Strona:A. Kuprin - Straszna chwila.djvu/134

Ta strona została przepisana.

„Czy słowa miłości na ustach twych milkną,
Czy mi ich skąpisz? Nie kochasz więc?...“

brzmiał cichy, prawie niedosłyszalny, lecz dziwnie wyraźny śpiew.
Otworzę — szepnęła znów pani Barbara, usiłując rozszerzonemi oczyma przebić ciemności, wsłuchując się w gorączkowe bicie serca.

„Okrutna jesteś! Nie kochasz więc?...“

Głos oddalił się.
— Odejdzie — zaniepokoiła się i wyskoczyła z łóżka, bosemi nogami pobiegła do okna, odsunęła zasłonę i jak najciszej uchyliła okno. Straszny pęd wiatru wyrwał ramy okna z drżących rąk i huknął niemi o mur. Niebo w tej chwili rozbłysło płomieniem, na mgnienie oka zarysowały się na tem tle złocistem ciemne kontury wierzchołków drzew. Pani Barbara zamknęła oczy i prawie ogłuszona hukiem piorunu, który trzasnął wraz z błyskawicą, odskoczyła.
— Pani Barbaro... litości... dwa słowa tylko... — usłyszała wzruszony szept Rżewskiego.
Cała drżąca, wystraszona, ze spiekłemi wargami, stała bez ruchu na środku pokoju i nie odpowiedziała na wezwanie.
— Urocza... cudna... — błagał pod samem oknem cichy szept.