Ziemia (Zola, 1930)/Część druga/III: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Wydarty (dyskusja | edycje)
(Brak różnic)

Wersja z 15:06, 26 lip 2021

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Minął miesiąc. Stary Fouan, zamianowany opiekunem Franusi, rozpoczynającej dopiero piętnasty rok, namówił ją i Lizkę, starszą od niej o dziesięć lat, aby wydzierżawiły swój grunt, z wyjątkiem kawałka łąki, kuzynowi Delhomme‘owi, bo przecież ziemia musi być należycie uprawiana i utrzymywana. Od czasu, kiedy obie dziewczyny zostały same, bez ojca ani brata w domu, musiałyby przyjąć parobka, co byłoby zbyt kosztowne wobec coraz wzrastającej ceny pracy najemnej. Delhomme zresztą wyświadczał im tem przysługę tylko, zobowiązawszy się do zerwania umowy na wypadek zamążpójścia której z nich, co wywołałoby konieczność podziału schedy.
Lizka i Franusia, po odstąpieniu kuzynowi i konia również, zatrzymały jednak obie krowy, Łaciatą i Białaskę, jak również osła, Gedeona. Zachowały też swoje pół morgi ogrodu warzywnego, który starsza zobowiązała się uprawiać gdy młodsza miała zająć się krowami. Dość zostawało jeszcze roboty; nie było im, chwała Najwyższemu, tak źle jeszcze! Poradzą sobie jakoś.
Pierwsze tygodnie były bardzo ciężkie, wypadło bowiem naprawić szkody wyrządzone przez grad, skopać i na nowo posadzić ogrodowizny i tu właśnie okazał się Jan bardzo pomocny. Od czasu przywiezienia im umierającego ojca zawiązała się między nim a obu siostrami bliższa łączność. Zaraz nazajutrz po pogrzebie przyszedł zapytać się, czy im czego nie potrzeba. Potem przychodził coraz częściej porozmawiać, zżył się z niemi, oddawał im drobne przysługi. Wreszcie, pewnego ranka, wyjął motykę z rąk Lizki, aby dokończyć za nią kopania grzędy. Odtąd poświęcał im po przyjacielsku chwile wolne od pracy na folwarku. Stał się domownikiem starego, ojcowego domu Fouanów, zbudowanego przez jednego z przodków, przed trzema wiekami i otaczanego przez cały ród rodzajem kultu. Ilekroć stary Mucha narzekał za życia na zły udział, jaki dostał mu się przy podziale i pomstował na brata i siostrę, że go okradli, odpowiadali mu:
— A dom? Jakto? Nie masz domu?
Biedny dom, odrapany, zniszczony, chwiejący się, podpierany ze wszystkich stron kawałkami desek, połatany gliną! Musiał być zbudowany nasamprzód z łamanego kamienia i z ziemi, potem otynkowano dwie ściany, wreszcie, ku początkowi wieku, zdecydowano się zastąpić słomianą strzechę drobnemi dachówkami z łupku, teraz już do szczętu przegniłemi. Przetrwał tak i trzymał się jeszcze dzięki temu, że pogłębiony był na metr w ziemię, jak w owych czasach stawiano wszystkie domy, gwoli ciepła zapewnie. Wynikała z tego wielka niedogodność, bo podczas wielkich burz woda zalewała izby i, pomimo starannego wymiatania ubitej ziemi, w piwnicy stało zawsze błoto we wszystkich kątach. Mądrze jednak obmyślona była cała budowa, zwrócona tyłem na północ, na olbrzymie obszary równin Beaucji, skąd zimą dęły okrutne wichry; od tej strony w kuchni było tylko małe wąskie okienko, zabarykadowane okiennicą, na równi z ziemią. Po drugiej stronie, natomiast, były drzwi i okna. Coś jak glinianka rybacka na brzegu oceanu, której ani jedna szczelina nie wychodzi na wodę. Wiatry Beaucji, dmące całą siłą w stare domostwo, pochyliły je naprzód; dom przygarbiony był na podobieństwo bardzo starych kobiet, przełamanych w krzyżu i zgiętych we dwoje.
Jan poznał wkrótce najdrobniejsze jego zakamarki. Dopomógł obu siostrom przy doprowadzeniu do porządku dawnej izdebki nieboszczyka, przerobionej z części strychu, oddzielonej od niego przepierzeniem z desek jeno i nie mieszczącej nic prócz starej skrzyni pełnej słomy, służącej staremu za posłanie, i prócz krzesła i stołu. Na dole nie przekraczał progu kuchni, unikał wchodzenia z siostrami do ich izby, której drzwi zawsze szeroko otwarte, odsłaniały alkowę z dwoma łóżkami, wielką szafę z orzechowego drzewa i przepyszny, okrągły, stary, rzeźbiony stół, niewątpliwie zagrabiony niegdyś szczątek pałacowy. Za tą izbą istniała jeszcze jedna, tak wilgotna jednak, że stary wolał sypiać na górze: niemożna było w niej nawet składać kartofli, bo kiełkowały zaraz. Całe życie rodziny koncentrowało się jednak w kuchni głównie, w wielkiej, zadymionej tej izbie, w której od trzech stuleci jedne po drugich następowały po sobie i żyły pokolenia Fouanów. Czuć tu było długotrwałą pracę, skąpe jadło, nieustanny wysiłek rasy, która za mozół swój zaledwie tyle miała, żeby nie zdychać z głodu, nie mogąc nigdy odłożyć ani susa oszczędności, ani z początkiem ani z końcem roku. Drzwi, otwierające się wprost do obory, łączyły życie krów z życiem ludzi; nawet kiedy drzwi te bywały zamknięte, można było widzieć krowy przez szybę wprawioną w wyłom zrobiony w murze. Prócz tego była przy domu stajnia, w której rezydował teraz Gedeon sam jeden, szopa i drwalka, tak że, nie wychodząc na dwór, można było dostać się wszędzie. Na podwórzu deszcze nie pozwalały wysychać kałuży, stanowiącej jedyny zbiornik wody do pojenia bydła i do podlewania ogrodu. Co rano trzeba było iść do źródła na dole przy drodze, aby czerpać stąd wodę do picia.
Jan lubił przebywać tu, nie badając nawet samego siebie, co go tutaj sprowadzało. Lizka, wesoła, okrąglutka, miłe miała obejście. Jej dwadzieścia pięć wiosen postarzało ją już jednak; zbrzydła, zwłaszcza od czasu, kiedy zległa. Miała za to parę grubych, silnych rąk i pracowała tak ochoczo, z takiem zapamiętaniem, hałasem i śmiechem, że przyjemnie było patrzeć na nią. Jan traktował ją, jak kobietę zamężną, nie tykał jej, mimo że w dalszym ciągu tykał Franusię, której piętnaście lat kazały mu uważać ją za smarkulę jeszcze. Pilnowanie bydła w polu na wolnem powietrzu i ciężkie roboty, spełniane dokoła domu, nie zdążyły jeszcze zeszpecić jej, zachowała też w dalszym ciągu swoją owalną, ładną twarzyczkę z nizkiem, upartem czołem z milczącemi jeszcze, czarnemi oczami i pełnemi, ocienionemi przedwczesnym meszkiem, ustami. Mimo pozoru dziewczynki stała się już kobietą i nie trzeba było, jak mówiła jej siostra, łaskotać jej nadto blizko, żeby zrobić jej dzieciaka. Lizka wychowała ją po śmierci matki, stąd właśnie zrodziło się wielkie wzajemne ich przywiązanie, czynnie i głośno objawiane przez starszą, namiętne i powściągliwe ze strony młodszej. Mała Franusia miała opinję mądrej głowy. Nie znosiła niesprawiedliwości. — To moje, a to twoje! — umiała rozróżnić na włos, ponad wszystko wszakże wielbiła Lizkę, mając w głębi duszy poczucie, że winna jej jest to uwielbienie. Poza tem była bardzo rozsądna, uczciwa, nie dająca przystępu żadnym myślom zdrożnym mimo przedwczesnego rozbudzenia płciowego, które chwilami czyniło ją ociężałą, nieco łakomą i leniwą. Pewnego dnia i ona tykać zaczęła Jana, jak dobrego, znacznie starszego przyjaciela, który bawił się z nią, czasem drażnił ją, kłamiąc z rozmysłu, mówiąc jej rzeczy nieprawdziwe, niesłuszne, aby użyć przyjemności doprowadzenia dziewczątka do zapierających jej dech wybuchów gniewu.
Pewnej niedzieli, w parne popołudnie czerwcowe, pracowała Lizka w ogrodzie warzywnym, gdzie opielała grochy, ułożywszy pod śliwą uśpionego Julisia. Słońce paliło ją w plecy, dyszała ciężko, zgięta we dwoje przy wyrywaniu zielska, kiedy nagle głos jakiś rozległ się z za żywopłotu.
— Cóż to? Nie dajecie sobie odpoczynku nawet w niedzielę?
Poznała głos, podniosła się, mając twarz i ramiona nabiegłe krwią, szkarłatne, mimo to odpowiedziała ze śmiechem:
— Trudno! Ani w powszedni dzień, ani w święto robota nie zrobi się sama!
Był to Jan. Obszedł żywopłot dokoła i wszedł przez podwórze.
— Dajcie spokój. Zrobię to za was — zaofiarował się.
Ale Lizka nie przyjęła jego propozycji. — Już prawie kończy. A zresztą jeżeli nie będzie robiła tego, musi zająć się czem innem — czy można pozwalać sobie na siedzenie z założonemi rękami? Niewiele jej to pomaga, że wstaje świtkiem, o czwartej, a wieczorem szyje jeszcze przy świecy; nie zdąży się nigdy obrobić.
Nie chcąc się jej sprzeciwiać, usiadł w cieniu pod sąsiednią śliwą, uważając, czy aby nie siada na dziecku. Przyglądał jej się przez chwilę, jak, zgięta we dwoje, z podniesionemi wysoko pośladkami, obciągając zadzierającą się do góry i odsłaniającą grube nogi spódnicę, piersiami sparła się prawie o ziemię i w tej pozycji pełła, nie obawiając się, że krew, która zalewała gorącą łuną jej kark i szyję, może zalać jej mózg.
— Jak to dobrze, że taka w was jest moc, że taka jurna z was niewiasta.
Dumna z tej pochwały, uśmiechnęła się do niego życzliwie. I on uśmiechnął się także, podziwiając, że taka jest mocna i dzielna w robocie, niczem chłopak. Te krągłe, podniesione pośladki, napięte łydki, cała postać zdrowej kobiety, zgiętej we dwoje, pełzającej prawie na czworakach, okrytej potem, woniejącej jak zwierzę w porze ciekania się, nie budziła w nim żadnej żądzy nieczystej. Myślał poprostu, że z takiem ciałem, z takiemi ramionami i nogami odwalić można siłę roboty! Kobieta, tak zbudowana, dorówna w małżeństwie niebyle mężczyźnie.
Musiała znać dokonać się w nim ta asocjacja myśli, bo mimowoli podzielił się z nią nowiną, którą przyobiecał sobie zachować w tajemnicy.
— Widziałem onegdaj Kozła.
Lizka podniosła się powoli. Nie miała jednak czasu wypytać się go. Franusia, która poznała głos Jana i która szła właśnie od udoju, cała obryzgana mlekiem, z rękami obnażonemi po łokcie, uniosła się:
— Widziałeś go?... A!.. Świnia!...
Antypatja jej do Kozła wzrastała wciąż, nie mogła już słyszeć jego imienia, żeby nie burzyła się w niej cała wrodzona uczciwość. Jak gdyby pomścić chciała własną krzywdę.
— Naturalnie, że świnia — oświadczyła spokojnie Lizka. — Ale co to już teraz pomoże?
Oparła ręce na biodrach i zapytała poważnie:
— I cóż on wam takiego mówił?
— A, nic — odpowiedział Jan, zawstydzony swoją gadatliwością.
Że też nie umiał utrzymać języka za zębami! — Mówiliśmy o jego interesach, o tem, że ojciec jego wszystkim opowiada, jako postanowił go wydziedziczyć. A on mówi, że ma czas czekać, że stary jeszcze mocny, długo pociągnie, że zresztą kpi sobie z tego wszystkiego.
— A czy wiadomo mu, że Chrystus i Fanny podpisali papier? że każde wzięło już swoją część?
— Tak, wiadomo. Wie on także, że ojciec Fouan wypuścił w dzierżawę zięciowi, Delhomme‘owi, trzeci udział; ten, co to go Kozioł nie chciał przyjąć. Wie, że pan Baillehache wściekał się i przysiągł, że nigdy już nie pozwoli ciągnąć losów, zanim nie każe podpisać papierów... Tak, tak, wie, że wszystko się skończyło.
— Wie, wie...
Lizka pochyliła się w milczeniu, uszła parę kroków, wyrywając w przejściu zielsko i ukazując z całej postaci swojej tylko czerwoną krągłość tyłu; potem zwróciła się ku Janowi i z głową wciąż jeszcze pochyloną, dodała:
— Chcecie wiedzieć, Kapralu? — Nic z tego. Mogę sobie zatrzymać Julisia, na fant.
Jan, który dotychczas pocieszał ją zawsze, potrząsnął głową.
— Kto wie, widzi mi się, że mówicie prawdziwie.
Spojrzał na Julisia, o którym zapomniał. Malec, ściśnięty w powijaki, spał wciąż z nieporuszoną, zalaną słońcem twarzyczką. Najgorszy był właśnie ten brzdąc. Gdyby nie to, dlaczego by nie miał się żenić z Lizką, skoro jest wolna? Myśl ta przyszła mu do głowy ni stąd ni zowąd, nagle, kiedy zobaczył ją przy robocie. A może i naprawdę kochał ją, może przyjemność patrzenia na nią ciągnęła go do ich domu? Sam był jednak zdziwiony, bo dotychczas nie pragnął jej, nigdy z nią nawet nie baraszkował i nie zabawiał się, jak zabawiał się naprzykład z Franusią. I w tej samej chwili, podniósłszy głowę, zobaczył ją właśnie, wyprostowaną i rozeźloną, jak stała w słońcu, miotającą z oczu takie błyskawice gniewu, że zabawił go widok dziewczynki pomimo zakłopotania i zmieszania, w jakie wprawiło go zrobione tylko co odkrycie.
W tej chwili rozległ się głos trąbki, jak gdyby wzywającej do apelu. Lizka wyskoczyła z grochów, wołając.
— O! to Lambourdieu!... Muszę zamówić sobie u niego kapelusz.
Z drugiej strony żywopłotu, na gościńcu, ukazał się nizki człowieczek, dmący w trąbkę i poprzedzający podłużny wóz, ciągniony przez siwą szkapę. Był to Lambourdieu, właściciel dużego kramu w Cloyes, który z czasem do swojego składu nowości dołączył magazyn kapeluszy, magazyn szewcki, a nawet handel towarami żelaznemi, cały bazar, obwożony przez niego ze wsi do wsi, w promieniu pięciu czy sześciu mil. Chłopi nauczyli się powoli kupować u niego wszystko, zacząwszy od garnków i rondli i skończywszy na ubraniach ślubnych. Wóz jego otwierał się przez opuszczenie bocznej deski, odsłaniając szeregi szuflad, tworzących całkowitą wystawę sklepową.
Otrzymawszy zamówienie na kapelusz, właściciel wędrownego kramu zachęcał w dalszym ciągu do kupna.
— A może potrzebne wam są ładne chustki?
Wyciągnął z pudełka zachwalany towar, powiewając w słońcu jaskrawo-pąsowemi w złote palmy chustkami.
— Trzy franki sztuka, to zadarmo!... Pięć franków za obie razem!
Lizka i Franusia wzięły je w ręce po przez żywopłot, na którym suszyły się Julisiowe pieluchy, próbowały gatunku, wyraźnie wielką mając na chustki chętkę. Były jednak rozsądne, uważały, że nie mają potrzeby kupowania ich. Po cóż więc ten zbyteczny wydatek? Oddały je kramarzowi, gdy Jan, zdecydowawszy nagle, że ożeni się z Lizką, postanowił dać poznać swoje zamiary i zawołał:
— Nie, nie, zatrzymajcie chustkę, robię wam z niej prezent!... Przykro mi będzie, jak odmówicie. To ze szczerego serca, dalibóg!
Nie odezwał się do Franusi, widząc jednak, że wyciąga swoją chustkę do kramarza, doznał ściśnienia serca, bo zdawało mu się, jak gdyby przybladła i posmutniała.
— Ale i ty także, głuptasie! zatrzymaj ją... Proszę cię, nie będziesz się chyba upierała.
Obie siostry, zniewolone, broniły się ze śmiechem, Lambourdieu wyciągnął rękę po przez żywopłot żeby wziąć swoje pięć franków. W chwilę później oddalił się, koń w ślad za nim pociągnął długi wóz, chrapliwy odgłos trąbki zamarł na zakręcie gościńca.
Jan powziął z miejsca myśl posunięcia naprzód swoich spraw przez oświadczenie się Lizce. Przeszkodziła mu w tem zabawna przygoda. Stajnia była pewnie niedomknięta i nagle obie dziewczyny i on ujrzeli w ogrodzie warzywnym osiołka, Gedeona, objadającego wesoło zagon marchwi. Osioł ten, duży, silny, maści rudawej, z wielkim szarym krzyżem na grzbiecie, był rozbrykaniem, krnąbrnem i psotnem stworzeniem; potrafił podnosić pyskiem zasuwę drzwi, właził do kuchni po chleb, a po sposobie, w jaki strzygł długiemi swojemi uszami, kiedy mu wymawiano jego występki, poznać można było, że rozumie o co chodzi. Przekonawszy się, że został wykryty, przybrał poczciwie niewinną minę, a widząc, że dziewczyny odpędzają go krzykiem i machaniem rękami, umknął przed dalszemi następstwami pogoni, zamiast wszakże wrócić do stajni, skakał po ścieżkach, zapuszczając się coraz dalej wgłąb ogrodu. Zaczęła się naganka i kiedy Franusia schwytała nareszcie swawolnego kłapoucha, skulił się i podciągnął pod siebie szyję i nogi, aby stać się cięższym i oporniejszym. Nic nie pomogło: ani razy, ani zachęta. Jan musiał wdać się w to, bowiem Gedeon od czasu, jak wszedł pod komendę obu dziewcząt, powziął dla nich najzupełniejszą pogardę. Hałas zbudził Julisia, który zaczął drzeć się pełną piersią. Sposobność była stracona i młody człowiek pożegnał się, nie powiedziawszy tego, co chciał powiedzieć.
Minęło osiem dni, wielka nieśmiałość ogarnęła Jana, który nie mógł już odważyć się na stanowczy krok. Nie żeby stracił ochotę do samej rzeczy; rozważywszy ją bliżej, lepiej jeszcze zrozumiał wszystkie jej korzyści.
I jedna i druga strona zyskałaby tylko na tem. On sam nie posiada wprawdzie nic, ona za to ma na karku dziecko — to równoważy położenie. Nie była to z jego strony żadna brzydka rachuba, poprostu oceniał sprawę tyleż ze względu na własne, ile na jej dobro. Nadto ożenek, zmuszający go do opuszczenia folwarku, uwolni go od Jakóbki, z którą nie przestawał się zadawać, nie umiejąc oprzeć się grzesznej pokusie. Był więc zupełnie zdecydowany, czekał tylko okazji oświadczenia się i myślał, w jakich słowach ma wypowiedzieć swoje żądanie, bowiem nawet wojsko nie uczyniło go śmielszym wobec kobiet.
Pewnego dnia wreszcie, około czwartej, wymknął się z folwarku, postanowiwszy pomówić z Lizką. O tej godzinie właśnie wypędzała Franusia swoje krowy na pastwisko; wybrał więc umyślnie taką porę, aby być sam na sam ze starszą z sióstr. Ale i tym razem nie powiodło mu się zrazu: matka Frimat, jako usłużna sąsiadka, przyszła pomóc młodej kobiecie przy praniu. Dnia poprzedniego namoczyły obie siostry bieliznę. Od rana ług, do którego dla zapachu wrzucono korzenie kosaćca, gotował się w zawieszonym na łańcuchach kotle, po nad buzującym ogniem ze szczap topolowych. Lizka z zakasanemi pod samą pachę rękawami, uzbrojona w gliniany garnek, czerpała ług z kotła i polewała nim bieliznę, upchaną w balji aż do samej góry; na samym dole prześcieradła, potem ręczniki i koszule, a na wierzchu znów prześcieradła. Matka Frimat nie na wiele się przydawała, tem chętniej jednak gawędziła, ograniczając się do wylewania co kilka minut mydlin, spływających do podstawionego pod balję cebrzyka.
Jan czekał cierpliwie, mając nadzieję, że stara pójdzie sobie rychło. Nie odchodziła jednak i wciąż opowiadała o swoim biedaku mężu, sparaliżowanym, mogącym już tylko poruszać jedną zaledwie ręką. Było to dla nich ciężkie zmartwienie. Nie byli nigdy bogaci; ale wówczas, kiedy on mógł jeszcze pracować, brał w dzierżawę grunty, z których ciągnął dochód; teraz ona sama zaledwie miała siły uprawiać jedyną morgę ziemi, która do nich należała. Męczyła się też i znoiła, nie mając bydła, zbierała suchy gnój z gościńca i używała go jako nawozu, hodowała ogrodowizny, fasolę, groch, podlewała trzy śliwy i dwa drzewka morelowe, i w ten sposób wykorzystywała, jak mogła, swoją morgę gruntu, tak że co sobotę chodziła na targ w Cloyes, uginając się pod ciężarem dwóch olbrzymich koszów, po za wielkiemi workami jarzyn, które jeden z sąsiadów przywoził jej na swojej karjolce. Rzadko zdarzało się, aby nie przyniosła z targu kilku pięciofrankówek, zwłaszcza w sezonie owoców. Stałym wszakże przedmiotem jej utyskiwań był brak nawozu; ani gnój z gościńca, ani odchody kilku hodowanych przez nią królików i kur nie dawały gruntowi jej dostatecznego użyźnienia. Doszło do tego, że wpadła na myśl zużytkowania w tym celu odchodów własnych i męża, tego tak pogardzanego nawozu ludzkiego, który budzi odrazę nawet na wsi. Wiedziano o tem i kpiono z niej, przezywając ją Matką Kaka i przezwisko to szkodziło jej na targu. Mieszczki odwracały się z obrzydzeniem od jej wspaniałych głów kapusty i okazałych wiązek marchwi. Pomimo wielkiej łagodności jej charakteru wyprowadzało ją to nieraz z równowagi.
— Powiedzcie sami, Kapralu, czy to słusznie?... Cóż to? niema być wolno używać wszystkiego, co Pan Bóg wsuwa nam do ręki? A zresztą, dlaczego gnój bydlęcy ma być czyściejszy?... Oho, to tylko przez zazdrość boczą się na mnie w Rognes za to, że moje jarzyny bujniej wyrastają niż u innych... Powiedzcie prawdę, Kapralu, czy i wy się tem brzydzicie?
Jan skonfudowany, odpowiedział:
— No, nie powiem, żeby mi to szło w smak... Nie przywykliśmy do tego; może to zresztą tylko takie uprzedzenie.
Szczerość ta wielce zmartwiła starą kobietę. Nawet i ona, nielubiąca plotkować, nie mogła nie dać upustu swojej goryczy.
— Aha, widzę, że już podmówili was przeciwko mnie... O, żebyście tylko wiedzieli, jacy ludzie są niegodziwi, żebyście domyślić się mogli, co wszystko gadają na was!
I wyładowała wszystkie plotki, powtarzane przez mieszkańców Rognes o młodym człowieku. Z początku niecierpieli go, bo był robotnikiem, bo piłował i heblował drzewo zamiast uprawiać ziemię. A kiedy wziął się do pługa, zarzucano mu znów, że zjada cudzy chleb, że sprząta z przed nosa robotę innym w nieswojej w dodatku okolicy. Czy to wiadomo, skąd pochodzi? Licho go wie, może ma na sumieniu grube jakieś świństwo, że boi się wracać do swoich? Wyszpiegowano też jego stosunek z Cognetką, szeptano sobie nawet po kątach, że on z kochanką gotowi pewnej nocy dać na sen staremu Hourdequinowi, aby tem łatwiej go okraść.
— A, łotry! — syknął Jan, zzieleniały z oburzenia.
Lizka, która w tej chwili czerpała garnkiem wrzący ług z kotła, roześmiała się na wspomnienie Cognetki, której przezwisko powtarzała czasem, ot tak, aby go podrażnić.
— No, skoro już zaczęłam — mówiła dalej matka Frimat — lepiej powiedzieć wszystko do końca. — Otóż, wiedzcie, że niema takiej ohydy, którejby nie opowiadano, odkąd tu przychodzicie. W zeszłym tygodniu — prawda? podarowaliście jednej i drugiej po chustce. Ubrały się w nie w niedzielę do kościoła... Poprostu obrzydliwość bierze... mówią, że wysypiacie się z jedną i z drugą.
Jan cały drżący i zdecydowany nagle, zerwał się na równe nogi.
— Słuchajcie, matko Frimat, powiem wszystko przy was, nic mi to nie wadzi... Zapytuję Lizkę, czy chce, żebym się z nią ożenił?... Słyszycie, Lizko, zapytuję was, a jak się zgodzicie, bardzo będę temu rad.
Lizka w tej chwili właśnie wylewała ukrop do balijki. Nie spiesząc się, polała nim dokładnie bieliznę, a potem, cała mokra od pary, spoważniała i spojrzała mu prosto w oczy.
— Mówicie prawdziwie?
— Całkiem prawdziwie.
Nie dziwiło jej to. Było przecież zupełnie naturalne. Nie powiedziała jednak ani tak, ani nie. Gnębiła ją widać jeszcze jakaś myśl.
— Nie powinniście mi odmawiać z powodu Cognetki — zaczął znów — bo, widzicie, Cognetka, to...
Przerwała mu przeczącym ruchem ręki; wiedziała dobrze, że to bez znaczenia te wszystkie żarty na folwarku.
— Co prawda, nie mam nic prócz skóry na ciele, a wy macie dom i grunt.
I znów uczyniła ruch ręką, jak gdyby chciała powiedzieć, że w jej położeniu, z dzieckiem... Rozumiała tak samo, jak on, że wyrównywa się to.
— Nie, nie, to nie to — oświadczyła wreszcie. — Ale widzicie... rozchodzi mi się o Kozła...
— A kiedy on nie chce.
— Prawda. Prawda i to, że nie sprzyjam mu już nawet, bo tak się źle prowadzi... Ale jednak, trzebaby się go zapytać.
Jan zamyślił się przez dłuższą chwilę. A potem rzekł:
— Wasza wola... Może tak i trzeba naprawdę. Że to przez dzieciaka...
Matka Frimat, która z miną poważną wylewała mydliny z szaflika, zdawała się przyznawać im słuszność, wyraźnie wszakże popierając przy tem Jana. Uczciwy chłopak, nieuparty, nie żaden gbur... Wtem usłyszano z zewnątrz kroki Franusi, powracającej ze swojemi krowami.
— Chodź Lizko — wołała zdaleka — chodź, zobacz.... Łaciatej coś się zrobiło w nogę.
Wszyscy wybiegli przed dom i Lizka, na widok utykającej krowy ze skrwawioną przednią lewą nogą, wybuchła nagłym gniewem. Zdarzało jej się czasem powstawać tak ostro na siostrę, kiedy ta była jeszcze mała i zrobiła jakąś psotę.
— Znów przez niedozór, co?... Zasnęłaś na trawie, jak wtenczas?
— Ależ nie, naprawdę nie... Nie wiem, co jej się stało. Uwiązałam ją do słupka, musiała jej się noga zaczepić o sznurek.
— Stul gębę, kłamczucho!... Jeszcze mi ją zabijesz kiedy, moją Jałosię!
Czarne oczy Franusi zabłysły. Była bardzo blada. Oburzona do żywego, ledwie zdołała wyjąkać:
— Twoja Jałosia! twoja Jałosia!... Mogłabyś powiedzieć — nasza Jałosia...
— Jakto? nasza Jałosia? Może twoja, smarkulo jedna?
— A tak, żebyś wiedziała, połowa wszystkiego, co było tatusiowe, jest moje. Mogę zabrać sobie połowę i zrobić z nią, co mi się spodoba. Choćby zmarnować, jeśli taka moja wola!
Obie siostry przyskoczyły sobie do oczu i stanęły jedna naprzeciw drugiej, groźne, wrogie sobie wzajem. W ich serdecznym zawsze stosunku była to pierwsza dotkliwa sprzeczka, wywołana, jak gdyby podcięciem bicza, poczuciem, że to moje, a to twoje! — Starszą oburzyła hardość młodszej, a młodszą, z natury upartą i gwałtowną — oczywista względem niej niesprawiedliwość. Starsza ustąpiła i weszła do kuchni, bo nie chciała, jak ją do tego świerzbiała ręka, wypoliczkować małej. A kiedy Franusia, po zaprowadzeniu krów do obory, wróciła i poszła wprost do dzieży ukrajać sobie kromkę chleba, zapadło milczenie.
Lizka uspokoiła się zresztą. Widok siostry, sztywnej i zagniewanej, sprawiał jej już teraz przykrość tylko. Przemówiła też do niej pierwsza. Chciała zakończyć sprzeczkę udzieleniem jej nadzwyczajnej nowiny.
— Powiem ci coś. Jan chce, żebym była jego żoną, oświadczył mi się.
Franusia, która jadła na stojąco, przy oknie, ani się nawet odwróciła, udając zupełną obojętność.
— A cóż to mnie obchodzi?
— Obchodzi cię, bo będziesz go miała za szwagra, i chcę wiedzieć, czy jesteś mu rada.
Mała wzruszyła ramionami.
— Czy jestem mu rada? A to na co? On, czy Kozioł?... przecież to nie ja będę z nim spała!... Tylko chcesz, żebym ci powiedziała? No, to wam powiem: to, co robicie oboje, to jest świństwo.
I wyszła dojeść swój chleb na podwórzu.
Jan, zakłopotany, udawał, że go rozśmiesza to dąsanie się rozpieszczonego dzieciaka, zaś matka Frimat oświadczyła, że za jej młodości oćwiczonoby taką smarkulę rózgami do krwi. Lizka, spoważniała nagle, milczała przez chwilę, znów zajęta gorliwie praniem. Potem rzekła:
— A więc, tak będzie, Kapralu... Nie mówię ani tak, ani nie. Nadchodzi sprzęt siana. Zobaczę moich. Zapytam się. Będę wiedziała, czego się trzymać. Postanowimy coś wtenczas... Dobrze tak będzie, co?
— Dobrze.
Wyciągnął do niej rękę i potrząsnął dłoń, która mu ona podała. Cała jej osoba, przesiąknięta gorącą parą mydlin, tchnęła zapachem dobrej gospodyni, zapachem ługu, do którego dodano kosaćca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.