Konno, — na góry stanąłem szczycie...
Noc była mglista i takiej ciemności,
Że się zdawało — jakby wszelkie życie
Wygasło; ziemia w otchłanie nicości
Zapadła; — świat znów gęstym zamierzchł cieniem,
I wszystko było tak, jak przed stworzeniem. —
A z tych dopiero mglistych czarnych godzin,
Miał zejść dzień wielki — wszechświata urodzin.
II.
W obszarach czczości, której nie ma końca,[1]
Gdzie tylko wieczność ciemna i milcząca,
Gdzie gra kolorów, najcudniejsze wonie,
Harmonija nawet, ma wstęp sobie wzbronny
Jako zbyt gruba materja — i tonie
W przestwór bezbarwny, bezdźwięczny, bezwonny, —
Oko śmiertelne... ciemne — tam nie sięga;
I myśl cielesna... choć jéj piór potęga
Wyżej ją wznosi od gwiazd kołowrotu,
Tam, łamie skrzydła, dostaje zawrotu
I spada. — Tam, w owych obszarach
Gdzie czczość z wiecznością gubią się w bezmiarach,
Otoczon — ciszą, pokojem, pomroką On, Duch Najwyższy, w mądrość nieskończoną
Myśl swą przedwieczną zamknąwszy, jak w łono
Konchy najdroższą perłę, — spał głęboko.
III.
Długoż spał tym letargiem?... tu, liczbami
Milion ich postaw, nie trafisz do końca;
Łatwiej ocean przemierzyć kroplami,
Górę Su-meru[2] przeliczyć pyłkami,
Niż jednę chwilę z tego lat tysiąca,
Przez które trwał sen Jego i spoczynek.
IV.
Jam się doczekał chwili przebudzenia,
Bo myśl już była wszechświatem ciężarna;
Z snów, w których nie śnił... On przeszedł w półśnienia,
A pierwsze z marzeń, były światła ziarna,
Które w otchłanie leciały jak gońce,
Zwiastować cuda zmartwych-powstające.
I mrok, co czarnym otaczał mnie cieniem,
Zadrżał — tym pierwszym dotknięty promieniem
I coraz rzedniał, — bo jak białe pyłki,
Jasie w ciemności rozbiegły się żyłki;
Coraz ich więcéj... niby siatka biała,
Na szatę nocy z wyżyn się spuszczała. — On — coraz żywsze musiał mieć marzenia,
Bo smugi światła zsuwały się chyżej;
Mtok, w czarnych kroplach spadał coraz niżej,
Coraz to w głębsze uciekał otchłanie,
Aż przyszła wielka chwila — przebudzenia,
Bo taki naraz ogrom blasku strzelił,
Że mrok granicą od światła oddzielił. —
Ja — w jasnym, białym płynąłem tumanie.
V.
Mgły niżéj spadły, — przed oczyma memi,
Jakby myśl pierwsza zbudzonego Boga,
Błysnęło światło słupy ognistemi
Przez bramę wschodu — jak gdyby pożoga
Oblała niebo, w igrach skier tysiąca,
Coraz i coraz blaski wzmagająca. Jego Mądrości zajaśniała zorza
Po nad falami duchowego morza.
Bo wzrok mój, dotąd we mgłach uwięziony
Z nich się wychylił — i po nad tumanem
Wciąż spadającym, jak nad oceanem
Lekkim przejrzystym — bujał zachwycony.
A Duch tworzyciel, z szeroko skrzydłami
Rozpostartemi, zawisł nad wodami
I tchnął w nie życie, — a z pod jego skrzydeł
Rój drobnych duchów, leciał na głąb’ wody
Przybrać się w kształty cielesnej urody;
Każdy duch, odłam twórczéj Jego myśli,
Innym piękności naznaczon znamieniem,
W inne się stroi obsłonki, — i kreśli
Swój świat dla siebie. — Az głębi co cieniem,
U stóp mych leży pokryta, — zmącony
Szmer, czy téż świergot, zaczął się podrywać,
Mocniej i więcéj w harmonią się zlewać,
Rzekłbyś — że duchy wcielały się w tony,
Aby hymn wielki dla Stwórcy odśpiewać.
VI.
Mgły niżéj spadły — i nad poziom mglisty
Z zorzy — téj wschodu kolebki ognistéj
Młodziuchne słońce, swą płomienną głowę,
Podnosząc, złote rozsypało włosy,
Na błonia niebios wielkie, lazurowe.
Z otchłani ciemnéj, uskrzydlone głosy
Wzleciały, witać pieśnią podziwienia
Wschód słońca, — tego wcielonego ducha
W ogień i blaski, co u Niebios brzegu,
Pierwszem ogniwem jest w stworzeń szeregu,
Zstępującego w bezdenność łańcucha. On, — spojrzał na dół, tem okiem stworzenia,
Myślą — wykreślił przyszły świat przyrody,
Ubarwił lądy, ozwierciedlił wody,
Skinął, — i daléj szło dzieło stworzenia.
VII.
Mgły niżéj spadły, — i nad lekkie wały,
Podmuchem wiatrów porannych zmącone,
Co się jak morza bałwany spiętrzały,
Kiedy je wzburzą orkany szalone,
Wytrysła góra Su-meru błyszcząca;
Milion promieni oblało ją słońca,
A każdy promień rozbił się w barw krocie,
W srebrze, rubinie, safirze i złocie;
A na Su-merze, ja na koniu stałem,
I wzrok ciekawy na przestwór posłałem;
Mglisty ocean wrzał pod memi stopy,
Ja, coraz wyżéj pod niebieskie stropy
Z górą wzrastałem, — mgły niżéj, — a w dali
Z téj, twórczem tchnieniem upłodnionéj fali,
Jak siedem oaz na stepie piaszczystym,
Jakby wysp siedem na morzu przejrzystém,
Siedem wierzchołków gór, — z rozpękłych toni
Wstało nad poziom. — Uroczysta chwila
Nadeszła. — Słońce, skarby światła roni
Na ziemię, która ze mgły się wychyla;
Która, — jak młoda Wschodu narzeczona,
W zazdrosny rąbek dziewiczy odziana,
Pierwszy raz stanie, piękna, odsłoniona,
Przed ognistemi oczyma młodziana.
VIII.
Mgły niżej spadły, — i moje spojrzenie
W dół, na podstopne zwróciłem przestrzenie;
Tam, mgły jak morze, gdy się odpływ zacznie,
Od stromych brzegów schodziły nieznacznie,
I między góry rosnące i skały,
Gwałtownym prądem przesuwać się zdały.
A pod powierzchnią téj przejrzystéj wody,
Kraj cudów, — jakieś zaklęte ogrody,
Gaj różnolistny w mych oczach wyrasta,
Wiosennym puchem i kwieciem okryty;
A z pośród kwiatów, wież i świątyń szczyty,
Jakby powodzią zalanego miasta,
W pół idealnem, w półsennem przezroczu,
W kończatych rzeźbach jawią się dla oczu.
Światło w gór przerwy, w promieniach idące[3]
Mgły na skał szczytach i jodłach wiszące,
Wiatrem splecione w dziwną grę kolorów,
Rój fantastycznych wywołały tworów.
Zdało się, — jakby z podwodnej pieczary,
Olbrzymich kształtów wypełzły poczwary;
Niby tłum duchów co wylągł się w cieniach,
Szedł, w gęstej, czarnej, ścieśnionej kolumnie
Zaczepnym bojem... i wdzierał się ku mnie
Na górę Su-mer, — kędy ja w promieniach,
Jakby sam Hormuzd w krystałowéj zbroi,
Z dobytym mieczem bronił włości swojéj.
Gdybym był zadrżał przed synami nocy,
Spojrzałbym w niebo, — i ku méj pomocy
Jasności duchy, w promieniach by zbiegły,
Napięły łuki, roztoczyły skrzydła
Niemi, skroń moją od pocisków strzegły;
Tegom nie żądał. — Ciemności straszydła
Szły wyżéj, tłumniej i w krąg mnie obiegły;
Aż mój wzrok, wstrzymał te ciemne kolumny. —
Ja — myślą silny, wolą moją dumny,
Mógłżem do serca, przystęp dać bojaźni?...
I słabym tworom mętnéj wyobraźni
Poddać się, uledz, zaprzeć się sam siebie?...
Wszakże On, kiedy mnie stworzył i w niebie
Duchowi memu ukazał siedlisko,
Dał czystą wiarę, bym nie upadł nisko,
Bym się igraszką nie stał sił tajemnych,
Tych kolumn duchów i jasnych, i ciemnych.
Więc, czarne roty, co mnie jeńcem brały,
Strąciłem nogą — i patrzyłem na nie,
Jak zdruzgotane o sterczące skały,
W głąb’ — w najciemniejsze zapadły otchłanie.
Wtenczas myśl moja, skał grzbiety, gór głowy
Wziąwszy za stopnie — choć w przepaściach droga, —
Szła śmiałym krokiem, niby Tytan nowy,
Wyżéj, i wyżéj... — do idei Boga.
IX.
Człowiek!... to pyłek
Do ziarka ziemskiego przypięty;
Z orszakiem błyszczących bryłek,
Przez nieskończoności żegluje odmęty,
I z trwogą mierząc te ciemne otchłanie,
Choć mu słoneczna świeci w drodze gwiazda,
Pyta, — gdzie dąży?... gdzie port w którym stanie? I jaki cel ma ta jazda?
Na to On, głosem pioruna doń rzecze:
«Obszar, — iskrzącem nakryty sklepieniem,
«Z całą farb krasą, z wszystkich dźwięków brzmieniem,
«To świat! dla ciebiem stworzył go człowiecze;
«Dni twoje, w żywot zamknąłem nie długi,
«W łupinę ciała, kruchą, skazitelną,
«Wszczepiłem duszę, jasną, nieśmiertelną, «A ziemia twem polem zasługi.
«Ty jesteś średnim ogniwem łańcucha,
«Jądrem mej myśli. Od ciebie do góry,
«Coraz lżejszemi podnosząc się pióry,
«Miliony istot, szczebluje w świat ducha;
«Od ciebie na dół, — w otchłanie strącony,
«Ciągnie się tworów orszak nieskończony,
«Co, biorąc, grubsze, cielesne okrycia,
«Gasi tę iskrę duchowego życia.
«Przez cnoty, — z ziemi, wyswobodź się kaju, —
«Przez umartwienia — panuj twemu ciału;
«Przez miłość ludzi, przez poświęceń próby,
«Miłości własnej otrząśnij rachuby;
«Wówczas, — twa dusza z pyłów oczyszczona,
«W takie cudowne kształty się przemieni,
«Że od słonecznych jaśniejsza promieni,
«Wróci, odpocząć u mojego łona.
«Lecz gdy twą duszę, brudna żądza splami,
«Gdy ją zbezecnisz i zczernisz zbrodniami,
«W gad ją obrzydły zamienię — i strącę
«W bezdenną przepaść, — otoczę ją cieniem,
«Będę ją dręczyć trawiącym płomieniem,
«Dam jéj form tysiąc i przez lat tysiące,
«Dźwigać się musi, nim spojrzy na słońce.
«Człowieku! pomnij!... żywot twój nie długi,
«A ziemia! — twém polem zasługi.»
X.
Mgły całkiem spadły, — jam teraz na ziemi. —
Spojrzałem w przestrzeń... przed oczyma memi,
Góry i skały — przez skał rozpadliny,
Noc, w kraj podziemnych uchodziła cieni;
Gór wierzchy — z srebrnych i złotych promieni,
Garnęły światło do siebie, — doliny
W porannym jeszcze drzemały pół-zmierzchu.
Na bliskiéj skały niedostępnym wierzchu,
Orzeł — han stepów powietrznych — nocował;
Z piór swych otrząsał rosę, ostrzył szpony
O skały, skrzydeł do lotu próbował,
I patrzył, — w które pożeglować strony:
Czy po za mury olbrzymie Kitaju,
Czy dań wybierać po stepowym kraju.
Ha! któż przeliczy!... gór piętra, skał złamy,
Dzikie, zarosłe, nagie i jałowe,
Co jak na wielką radę lub rozmowę,
W krąg się pod niemi ścisnęły stopami;
Te łącznie, inne, szeregi długiemi
Na dwa się krańce rozchodziły ziemi,
Rozlicznych kształtów, wymiarów i farby,
Dźwigając baszty najeżone, z lodu;
Niby, wielbłądy ze śnieżnemi garby,
Szły karawaną na zachód ze wschodu.
W gór przerwach, — step się porankiem uśmiechał,
Słońce nań wszystkie rzuciło djamenty,
On słońcu — kwiatów ambrozją oddychał;
Step!... tem śmiertelnem okiem nieobjęty
Im dalej... barwy przyoblekał bledsze,
Im dalej... nie patrz... nie badaj przedziału...
Bo się stopiły — i step, i powietrze,
I niebo, — w jakąś tkankę ideału.
I wzrok mój, buja w ogromnéj przestrzeni,
Kędy jeziora i wstęgi strumieni,
Dymiły mgłami, które się ku górze
Ciągnęły, w jasnych smugach po lazurze.
Niby sny ziemi dziewicze, majowe,
Brały na siebie obsłonki tęczowe,
A odkrywając wód powierzchnią szklanną,
Szły jak dym lekki wonnego kadzidła;
Może duch ziemi, jasne wziąwszy skrzydła,
Unosił w niebo modlitwę poranną. —
XI.
Wzrok mój, — co po gór czepiał się wyżynie,
Jak koń stepowy, rzucił się w pustynie...
Pustynia dzika, piaszczysta, płonąca,
Jak twarz Mongoła spalona od słońca;
Ludów wędrownych i wichrów nie mało
Przez jéj powierzchnią bezpłodną przewiało;
Starły się ślady... tylko uroczyska
Szepcą ci jakieś nieznane nazwiska
Co w nich przymarły... Zaciekłość uczona,
Próżno oskardem o ich grzbiet uderzy —
Już nie dobędzie przeszłości z ich łona,
Ani zagasłych zdarzeń nie odświeży;
Wieszcz chyba, z gminnych rozproszonych wieści,
Świat fantastycznych wywoła powieści.
XII.
Pustynia, coraz rozwija się szerzéj,...
Jak wielka karta u stóp moich leży,
Pusta... bo człowiek uląkł się przyrody,
Nie chciał, czy nie śmiał z dziką iść w zapasy, —
Więc, u stóp moich czarne drzemią lasy,
Daléj — jak wstęgi osrebrzone wody,
W łożysku, jasnem z piasków i kamieni
Śród łąk nadbrzeżnych wiją się zieleni;
Na środku — Bałcharz,[4] błękitny jak oko,
Rzęsą trzcin ciemnych obrosły szeroko;
Daléj już... piasków ruchomych przestworza,
W zapadających tle niebios — niknące,
Gdzie śród grobowej ciszy, przez bezdroża,
Ognistym śladem posuwa się słońce.
XIII.
Teraz, mój Duchu! przyodziej się pióry,
I jak gołąbek z arki wypuszczony
Leć wyżéj... wyżéj ku niebu... nad chmury,
Nad Himmalaje — aż tam, zawieszony
Spojrz nad ląd Azyi, olbrzymiej przyrody
Kolebkę ludów, ognisko ich wiary;
Gdzie góry niebios sięgają; gdzie wody
Wielkie, jak morza, — a pustyń obszary,
Jak droga mleczna, co z brzega do brzega
Środek tych krain szeroko zalega.
Tam — z jednéj strony, nad stepów przestworza,
I daléj — aż nad północy tundrami,[5]
Niby rac tysiąc, borealna zorza
Rubinowemi pali się iskrami. —
Po drugiej stronie ogromnéj pustyni,
Kraj słońca, — lato nigdy nie ustaje,
Owoc wciąż źreje; — drzew palmowych gaje,
Jak rzędy kolumn korynckiej świątyni
Pną się ku niebu i smukłem ramieniem,
Unoszą w splotach rośliny wijące,
Gęstem, zielonem spojone sklepieniem,
Że przez nie, nawet nie przedrze się słońce;
W ich cieniu spotkasz liczne stada słoni,
Płód kolosalny tych dziewiczych błoni;
A pośród tylu cudów przyrodzenia,
Gdzie każda głoska tej niezmiernej księgi
Jest jako olbrzym z znamieniem potęgi,
Tam człowiek — obraz nędzy i spodlenia!
XIV.
O! Parjów rodzie!...[6] nic że cię nie budzizbudzi
Z twego letargu?... podobny do płazu
Czyż wiecznie pełzać będziesz?... i ni razu
Nie westchniesz?... abyś należał do ludzi!
Mędrcy ci klucze wykradli rozumu,
Zamknęli niebo, wzięli skarby ziemi,
Ciebie do istot bezrozumnych tłumu
Strącili,... a ty czołgasz się przed niemi!...
Raz podnieś czoło długiem jarzmem zgięte,
Raz się upomnij o prawa twe święte,
I tu — w obliczu arcydzieł przyrody,
Odżyj, na łonie szczęścia i swobody.
Chciejcie być wolni!... krzyknąłem z gór szczytu,
Pewny, że głos mój pchnięty na obszary,
Jakby lawina, jak odłam granitu
Spadnie — w proch zetrze butwiejące wiary,
I ledwie próchnem świecące ich trony;
Że głos mój — przez ust pochwycon miljony,
Zagrzmi jak orkan, jak piorun śród burzy,
Że go tysiączne gór echo powtórzy,
I jako wulkan w straszliwym wybuchu,
Świat strupieszczały odmłodni na duchu! —
Przebóg!... tak cicho!... w krąg sterczące skały
Głosu mojego całkiem nie odbiły;...
Cóż chcieć od ludzi!... gdy echa się skryły...
Widać — słów moich powtórzyć się bały.
XV.
Ha! koniu!... w stepy... tam znajdziem narody
Z rdzy barbarzyństwa jeszcze nie otarte,
Lecz od spodlonych Parjów, więcéj warte —
Bo w nich ślad dzikiej pozostał swobody.
↑Cały następny ustęp, w którym jest mowa o Najwyższej Istności i stworzeniu świata, wzięty jest z ksiąg religijnych Brahminizmu i Bouddaizmu, a zatem błędny i niezgodny z pojęciami chrześciańskiemi.
↑Góra Su-meru ważną bardzo gra rolę w kosmologii indyjskiej. Według wyznawców Buddhy, zajmuje ona sam środek ziemi i przy stworzeniu świata, pierwsza wyszła ze wzburzonego oceanu, tworząc się z najwyższych jego bałwanów; ostatnia też przy skończeniu świata, zniknie z jego powierzchni. Z niższych bałwanów oceanu, powstało w czasie stworzenia siedm gór złotych i jedna żelazna, a z najniższych, cztery części świata żelazem obwiedzione. Odpowiednio tym czterem częściom świata, każda strona góry Su-meru z innej się składa kosztowności: część jej wschodnia jest ze srebra, południowa z lapis-lazuli, zachodnia z rubinu, północna ze złota. Słońce, księżyc i gwiazdy około tej góry obrot swój odbywają. Część jej wznosząca się nad morze, wynosić ma 80,000 judziana, to jest, około 30,000 mil niem:.niem. Wierzchołek góry Su-meru zamieszkały jest przez trzydziestu trzech srebrnych geniuszów, duchów jasności, zwanych: Tegri, którym panuje Hormuzdy; zaś u spodu góry zamieszkują geniusze złośliwe, duchy ciemności, zwane: Assurii. Ciągła walka na górze Su-meru odbywa się pomiędzy geniuszami dobremi i złemi, a to celem odebrania dobrym geniuszom boskiego nektaru. Jedni jak drudzy, przywdziewają pancerze ze złota, srebra, kryształu, z łukami i strzałami stawają do walki; dobry czy zły geniusz ugodzony w głowę, utraca życie. Bouddhyści silnie wierzą w działalność tych geniuszów, że w miarę powiększania się dzieł dobrych na ziemi, duchy jasne biorą górę; przeciwnie, skoro liczba zbrodni przemaga nad cnotami, zwycięztwo jest po stronie duchów ciemności.
↑Bałcharz, jezioro wielkie w bliskości granic chińskich, do którego wiele rzek wpada, wypływających z gór Tarbogatajskich i Ałatahskich, a żadna z niego nie wypływa. Kotlina pomiędzy temi górami stanowi kraj zwany „siedmiorzecznym“.
↑Tundry są to rozległe przestrzenie błotniste nad brzegami lodowatego oceanu, na których tylko mech rośnie: jako ostatni ślad wegetacyi w stronach stałego lądu, najdalej posuniętych ku biegunowi.
↑Społeczność indyjska dzieli się na kasty, których początek wywodzą Brahmini od samego Boga Brahmy w ten sposób, że Brahmini powstali z jego głowy, wojownicy z ramion, rolnicy i kupcy z żołądka, a rzemieślnicy z nóg. Cztery strony góry Su-meru rzucając blask różnokolorowy, odpowiadają każdy właściwej sobie kaście; biały, brahmińskiej, czerwony: wojennej, żółty: kupieckiej i rolniczej, błękitny: rzemieślniczej. Co się nie da podciągnąć pod jednę z tych kast, jest „parją“, to jest wyrzutkiem społeczeństwa. Każdy członek kasty może stać się parją, skoro zaniedbywa obowiązków religijnych, używa potraw zakazanych, lub ma związki i stosunki z parjasami... Miliony takich nieszczęśliwych, wegetuje w Indyach, najpodlejsze prowadząc życie; prawa ludzkie i boskie Indostanu odrzuciły ich na wieki — nawet po śmierci dla parjasa nie ma pociechy religijnej.
↑Społeczność indyjska dzieli się na kasty, których początek wywodzą Brahmini od samego Boga Brahmy w ten sposób, że Brahmini powstali z jego głowy, wojownicy z ramion, rolnicy i kupcy z żołądka, a rzemieślnicy z nóg. Cztery strony góry Su-meru rzucając blask różnokolorowy, odpowiadają każdy właściwej sobie kaście; biały, brahmińskiej, czerwony: wojennej, żółty: kupieckiej i rolniczej, błękitny: rzemieślniczej. Co się nie da podciągnąć pod jednę z tych kast, jest „parją“, to jest wyrzutkiem społeczeństwa. Każdy członek kasty może stać się parją, skoro zaniedbywa obowiązków religijnych, używa potraw zakazanych, lub ma związki i stosunki z parjasami... Miliony takich nieszczęśliwych, wegetuje w Indyach, najpodlejsze prowadząc życie; prawa ludzkie i boskie Indostanu odrzuciły ich na wieki — nawet po śmierci dla parjasa nie ma pociechy religijnej.