Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (1883) t. 5.pdf/19: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
 
Status stronyStatus strony
-
Przepisana
+
Skorygowana
Treść strony (podlegająca transkluzji):Treść strony (podlegająca transkluzji):
Linia 1: Linia 1:
{{pk|wszyst|kich}} na świecie. Nic téż dziwnego, że gdy wieczorem zapalił swoję latarnią, był jakby odurzony, że pytał sam siebie, czy to prawda i nie śmiał odpowiedzieć: tak. A tymczasem rzeczywistość przemawiała do niego nieprzepartemi dowodami; więc godziny jedna za drugą spływały mu na balkonie. Patrzył, nasycał się, przekonywał. Mogłoby się zdawać, że piérwszy raz w życiu widział może, bo północ wybiła już na aspinwalskich zegarach, a on jeszcze nie opuszczał swojéj powietrznéj wyżyny — i patrzył. W dole pod jego stopami grało morze. Soczewka latarni rzucała w ciemność olbrzymi ostrokrąg światła, poza którym oko starca ginęło w dali czarnéj zupełnie, tajemniczéj i strasznéj. Ale dal owa zdawał się biegnąć ku światłu. Długie wiorstowe fale wytaczały się z ciemności i, rycząc, szły aż do stóp wysepki, a wówczas widać było spienione ich grzbiety, połyskujące różowo w świetle latarni. Przypływ wzmagał się coraz bardziéj i zalewał piaszczyste ławice. Tajemnicza mowa oceanu dochodziła z pełni coraz potężniéj i głośniéj, podobna czasem do huku armat, to do szumu olbrzymich lasów, to do dalekiego zmąconego gwaru głosów ludzkich. Chwilami cichło, Potém o uszy starca odbijało się kilka wielkich westchnień, potém jakieś łkania — i znów głośne wybuchy. Wreszcie wiatr zwiał mgłę, ale napędził czarnych poszarpanych chmur, które przysłaniały księżyc. Z zachodu poczynało dąć coraz mocniéj. Bałwany skakały z wściekłością na urwisko latarni, oblizując już pianą i podmurowanie. W dali pomrukiwała burza. Na ciemnéj wzburzonéj przestrzeni zabłysło kilka zielonych latarek pouwieszanych do masztów okrętowych. Zielone owe punkciki to wznosiły się {{pp|wyso|ko}}
{{pk|wszyst|kich}} na świecie. Nic téż dziwnego, że gdy wieczorem zapalił swoję latarnią, był jakby odurzony, że pytał sam siebie, czy to prawda i nie śmiał odpowiedzieć: tak. A tymczasem rzeczywistość przemawiała do niego nieprzepartemi dowodami; więc godziny jedna za drugą spływały mu na balkonie. Patrzył, nasycał się, przekonywał. Mogłoby się zdawać, że piérwszy raz w życiu widział może, bo północ wybiła już na aspinwalskich zegarach, a on jeszcze nie opuszczał swojéj powietrznéj wyżyny — i patrzył. W dole pod jego stopami grało morze. Soczewka latarni rzucała w ciemność olbrzymi ostrokrąg światła, poza którym oko starca ginęło w dali czarnéj zupełnie, tajemniczéj i strasznéj. Ale dal owa zdawał się biegnąć ku światłu. Długie wiorstowe fale wytaczały się z ciemności i, rycząc, szły aż do stóp wysepki, a wówczas widać było spienione ich grzbiety, połyskujące różowo w świetle latarni. Przypływ wzmagał się coraz bardziéj i zalewał piaszczyste ławice. Tajemnicza mowa oceanu dochodziła z pełni coraz potężniéj i głośniéj, podobna czasem do huku armat, to do szumu olbrzymich lasów, to do dalekiego zmąconego gwaru głosów ludzkich. Chwilami cichło. Potém o uszy starca odbijało się kilka wielkich westchnień, potém jakieś łkania — i znów głośne wybuchy. Wreszcie wiatr zwiał mgłę, ale napędził czarnych poszarpanych chmur, które przysłaniały księżyc. Z zachodu poczynało dąć coraz mocniéj. Bałwany skakały z wściekłością na urwisko latarni, oblizując już pianą i podmurowanie. W dali pomrukiwała burza. Na ciemnéj wzburzonéj przestrzeni zabłysło kilka zielonych latarek pouwieszanych do masztów okrętowych. Zielone owe punkciki to wznosiły się {{pp|wyso|ko}}