niegdyś głazy, więc ją nęci płocha wśród nich psota. A że cisza tu taka surowa naokół, więc huka; drażni echo, — że ponure.
Póki nie parsknie jak to źrebię i, zgarniając swe szmatki powyżej kolan, nie zapatrzy się ciekawie na tę obrzydliwość czarną i śliską, która w drgawkach spłoszonej gadziny siepie się oto u kamienia śród szmeru traw.
„Wąż!“ — powiadają wtedy dopiero okrągłe usta i zaokrąglone oczy dziewczyny.
Goliard najeżył brwi pod kapturem, acz uspakaja się rozwagą, że, gdy się wśród ruin węże przytrafią, zawsze bywają czarne z natury swojej.
Dziewka przycichła. I poszła między kolumn białe złomy, a bluszczów ciemne na słońcu gąszcze. Migoce na ich tle czerwonemi jak mak szmatkami sukni: wnosi w tę ciszę barwy bodaj krzyk i wyskoki, gdy usta zamilkły i nie skaczą już stopy. A rusza i drażni wszystko. Oto bluszczu potężny kierz zwisa czarną kaskadą na jednej gałązce tylko: — rozkołysze go więc, rozbuja nad swą głową. I niczem kasztany wytrząsa z jego gąszczy ślimaków mnóstwo: gradem uderzyły małże o głazy.
Skryła się wreszcie za tą kaskadą.
I wtedy takie milczenie zaległo w słońcu śród ruin, że zamigotaniem zielonych jaszczurek ożywiać się znów jęły marmurów biele.
Aż jego zaniepokoiło przykro to długie zaczajenie się ciszy. I nasłuchiwać mu każe. Zło nie śpi w takich kątach urocznych. Począł oglądać się za
Strona:Żywe kamienie.djvu/324
Ta strona została uwierzytelniona.