„Poskoczyłabym z tobą, kozodoju, żeś leciutki! Popędziłabym w pola, żeś wesół! I że się nie naprzykrzasz wciąż o jedno tylko, jak pan mąż, lub te żaki przylepne. Nacieszyłabym się naprzód sobą przy tobie, a potem dopiero może i czem innem — razem. Bo tak potrzeba nam kobietom, aby wszystko w nas było komu lube: i śmiech nasz, i psota, i dąsy, i gniew srogi, i płacze, — i rozdąsanie. Pobiegłażbym z tobą! popędziła w światy!“
„To się rozzuj wprzódy do kopytek, — drażni ją cap, — bym widział, czyś mi kamratka.“
„O,wa! myślisz?..“
I już siedzi na ziemi, gdzie stała, ściąga ciżemki i pończochy i ciska to wszystko po kolei Pankowi na głowę. A targając się przy tej robocie, mówić nie przestaje:
„Niechże się choć rozzuję nie w pana-mężowe łoże, a sobie na ochotę, na psotę, na nic chocia, — o!.. Myślisz, capie, gdy nam z wiankiem z głowy i młodą ochotę z duszy panu mężowi oddać trza w skrzynię, pod klucze, — że my to już starki nazajutrz, — choć nas w szerokie szaty objuczą i stąpać każą jak tym kobyłom dla panów mężów godności... Myślisz, że się powstydzę? lub poboję? — O, wej!.. Niech się pan mąż pod górą pierzyny nasapie dziś pomstliwie, gdy, ocknąwszy się nocką, sięgnie łapą jak po to swoje... a tu żonki — niema!... Naciesz się, nalubuj z pierzyną. (Wybuchnie śmiechem wysokim, zatreluje radości gamą, a przecie aż zgrzytliwie w tem weselu młodem). — Patrz,
Strona:Żywe kamienie.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.