdzie? co?
— Tutaj, zobacz.
Wlazła na koło i spojrzała. Na chwilę stała oszołomiona, nie rozumiejąc nic, patrząc bezmyślnie na fjoletową twarz, której jedna połowa skręcona była konwulsyjnie, jak gdyby gwałtem pociągnięta od dołu ku górze. Zapadał wieczór, wielki płowy obłok żółcił niebo, oświetlając konającego ognistą łuną.
Nagle, wybuchła łkaniem, zeskoczyła z koła i pobiegła do domu uprzedzić siostrę.
— Lizko! Lizko!... Boże!... o, Boże!...
Zostawszy sam, Jan zawahał się na chwilę. Nie mógł przecież zostawić starego na dnie karjolki. Dom stał nieco w dole; od strony placu prowadziły do niego trzy, wyrąbane w ziemi, stopnie. Zniesienie chorego do tej ciemnej nory wydało się Janowi niewygodne. Po chwili wszakże zorjentował się, że od strony drogi były inne jeszcze wrota na równi z ziemią, otwierające się na obszerne, otoczone żywopłotem, podwórze. Dwie trzecie jego zajmowała kałuża rdzawej wody, resztę wypełniał półmorgowy ogród, warzywno-owocowy. Popuścił więc cugle, a koń, sam z siebie, wjechał i zatrzymał się przed stajnią obok obory, w której mieściły się dwie krowy.
W tej chwili, zawodząc i jęcząc, nadbiegły Lizka z Franką. Lizka, która zległa przed czterema już miesiącami, odwołana przez siostrę w chwili dawania piersi małemu, przybiegła, trzymając dziecko na ręku. Maleństwo darło się także. Franusia wskoczyła znów na jedno koło, Lizka na drugie, lamentując i szlochając w sposób rozdzierający, gdy ojciec Mucha wydobywał jeszcze resztki tchu z piersi.
— Tato, odpowiedz, odezwij się!... Tato!... Co ci się stało?... co ci jest? Boże, o Boże!... Czy ci do głowy uderzyło, że nie możesz mówić?... Tato, tatuńciu, tato!...
— Zejdźcie, trzeba go zdjąć stąd — zauważył Jan rozsądnie.
Nie dopomagały mu, płacząc i zawodząc coraz głośniej.
Na szczęście, przywabiona hałasem, sąsiadka, stara Frimatowa, ukazała się na progu swojego domu. Wysoka, stara, koścista kobieta, pielęgnowała od dwóch lat sparaliżowanego męża, utrzymując go dzięki uprawianiu własnemi rękami, z niezmożoną cierpliwością i uporem roboczego bydlęcia, jedynej morgi gruntu, będącej ich własnością. Zorjentowała się odrazu w sytuacji, uważając całą przygodę za zupełnie naturalną i razem z Janem, jak gdyby sama posiadała siłę męską, staszczyła starego Muchę z karjolki. Jan objął go wpół i ciągnął, żeby matka Frimat mogła wziąć go za nogi. We dwoje dźwignęli go i wnieśli do domu.
— Gdzie go położyć? — zapytała stara.
Obie córki, które szły za niemi, straciwszy zupełnie głowę, nie wiedziały co na to powiedzieć. Ojciec sypiał na górze w małej izdebce, przerobionej z części strychu; niepodobna było wnieść go teraz do niej. Na dole, za kuchnią, mieściła się duża izba o dwóch łóżkach, którą odstąpił obu dziewczynom. W kuchni było ciemno, choć oko wykol, oboje dźwigający czekali więc, ręce mdlały im z wysiłku, bali się jednak postąpić krok naprzód, aby nie potrącić chorego o jakiś sprzęt.
— Zdecydujcie-że się wreszcie!
Pierwsza ocknęła się Franusia i zapaliła świecę. W tej samej chwili weszła matka Bécu, żona polowego, która przeczuła widocznie niezwykłą przygodę, gnana ową siłą tajemną, roznoszącą w ciągu jednego mgnienia wszelkie wieści z jednego krańca wsi na drugi.
— A to co? Co mu się stało kochanemu biedakowi? Aha, widzę! Krew musiała go zalać na wnętrzu!... Żywo, żywo, posadźcie go na krześle.
Ale matka Frimat była przeciwnego zdania. — Kto widział sadzać człowieka, który nie może utrzymać się na nogach? Najlepiej byłoby położyć go na łóżku której z córek. — Spór zajątrzał się, kiedy weszła Fanny z Nénessem: dowiedziała się o wypadku, kupując włoski makaron u Macquerona, przybiegła więc, zaniepokojona o stryjeczne siostry.
— Może rzeczywiście trzeba go posadzić, żeby krew mogła odpłynąć — oświadczyła.
Posadzono więc starego Muchę na krześle przy stole, na którym paliła się świeca. Podbródek opadł mu na piersi, ręce i nogi zwisły bezwładnie. Lewe oko otworzyło się w skurczu połowy twarzy, a z kąta skrzywionych ust wydobywał się chrapliwy świst. Cisza zaległa izbę, śmierć kładła na niej mroźne swoje piętno, pełzała po uklepanej ziemi, służącej za podłogę, po zjedzonych przez wilgoć ścianach, po czarnem, zadymionem wnętrzu kominka.
Jan czekał wciąż jeszcze, stropiony, a obie córki i trzy przybyłe kobiety stały bezradnie, przyglądając się staremu.
— Możeby pójść po doktora? — zapytał młody chłopak. Matka Bécu potrząsnęła głową, reszta nie odpowiedziała nic zgoła. Jeżeli to ma być na nic, po co wyrzucać pieniądze za wizytę doktorowi? Jeżeli to konanie, czy doktór poradzi coś na to?
— Dobre byłyby synapizma — rzekła matka Frimat.
— Mam w domu spirytus kamforowy — podszepnęła Fanny.
— I to dobre — oświadczyła matka Bécu.
Lizka i Franusia, zupełnie już ogłupiałe, słuchały, nie decydując się na nic; jedna kołysała małego Julisia, synka swojego, druga, trzymała w ręku filiżankę z wodą, której ojciec nie mógł przełknąć ani kropli. Widząc to, Fanny szturgnęła Nénesse’a zajętego przyglądaniem się drgawkom konającego.
— Skocz do domu i powiedz, żeby ci dali małą buteleczkę spirytusu kamforowego; stoi w szafie, na lewo... — Słyszysz? w szafie, na lewo... Wstąp też do dziadka Fouana i do ciotki Starszej i powiedz im, że z wujem Muchą jest źle... Ale leć galopem!...
Chłopak znikł w mgnieniu oka, a kobiety znowu zaczęły radzić nad wypadkiem. Matka Bécu znała jednego pana, którego uratowano łaskotaniem mu podeszew u nóg przez trzy godziny. Matka Frimat przypomniała znów sobie, że pozostało jej jeszcze trochę kwiatu lipowego z porcji, kupionej za dwa susy dla jej starego, poszła więc po ten lek i zaraz wróciła z malutką torebką. Lizka rozpaliła ogień, oddawszy dziecko Franusi, przez ten czas wrócił i Nénesse.
— Dziadek Fouan spał... a ciotka Starsza powiedziała, że dobrze mu tak, bo żeby wuj Mucha nie chlał tyle, toby nie było z nim teraz tak źle...
Fanny powąchała flaszeczkę którą chłopak jej przyniósł i krzyknęła:
— Bałwanie, mówiłam ci, że na lewo... Przynosisz mi wodę kolońską.
— I to będzie dobre — zawyrokowała matka Bécu.
Wlano staremu do gardła filiżankę kwiatu lipowego, łyżeczkami, siłą rozwierając zaciśnięte jego zęby. Potem natarły mu kobiety twarz wodą kolońską, nic a nic nie było mu jednak lepiej; traciły zupełnie głowę. Twarz jego zczerniała jeszcze, musiano mocniej posadzić go na krześle, bo opadał bezwładnie i mógł łatwo osunąć się na ziemię.
— O! — szepnął Nénesse, stojąc w drzwiach — coś się chyba ma na deszcz... Niebo takie jakieś dziwne!...
— Tak — przytaknął mu Jan — idzie ciężka chmura. — I, jak gdyby powracając do pierwotnej swojej myśli, dodał: — Możeby jednak dobrze byłoby sprowadzić doktora?... Pojadę, jeżeli chcecie...
Lizka i Franusia spojrzały po sobie z niepokojem. Wreszcie młodsza zdecydowała się z hojnością, właściwą swojemu wiekowi.
— Tak, tak, Kapralu, pojedźcie do Cloyes po pana Fineta... Niech ludzie nie gadają że nie zrobiło się wszystkiego, co było trzeba.
W całym tym rozgardjaszu nie pomyślano nawet o wyprzęgnięciu konia, tak że Jan mógł odrazu skoczyć na bryczkę. Zgrzytnęło żelastwo, koła potoczyły się z hałasem po wyboistym gościńcu. Matka Frimat wspomniała o księdzu, ale inni machnęli tylko ręką na znak, że i tak dosyć się robi dla chorego. Nénesse zaofiarował się przelecieć pieszo trzy kilometry do Bazoches-le-Doyen, ale matka skrzyczała go. Nie pozwoli mu biec taki kawał drogi w ciemną noc, kiedy w dodatku jeszcze ciężka chmura wisi na niebie. Zresztą, stary nie słyszy i nie odpowiada, ksiądz mówiłby jak do pnia.
Dziesiąta wybiła na kukułczanym zegarze z malowanego drzewa. Wszyscy byli zdziwieni: — I powiedzieć, że jest się tutaj od dwóch godzin przeszło, a wszystko to na nic! — Żadna z kobiet nie myślała jednak dać za wygranę; zaciekawiał je sam proces konania, chciały śledzić go do ostatka. Dziesięciofuntowy bochen chleba leżał na dzieży z wetkniętym w niego nożem. Pierwsze córki, którym głód, pomimo niepokoju, wiercił wnętrzności, odkroiły sobie machinalnie po kawałku, który zjadły zupełnie bezwiednie prawie; potem wszystkie trzy kobiety poszły za ich przykładem, chleb malał szybko, raz wraz któraś odkrawała po kromce i jadła. Nie zapalano drugiej świecy, nie objaśniano nawet palącej się. Smutny był wygląd ciemnej i nagiej, ubogiej kuchni wieśniaczej, w której rozlegało się jeno rzężenie chorego, wciśniętego w stojące przy stole krzesło.
Nagle, w jakie pół godziny po odjeździe Jana, stary Mucha przewrócił się i rozciągnął na ziemi. Nie oddychał już, nie żył.
— No, czy nie mówiłam? chcieliście koniecznie iść po doktora? — tryumfowała cierpkim głosem matka Bécu.
Franka i Lizka wybuchnęły na nowo płaczem. Instynktownie nieomal, przytuliły się do siebie, czując w nieszczęściu potrzebę serdecznego uścisku siostrzanego. Powtarzały też wciąż urywanym głosem:
— Boże, Boże... zostałyśmy tylko we dwie!... Już po wszystkiem... tylko we dwie!... Co my poczniemy? co poczniemy? O Boże, Boże!...
Nie można było zostawić nieboszczyka na gołej ziemi... Matka Frimat i matka Bécu zakrzątnęły się żwawo i zrobiły wszystko, co należało. Nie mając odwagi przeniesienia ciała, ściągnęły siennik z łóżka, przyniosły go i podesłały pod starego Muchę, nakrywając go prześcieradłem aż po podbródek. Przez ten czas Fanny, zapaliwszy świece w dwóch innych lichtarzach, postawiła je na ziemi, na lewo i na prawo, w głowach zmarłego. Na razie wystarczyło to: tylko lewe oko, trzykrotnie zaciskane palcem przez jedną z kobiet, wciąż się rozwierało, zdając się patrzeć na świat z sino-fjoletowej, zniekształconej twarzy, odcinającej się ciemną plamą na bieli prześcieradła.
Lizka uśpiła dziecko i wszystkie kobiety usiadły, aby czuwać przy zwłokach. Fanny i stara Bécu dwukrotnie zabierały się do odejścia, zwłaszcza, że matka Frimat zaofiarowała się zostać na całą noc z dziewczętami; nie odchodziły jednak i gawędziły w dalszym ciągu przyciszonym głosem, spoglądając od czasu do czasu z pod oka na zmarłego. Nénesse, dorwawszy się do buteleczki wody kolońskiej, wylewał z niej resztę, perfumując sobie nią włosy i ręce.
Wybiła północ. Matka Bécu odezwała się głośno:
— No i cóż? Jak wam się podoba ten pan Finet? Ma się czas umrzeć, dopóki się wygramoli... Dwie godziny trwa, zanim się go sprowadzi z Cloyes!
Przez drzwi od podwórza, zostawione otworem wpadł mocny podmuch wiatru i pogasił światła na lewo i na prawo od ciała. Przeraziło to kobiety; rzuciły się do zapalenia świec na nowo, ale pęd wichru, gwałtowniejszy jeszcze, straszliwy, z akompanjamentem świstu, wycia i jęku, rozhulał się na dobre, wciąż wzmagając się i potężniejąc. Z przepastnych czarnych głębin pól waliło niby tentent tratującej wszystko po drodze armji; raz wraz rozlegał się suchy trzask gałęzi, przeciągłe jęki zmiatanych nawałnicą zbożowych niw. Wybiegłszy na próg domu, ujrzały wystraszone kobiety chmurę koloru miedzi, pędzącą po bladem niebie. I nagle huk, potężny jak gdyby trzasło sto armat naraz, wstrząsnął powietrzem, spadł deszcz twardych kul, chłoszczących, siekących, odskakujących, niby piłki od ziemi, ścielących się zwartą masą u ich stop.
Z piersi zdjętych przerażeniem kobiet wydarł się jęk bólu i rozpaczy.
— Grad! Grad!
Blade z trwogi i buntu wobec straszliwej klęski stały nieme, patrząc ze zgrozą na obraz zniszczenia. Wszystko to trwało zaledwie dziesięć minut. Nie słychać było grzmotów, tylko wielkie, nieustanne, błękitnawe błyskawice rozdzierały niebo fosforycznemi brózdami, zdającemi się sięgać ziemi prawie. Noc nie była już taka czarna, kulki gradowe rozświetlały ją niezliczonemi blademi smugami jak gdyby przedłużających się w nieskończoność rurek szklanych. Hałas stawał się ogłuszający. Istna kanonada, pociąg puszczony z szaloną szybkością po moście z metalu, pędzący po nim bez końca. Wiatr dął z wściekłą pasją, ukośnie padające kule gradowe strącały po drodze wszystko, zaścielały ziemię grubą lodową warstwą.
— Grad, o Boże, Boże!... Jakie nieszczęście!... Patrzcie, patrzcie, wielki, niczem jaja kurze!...
Nie odważyły się wybiec na podwórze, aby podnieść którą dla sprawdzenia jej wagi. Wściekłość huraganu potęgowała się z każdą chwilą, wszystkie szyby okienne powypadały z brzękiem, siła wichru i rozpędu gradowych kul była tak wielka, że jedna z nich, wpadłszy do kuchni, rozbiła gliniany dzbanek, a inne potoczyły się aż pod siennik, podesłany pod trupa.
— Nie wiem, czy weszłoby ich pięć na funt? — stwierdziła matka Bécu, ważąc je w ręku.
Fanny i stara Frimatowa rozplotły z rozpaczą ręce.
— Wszystko przepadło, ruina! klęska ostateczna!...
Burza ustała. Słychać było zamierający w oddali tentent katastrofy. Wreszcie cisza grobowa zaległa powietrze. Niebo za chmurami stało się znów nieprzejrzaną plamą atramentową. Drobny, zwarty deszcz padał bezszelestnie. Wśród ciemności niepodobna było rozeznać nic prócz grubej powłoki gradowej, zaścielającej ziemię białą warstwą, która promieniowała szczególną jasność, niby mirjady drobniuchnych światełek, ciągnących się w bezkresność.
Nénesse, wybiegłszy na podwórze, powrócił z istnym soplem lodowym wielkości pięści, co tak podnieciło matkę Frimat, że, nie mogąc już wytrzymać na miejscu, zdecydowała się wyjść zobaczyć.
— Pójdę po latarkę, muszę obejrzeć szkody — oznajmiła.
Fanny usiłowała opanować się przez kilka minut jeszcze. Nie przestawała wyrzekać. — Ah! jaka katastrofa! Ile będzie roboty! Ile szkód narobił ten grad w jarzynach i na drzewach owocowych! Zboża, owsy i jęczmienie niebardzo musiały ucierpieć bo nie są jeszcze zbyt wysokie. Ale winnice, o, winnice!... I stojąc na progu, starała się przedrzeć oczami zwartą, nieprzeniknioną zasłonę nocy. Ogarnęła ją gorączka niepokoju i niepewności, chciała ocenić wielkość katastrofy, przesądzając ją, widząc, już w wyobraźni pola zbombardowane, uchodzące żywą krwią, która broczyła z zadanych im ran.
Zapaliła jedną z dwóch latarek i znikła wraz z Nénessem.
— Dajcie mi latarkę, moje kochane, pobiegnę zobaczyć, co się dzieje z naszemi winnicami.
Matka Bécu, nieposiadająca gruntu, niewiele sobie robiła z gradu. Z przyzwyczajenia jeno do lamentowania, jęczała, wzywając niebo i wszystkich świętych na świadków. Ciekawość parła ją jednak ustawicznie do drzwi, w których stanęła nieruchomo, zaciekawiona widokiem licznych punktów świetlnych, gęsto rozbłyskujących wśród ciemności, której całun spowijał wieś. Przez wyłom pomiędzy oborą a szopą, można było z podwórza ogarnąć okiem całe Rognes. Grad zbudzić musiał ze snu całą ludność; każdy niecierpliwie dążył na swoje pole, zbyt niespokojny, aby móc czekać do rana. Dlatego też latarki rozbłyskiwały jedna po drugiej, mnożyły się, dygotały, podskakiwały. Matka Bécu, znająca na wylot miejsce każdego domu i pola, nazywała każdą latarkę imieniem jej właściciela.
— Patrzcie, to u Starszej! A ta wychodzi od Fouanów; tamta, trochę dalej — Macqueron’a; obok niej, Lengaigne’a... Boże! Boże! Biedni ludziska! Serce się kraje... Niema co, muszę i ja iść!
Lizka i Franusia zostały same przy trupie ojca. Deszcz wciąż jeszcze ociekał strugami, wilgotny wiatr zmiatał ziemię, topił szybko świece. Należałoby właściwie zamknąć drzwi, żadna z dziewcząt nie pomyślała o tem jednak, tak były obie pochłonięte, pomimo świeżej żałoby we własnym domu, dramatem nazewnątrz. — Mało więc tego, że się ma śmierć u siebie? Pan Bóg niszczy wszystko; kto wie, czy zostanie człowiekowi kawałek chleba do włożenia do ust?
— Biedny ojciec — szepnęła Franusia — jakby się tem zgryzł!... Lepiej, że tego nie widzi. — I spostrzegłszy, że siostra bierze do ręki drugą latarkę, zapytała:
— Dokąd idziesz?
— Przychodzi mi na myśl groch i fasola... Wrócę zaraz.
Niepomna ulewy, minęła Lizka podwórze i weszła do ogrodu warzywnego. Przy starym została tylko Franusia. Stała jednak na progu, podniecona krążeniem latarki po podwórzu. Przywidziało jej się, że słyszy jakieś jęki, płacz nawet. Zamierało w niej serce.
— Jak tam? — wołała, — Co się stało?
Żaden głos nie odpowiadał, latarka krążyła szybciej jeszcze, jak oszalała.
— Fasola zmieciona? co?... A groch bardzo ucierpiał? Boże, o Boże!... A owoce? zielenina?...
Nagle, wybuch rozpaczy, który wyraźnie doleciał jej uszu, przełamał ostatecznie jej wahanie. Zakasała spódnicę i pobiegła, nie dbając o ulewę, za siostrą. Nieboszczyk osamotniony pozostał w pustej kuchni, sztywny pod swoim całunem, leżąc wpośród dwóch kopcących smutnie świec. Lewe oko, uporczywie otwarte, wpatrzone było w stare belki pułapu.
O! jaki obraz zniszczenia przedstawiał ten kawałek ziemi! jakim bezmiarem rozpaczy tchnęła klęska, oglądana przy migotliwem świetle latarek! Lizka i Franusia obnosiły swoją, tak zroszoną siekającym deszczem, że drobne szybki skąpe zaledwie przepuszczały światło. Zbliżały ją do desek płotu, niewyraźnie rozróżniając w małym krążku świetlnym fasole i grochy wybite ze szczętem, zieleninę sałat i warzyw, tak posiekaną i pociętą, że niepodobna było myśleć nawet o zużytkowaniu liści. Najbardziej wszakże ucierpiały drzewa owocowe. Drobniejsze gałęzie i owoce odpiłowane były jakby nożami; pnie nawet, pokaleczone, uchodziły sokami, kapiącemi z dziur w korze. Dalej, w winnicach, działo się jeszcze gorzej. Latarki mnożyły się, podskakiwały, szalały wpośród jęków, klątw i złorzeczeń. Łozy winne zdawały się jakby skoszone, kiście kwiatu wraz ze szczątkami drzewa i łodyg grubo zaścielały ziemię. Nietylko plon tegoroczny był stracony ale same szczepy, ogołocone, pozbawione soków żywotnych, będą już tylko wegetowały i zamrą rychło. Nikt nie czuł deszczu; pies jakiś wył przeciągle, jak gdyby wietrząc śmierć i zniszczenie; kobiety wybuchały łkaniem, jak nad świeżą mogiłą. Macqueron i Lengaigne, odwieczni rywale, poświecali sobie wzajem latarkami, przechodzili z pola jednego na grunt drugiego, wykrzykując przekleństwa w miarę odsłaniania nowych wciąż ruin w nagłym, mdłym błysku, który wnet po ich przejściu tonął na nowo w mrokach nocy. Nawet stary Fouan, mimo że wyzbył się już ziemi, poszedł wraz z innymi obejrzeć pola. Unosił się gniewem; jeden po drugim wybuchali wszyscy.
— Czy możliwe, aby jeden kwadrans pozbawił ich owocu całorocznej pracy? Za jakie grzechy karze ich Pan Bóg tak srodze? Niema pewności, niema sprawiedliwości, klęski bezustanne, kaprysy losu, niszczące wszystkich. Nagłym ruchem, Starsza, rozwścieczona, tracąca panowanie nad sobą, nachyliła się, zebrała z ziemi garść kamieni i, ciskając je w powietrze, jak gdyby chciała przebić niemi niebo, niedostrzegalne wśród nocnych mroków, wrzeszczała:
— Psiakrew, Ty tam na górze! Nie możesz do licha dać nam spokoju?!
Na sienniku w kuchni osamotniony ojciec Mucha patrzył w pułap stężałem lewem swojem okiem, gdy wtem dwie karjolki stanęły przed wrotami.
Jan sprowadził wreszcie doktora Fineta po czekaniu na niego niemal przez trzy godziny w jego mieszkaniu. Wracał karjolką, a doktór wziął własny swój kabrjolet. Doktór, wysoki i chudy, z twarzą wyżółkłą, pobróżdżoną udręką zamarłych nadziei i ambicyj, wszedł szorstko do kuchni. Nienawidził w głębi duszy tej swojej chłopskiej klijenteli, uważając ją za winowajczynię własnego jego upadku.
— Co to? nikogo niema?... Lepiej więc się zrobiło?... Wtem, spostrzegłszy nieboszczyka, zaklął:
— Nie, zapóźno!... Mówiłem wam, nie chciałem jechać. Zawsze to samo; wzywają mnie, jak już są nieboszczykami!
Daremna fatyga wśród nocy wściekała go, a że w tej samej chwili Lizka i Franusia wróciły ze dworu, wybuchnął niepowstrzymanym gniewem, dowiedziawszy się, że czekały dwie godziny, zanim zdecydowały się wezwać go.
— Zabiłyście go! Naturalnie!... Trzebaż idjotów? Woda kolońska i kwiat lipowy na atak apopleksji?!... A teraz, ani żywej duszy przy nim! Rozumie się, nie może wam przecież uciec!... Rozumie się!...
— Ależ panie doktorze — wyjąkała Lizka, szlochając — to z powodu gradu...
Pan Finet, zainteresowany, uspokoił sie nagle. Co?! Spadł grad?!... Żyjąc ciągle wśród chłopów, przejął się ich bolączkami. Jan zbliżył się także i obydwaj, zdziwieni, zapewniali, że nie spadła na nich ani jedna kulka gradowa na całej drodze z Cloyes. Tamtych los zaoszczędził, tych zrujnował — a wszystko na odległości trzech kilometrów: pod złą widać urodzili się gwiazdą! Kiedy po chwili Fanny odniosła latarkę, a za nią wróciła matka Bécu i stara Frimatowa, wszystkie trzy tonące we łzach, powtarzające szczegóły okrutnej klęski, oglądanej przed chwilą, doktór stwierdził uroczyście:
— Tak, to nieszczęście, wielkie nieszczęście!... Niema większego nieszczęścia dla wsi...
Przerwał mu głuchy, bulgocący odgłos. Wychodził z ciała nieboszczyka, zapomnianego pomiędzy dwiema gromnicami. Wszyscy zamilkli, kobiety przeżegnały się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.