Strona:PL Lord Lister -47- Obrońca pokrzywdzonych.pdf/9: Różnice pomiędzy wersjami

(Brak różnic)

Wersja z 23:16, 9 wrz 2021

Ta strona została przepisana.

grzeb. Dziś wieczorem wyprawiam stypę pogrzebową mego kawalerskeigo żywota.
— Ach tak!
— Przy tej okazji zaprosiłem kilku przyjaciół na kolację. Płeć piękna również będzie reprezentowana. Przy mym stole zasiędą najpiękniejsze i najbardziej wydekoltowane kobiety Londynu. Nakazern obowiązującym będzie bezwzględna swoboda. Mam nadzieję, że i pana ujrzę w liczbie mych przyjaciół.
— Niestety — odparł markiz.
Nie zdążył dokończyć zdania.
— Rozumie się że proszę, pana wraz z panem Bellon, — przerwał mu Fournier.
— Niestety, mój przyjaciel nie będzie mógł skorzystać z pańskiego miłego zaproszenia. Wyjechał na pewien czas w podróż, a ja sam już inaczej rozporządziłem mym wieczorem.
Fourneir zrobił zawiedzioną minę.
— Czy mógłby pan, drogi markizie, wpaść do mnie choć na krótko, późną nocą?
— Nie mogę panu z góry nic obiecywać — odparł markiz. — Ale jeśli „wówczas jeszcze“ pojawienie moje sprawi panu przyjemność, postaram się przyjść.
Markiz w dziwny sposób zaakcentował słowa „wówczas jeszcze“. Zaskoczyło to Fourniera, który z trudem powstrzymał się od zadania niedyskretnego pytania.
— Pozostawmy więc tę sprawę — podjął dalej markiz — Jeśli pan sobie życzy, jestem gotów towarzyszyć panu do pańskiego przyszłego teścia. Chciał pan przecież, abym był obecny podczas załatwiania waszych spraw formalnych.
— Jestem panu prawdziwie wdzięczny... Mój teść będzie zachwycany...
— Nie jestem tego tak bardzo pewny — odparł markiz. — Przy tego rodzaju rozmowach lepiej mieć jaknajmniej świadków. W imię przyjaźni, która nas łączy, gotów jestem oddać panu tę przysługę. Idziemy. Widzę właśnie, że moje auto zatrzymało się przed drzwiami hotelu.
Wychodzili już, gdy nagle markiz uderzył się w głowę.
— Przypominam sobie, że chciał pan zostać członkiem naszego klubu.
— O tak — przytaknął gorąco Józef.
— Mówiłem już o tym z naszym prezesem. Musi pan złożyć podanie. Będąc w klubie zredagowałem je dla pana, zechce pan podpisać, a ja jeszcze dziś wieczorem złożę je na ręce zarządu.
Mówiąc to, markiz zbliżył się do swego biurka.
Wziął podwójną kartkę papieru, której tylko pierwsza strona była zapisana.
Położył ją przed Fournierem. Fournier chwycił pióro, chcąc położyć swój podpis.
W tej samej chwili markiz zatrzymał lekko jego rękę.
— Wybacz mi mój drogi — rzeki. — Muszę panu zwrócić uwagę na pewien szczegół, który pominął pan w pośpiechu. Nasz klub jest bałwochwałczo przywiązany do etykiety. Jak panu prawdopodobnie wiadomo, wszelkie pisma mające charakter zlekka oficjalny powinny być podpisywane dopiero na trzeciej stronie.
Jakkolwiek Fournier nie słyszał nigdy o podobnym zwyczaju, położył posłusznie podpis na wskazanym przez markiza miejscu.
Arystokrata złożył w czworo i włożył je do kieszeni.
— Doskonale — rzekł. — A teraz chodźmy do notariusza.
— Do notariusza?
— Tak. Wiadomo panu przecież, że wszelkie tego rodzaju podania muszą być zaświadczone notatarialnie.
O tym również Fournier nie wiedział. Oświadczył jednak z całą stanowczością, że przepis ten jest mu znany.
Obydwaj wsiedli do auta stojącego przed hotelem.
Po poświadczeniu podpisu markiz kazał szoferowi jechać do domu van Brixena. Fournier nie posiadał się z radości. Za chwilę miał dostać pięćdziesiąt tysięcy funtów!
Gdyby wiedział, że podanie o przyjęcie go w poczet członków klubu pisane było specjalnym atramentem, który ulotnił się po dwuch godzinach, i gdyby wiedział, że markiz znajduje się w posiadaniu pustego blankietu, opatrzonego jego podpisem, poświadczonym notarialnie, dobry jego humor znikłby niewątpliwie.

Wypadek z autem

Van Brixen nie ucieszył się bynajmniej na widok markiza wchodzącego z jego przyszłym zięciem. Oczekiwał, że dziś właśnie w przededniu ślubu Fournier zjawi się po swoje pięćdziesiąt tysięcy funtów. Miał nadzieję, że perswazją i groźbą skłoni go do przyjęcia mniejszej sumy. Widząc markiza zrozumiał, że musi zrezygnować z tego planu. Nie pozostawało nic innego, jak zrobić dobrą minę do zlej gry i wręczyć Fournierowi pełną sumę w gotówce i papierach wartościowych.
Józef pokwitował i poprosił markiza, aby kontrasygnował pokwitowanie.
Markiz zgodził się z ochotą.
Ponieważ wizyta miała charakter raczej handlowy, zakończyła się szybko i szczęśliwy narzeczony wraz ze swym rzekomym przyjacielem opuścił dom swego przyszłego teścia.
W chwili, gdy wsiadali do auta, markiz po cichu szepnął szoferowi.
— Wszystko poszło dobrze, teraz na ciebie kolej.
Auto jechało już przeszło pół godziny. Fournier począł się niepokoić. Odwrócił się do swego towarzysza wygodnie rozpartego na poduszkach’ auta i zapytał:
— Czy daleko jeszcze do Banku Angielskiego?
— Wydaje mi się, że czas się panu dłuży w moim towarzystwie. — odparł markiz.
Józef zaprzeczył śpiesznie. Nie mógł się jednak powstrzymać od częstego spoglądania przez szybki auta na ulicę. Było jednak tak ciemno, że trudno się było zorientować w okolicy.
Minęło nowe pół godziny. Fournier zniecierpliwił się.
— Obawiam się, panie markizie, że pański szofer zbłądził.
— To niemożliwe — odparł arystokrata.
Na wszelki wypadek kazał mu się zatrzymać.
Szofer przyznał ze wstydem, że nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje. W oddali majaczył jakiś wielki budynek. Zdecydowano, udać się tam po informacje. Szofer wysiadł z auta. Po chwili wrócił oświadczając, że budynek ten to szpital dla umysłowo chorych w Hanwell.