Zaciskał zęby: „Raczej mieć pogan lub żydów serce niepłodne, a myśl ich pojemną i bystrą w pogodzie, niźli się zatruwać mnichów smutkiem: po Holocauście wypijać jad Acedyi!“
Jakby pod wiatru nagłym zawiewem otworzyła się przed nim gąszcz cierniowa.
Prędką stopą zbiegał po upłazie tamtej już strony.
Patrzy: — świat dziwnie biały, kolumn potrzaskanych rumowisko pod ciemnemi osłonami bluszczu. Ledwie mignęły w popłochu zielonych jaszczurek bezliki na głazach — i oto zaczarowana jakby pustka w przejaskrawem słońcu. Między złomami kolumn jakoweś usypiska kamiennych szczętów, gdzieniegdzie na oko jak ciało obłych i miodnie pozłocistych od marmuru starości. Bracia to snadź ogrodnicy łopatą i motyką, z zagonów swych dobyte, te białe gruzy pogaństwa, wyrzucali tu pewnie, — za klasztoru niepobrą granicę, — jak to zło ruszone w ziemi. Jaszczury się na tem lęgły i rozsnuwały bluszcze.
Wstrząsa się jednak ta cisza zaklęta: krzyk, zrazu gardłowy, rozbija się wnet w pohukiwania dzikie, a wraca echem zawodzeń. Dziwnie się to słyszy, — może ptak jaki z gór dalekich, opadł tu gdzieś, na złamaną kolumnę i cietrzewi się skrzydły, a głosem; budzi wszystkie echa słonecznej tu głuszy, wygrywa gardła krzykiem gamę gór echową: — grda, tokuje, tęskni...
I urwie nagle.
Strona:Żywe kamienie.djvu/313
Ta strona została uwierzytelniona.