Przypadki Robinsona Kruzoe/XXIX: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Bartek21 (dyskusja | edycje)
Nowa strona: {{Przypadki Robinsona Cruzoe}} ===Sztuczny gaj. Obfite żniwo. Czwarta rocznica. Modlitwa. Pieczenie chleba. Sito. Zima. Nowa wycieczka. Widmo. Kryjówka.=== Ochłonąwszy nieco z pier...
(Brak różnic)

Wersja z 16:00, 7 maj 2007

Szablon:Przypadki Robinsona Cruzoe

Sztuczny gaj. Obfite żniwo. Czwarta rocznica. Modlitwa. Pieczenie chleba. Sito. Zima. Nowa wycieczka. Widmo. Kryjówka.

Ochłonąwszy nieco z pierwszego przerażenia, zacząłem myśleć o lepszym obwarowaniu mego mieszkania. Z początku najbardziej dręczyło mnie to, że przekopałem jaskinię na wylot, lecz po dokładniejszej rozwadze pokazało się, że drugie wyjście było nie tylko nieszkodliwe, ale nawet pożyteczne. Przypuściwszy bowiem, że dzicy obiegną mój zamek i łatwo przebędą mur otaczający front, cóż bym wówczas poradził, nie mając innego wyjścia. A tak pozostawała mi przynajmniej nadzieja ucieczki do lasu, gdzie przecież jakie takie można było znaleźć schronienie.

Przede wszystkim umyśliłem znaczną przestrzeń dookoła jaskini gęstym obsadzić gajem.

W tym celu naciąwszy mnóstwo gałązek z jakiegoś drzewa, podobnego do wierzby, sadziłem je w odległości pół metra od siebie. Robota ta trwała przeszło dwa miesiące, a zasadzając co dzień około stu gałęzi, utworzyłem gęste zarośle, kilka tysięcy roślin obejmujące. Nadto podniosłem mur przeszło o metr na wysokość, zostawiając w nim otwory do wypuszczania strzał, na wypadek oblężenia przez dzikich.

Praca ta tak mnie zajęła, żem zupełnie zapomniał o zbożu i dopiero jednego dnia, przechodząc koło jęczmienia, zobaczyłem, że już kłosy dostałe zaczynaj ą się wysypywać. Trzeba było wziąć się do żniwa, które też w ciągu trzech tygodni ukończyłem, zebrawszy tym razem tak dużo zboża, że się z niego dwa ogromne brogi utworzyły.

Ażeby je wymłócić, potrzeba mi było klepiska, gdyż przy tak znacznej ilości niepodobna było wykruszać zboża jak poprzednio w palcach. Obrawszy więc stosowne miejsce obok groty, wyłożyłem je grubo gliną, nasypałem na wierzch kamyczków i żwiru i udeptałem mocno. Po paru dniach od skwaru słonecznego wyschło doskonale, mogłem więc rozpocząć młockę.

Po ukończeniu tej roboty, otrzymałem, jak mi się zdawało, około siedmiu korcy jęczmienia. Był to więc zapas dostateczny na zimę. Wkrótce potem spadły majowe deszcze. Wpływ ich na świeżo zasadzony gaj okazał się zbawienny, gdyż drzewka okryły się prześliczną zielonością i z małym wyjątkiem przyjęły się prawie wszystkie.

Ale w kłopotach moich zapomniałem zupełnie o nowym zasiewie, a tak trzeba było odłożyć go do przyszłego roku, bo pora odpowiednia minęła.

Po żniwach i wymłóceniu zboża, zabrałem się na nowo do sadzenia drzew, gdyż gaik zdawał mi się być jeszcze za mały. Pracowałem nad tym aż do późnej jesieni, zapominając zupełnie o przysposobieniu mięsa i tłuszczu do palenia na zimę. Do zbiórki drzewa także wziąłem się za późno i z tej przyczyny bardzo niedostateczny zapas zebrałem.

Tak to, gdy strach człowieka opanuje, a on strwożony nie umie wziąć nad nim góry, wszystko idzie na opak, nic się nie robi z planem i stąd potem powstaje tak wielki nieład, że sobie rady dać nie można. Doświadczyłem tego z własną szkodą, gdyż pozbawiony wszelkich zapasów, przez całą zimę doznawałem niewygód, nieraz przez kilkanaście dni żyjąc kukurydzianą polewką i kozim mlekiem.

W czwartą rocznicę przybycia mego na wyspę, to jest 23 września 1667 roku, pościłem jak zwykle przez cały dzień i przepędziłem go w mojej świątyni. Któżby dał wiarę, że przez całe lato w niej nie byłem, że zajęty myślą zabezpieczenia się przed nieprzyjacielem, nawet w święta i niedziele pracowałem nad ubezpieczeniem mego siedliska, zapominając o Bogu, moim jedynym ratunku, silniejszym od wszelkich twierdz ziemskich.

O, z jakąż skruchą padłem na kolana i łzami oblewając ziemię, żałowałem mej nierozwagi i gorąco przyrzekałem poprawę. Właśnie w tej chwili przez grube chmury przebiły się promienie słońca, padając wprost na mnie. To mię taką radością napełniło, że powstałem z ziemi pełen ufności i pociechy. - O dobry Panie, a więc łaska Twoja jest zawsze ze mną, pomimo obojętności, z jaką zaniedbałem oddawać Ci czci powinnej! Ach, te promienie słońca, jakby jaki znak Twej dobroci, napełniają odwagą moją duszę. Ucieka z niej trwoga, a zaufanie w miłosierdziu Twoim ją napełnia. Odtąd powierzam Ci, Wszechmocny Boże, wszystkie moje cierpienia i poddaję się rozporządzeniom Twej woli. Niech się ze mną dzieje, jak rozkażesz, a zawsze jednakowo chwalić Cię będę, choćbyś największe przeciwności na mnie dopuścił.

Powróciłem do groty w zupełnie innym usposobieniu, a niżelim ją opuszczał. Obawy moje blisko całoroczne wydały mi się niedorzecznymi i teraz dopiero spostrzegłem mój nierozsądek, że dla bojaźni przed dzikimi, zapomniałem o wszystkich potrzebach zimowych.

Zawyły wiatry i nawałnice, skutkiem ich wezbrały jak zwykle rzeki. Przykra ta pora, z jednej strony broniła mnie zupełnie od najazdu dzikich, ale z drugiej bardzo nudno upływała.

Nie miałem czym świecić wieczorami, nie przygotowałem sobie prętów do wyplatania koszy ani strun do zeszywania skór. Odzież potrzebowała naprawy, a nawet należało pomyśleć o nowej. Materiału nie brakowało, ale z czego zrobię nici. Najdotkliwszym zaś był mi brak mięsa. Co do paszy dla kóz, miałem dosyć słomy jęczmiennej i i łodyg kukurydzianych, nie było więc obawy, ażedy jej zabrakło.

- Narzekasz na brak mięsa, a wszakże możesz poświęcić koźlątko, wszak jest ich dosyć.

W samej rzeczy miałem osiemnaście sztuk trzody, gdyż kozy rozmnożyły się w lecie. Wybrawszy młode koźlę, zaniosłem je opodal i zabiłem strzałą, bo mi brakło serca nożem tego dokonać. Oprawiwszy je starannie, odłożyłem kiszki dla ukręcenia strun do szycia garderoby, z łopatki ugotowałem wyborny rosół z kukurydzianą kaszą, a ćwiartka tylna poszła na pieczeń. Cóż to był za wyborny obiad, po tylu dniach przeżytych o lichej strawie!

Należało jeszcze pomyśleć o pieczeniu chleba. Pełne kosze jęczmienia leżały bez użytku, bo w dniach trwogi i to wywietrzało mi z głowy. Nasypawszy zboża do stępy, zacząłem je bić tłuczkiem, a gdy się dobrze zmiażdżyło, przesypywałem śrutówkę do naczynia glinianego.

Tak w ciągu pół dnia przysposobiło się tyle, że można było rozpocząć piekarstwo.

- Ba, rozpocząć, a gdzież masz piec, mój mądry człowieku? Gdzie drożdże, a wreszcie w jęczmieniu jest tyle ości, że nie wiem, jaki to chleb będzie.

Wynalazłszy pomiędzy starymi rzeczami chustkę z grubego muślinu, uprałem ją i wysuszyłem przy ogniu. Potem zdarłszy kawał grubego łyka, zrobiłem z niego szeroką obręcz.

Rozpięty na niej muślin zastąpił sito, ale że był nieco za gęsty, więc znaczna część zboża pozostawała. Trzeba było na nowo sypać je do stępy i tłuc z taką siłą, że aż pot strumieniami spływał z czoła. Ale wytrwałość uwieńczyła mą pracę.

Następnie wygrzebałem dołek na łokieć szeroki i głęboki, a spód i boki wyłożyłem płaskimi kamieniami. Całe trzy dni zeszły na tej robocie. Czwartego nareszcie zapaliłem duży ogień w dole, a zanim wy gorzał, zarobiłem mąkę wodą, a dodawszy soli, porobiłem z niej placki. Potem wygarnąwszy węgle i popiół, ułożyłem je na kamieniach rozpalonych, czekając, co z tego będzie.

Po paru godzinach placki się upiekły. Wydobywszy je z pieca, oczyściłem z popiołu.

Prawda, że im daleko było do chleba: ciężkie i zbite, bez dziurek zwykłych w chlebie, zapewne nie smakowałyby wybrednemu Europejczykowi. Lecz ja, nie mając od czterech lat chleba w ustach, jadłem je z największym apetytem, jakby smaczne ciasteczka. Kawał pieczonej koziny, placek jęczmienny i czarka wody stanowiły dla mnie prawdziwą ucztę.

Pomimo burzliwej pory roku, myśl o wylądowaniu dzikich nie dawała mi spokoju. Ile razy słońce rozdarło oponę chmur i chwilowa nastała pogoda, zawsze wybiegałem na skałę strażniczą, upatrując karaibskich łodzi, lecz może było puste i wzdęte, obawa więc była próżna.

Rok już upłynął od czasu, kiedy ujrzałem ślad ludzkiej stopy. Pierwsze wrażenie obawy przeminęło, a za nadejściem wiosny wziąłem się do uprawy roli tak spokojnie, jak gdyby dzikich na świecie nie było.

Jednego dnia, powracając z folwarku, ujrzałem w wąwozie skalistym piękne pataty, zszedłem więc z drogi dla narwania ich. Kiedym u stóp stromej skały odginał gałęzie, ujrzałem poza gąszczem krzewiastym czarne zagłębienie w opoce. Przedarłszy się przez zarośla z trudnością, schylony z powodu niskości otworu, wszedłem do jaskini. Lecz któż zdoła opisać mój przestrach, gdy nagle w ciemności zabłysnęła para oczu iskrzących się zielonawym ogniem.

Umknąwszy co żywo, dopiero na wolnym powietrzu odzyskałem przytomność i odwagę.

Byłżeby to jaguar lub ocelot, zwierzęta dzikie i okrutne jak lampart albo pantera? Ba, wszakże od półpięta roku żyję na wyspie. Do tego czasu tak straszne potwory nie zostawiłyby mnie i kóz moich w spokoju. Trzeba mieć więcej zastanowienia i roztropności i za lada przyczyną nie strachać się, jak dziecko. Nabrałem więc odwagi, a nałamawszy suchych gałęzi, skrzesałem ognia i wszedłem ze światłem po raz drugi do jaskini. Lecz zaledwie kilka kroków posunąłem się naprzód, gdy zimny pot wystąpił mi na czoło, a włosy dęba stanęły. Z kąta jaskini dochodziły jak gdyby ludzkie jęki, potem jakiś szept, czy stękania, które mnie do najwyższego stopnia przeraziły.

Zebrałem na nowo odwagę, wspomniawszy, że Pan Bóg znajduje się wszędzie, a Jego opieka czuwa nade mną. Posunąłem się raz jeszcze w głąb groty i ze wstydem przekonałem się, że to widmo, czy jakiś potwór przejmujący mnie strachem, był sobie po prostu starym kozłem, który widać przyszedł tutaj zakończyć życie. Na próżno starałem się podnieść i wyprowadzić go z jaskini. Dźwignął się nieco na nogi, lecz upadł znowu bez sił. Zostawiłem go więc, aby w spokoju doszedł kresu dni swoich.

Przyszedłszy do siebie, rozpatrzyłem się w jaskini. Miała wszerz ze sześć metrów, w głąb dziewięć do dziesięciu, a wysokości około trzech. Niekształtna, ani okrągła, ani czworoboczna, zakręcała się w prawo, stopniowo zniżając się coraz bardziej. W samym kącie znajdowało się zagłębienie w skale tak niskie, że tylko na czworakach można się było wczołgać. Postanowiłem przepatrzeć je na drugi dzień z pomocą lampki, nie mając chęci narażać się bez światła na złamanie karku.

Na drugi dzień rano powróciłem z lampką. Stary kozioł już nie żył. Wypatroszyłem go dla tłuszczu, którego jednak niewiele było, a zwłoki zakopałem w ziemi ażeby gnijąc, nie zarażały powietrza.

Otwór w głębi jaskini ciągnął się kilka metrów, po czym nagle rozszerzał się w prześliczną grotę. Mnóstwo kryształów błyszczących okrywało jej ściany i sklepienie, odbijając brylantowym połyskiem światło lampki. Nie znając mineralogii, nie umiałem rozpoznać gatunku kopaliny okrywającej wnętrze jaskini. Dno jej było suche i pokryte kamienistym żwirem, nigdzie śladu wilgoci ani jadowitych zwierząt, a powietrze dosyć czyste pomimo zamknięcia.

Wąski wchód i ciemność, panująca wewnątrz, zmniejszały powab tej jaskini, lecz dla mnie właśnie była to okoliczność bardzo przydatna, gdyż zyskiwałem kryjówkę przepyszną, w której, w razie najazdu dzikich, mogłem najwyborniejsze znaleźć schronienie. Postanowiłem tu poprzenosić wszystkie przedmioty większej wartości, a nie co dzień mi potrzebne.

Zniosłem więc część mięsa solonego, mogącego w chłodnej grocie daleko lepiej się przechować, aniżeli w mojej piwnicy. Dalej cały zapas tłuszczu, większą część jęczmienia i kukurydzy, nieco soli. Naznosiłem także suchych gałęzi, aby w razie dłuższego przebywania w grocie nie być zmuszonym do wychodzenia po opał.

Teraz byłem pewny, że chociażby dzicy wyśledzili mój zamek i uwzięli się mnie schwytać, nie zdołają wyszpiegować tej kryjówki, a chociażby ją odkryli, nie będą śmieli zapuścić się otworem wąskim, gdzie bym ich mógł z łatwością pozabijać dzidą.