Strona:Agaton Giller - Krzyż w Kościeliskiej dolinie.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.
III.

Towarzyszy uniwersyteckich zastałem w karczmie, zbudowanej za pierwszą bramą Kościeliskiej doliny, w tem miejscu, gdzie rozszerzone skały zamykają łąkę zawsze majowej zieloności i znajdują się ślady dawnych kuźnic oraz budynków różnego przeznaczenia.
Wincentemu Polowi niemogłem się z powodu późnej godziny przedstawić, udał się już bowiem do domku leśniczego na spoczynek wraz z towarzyszącą mu starszyzną. Studenci pokładli się w karczmie pokotem na sianie. Nie wszyscy jeszcze zasnęli. Udałem się więc pomiędzy tych co gawędzili i przywitawszy znajomych, umieściłem się obok przyjaciela Floryana Janickiego.
Od niego dowiedziałem się, że podróżnych była spora gromada, przeważnie z uczniów Uniwersytetu Jagiellońskiego złożona. Wincenty Pol był z starszym synem swoim, chłopcem lat kilkunastu. Był z nami Dr. Kuczyński, profesor fizyki w naszym Uniwersytecie, który przy pomocy uczniów swoich robił pomiary barometryczne wzniesień w Tatrach; był z nami T. Żebrawski, inżynier któremu pomagaliśmy chwytać motyle i rożne owady; był malarz Nagajski, który rysował piękniejsze widoki w górach; było dwóch studentów z Uniwersytetu Dorpackiego; było dwóch czy trzech obywateli z Królestwa Polskiego i z Litwy; był wreszcie nadleśniczy, który od lat kilku towarzyszył W. Polowi w jego po górach i lasach naukowych wędrówkach, — wszystkich razem było nas może ze sto osób.
Nocleg w małej Kościeliskiej karczmie mógł się wydać bardzo niewygodnym dla tych, co przywykli do hoteli alpejskich w Szwajcaryi, dla nas jednak nie wybrednych a uczących się twardego życia, niezawierał nic nieprzyjemnego i niewygodnego. Na świeżem sianie z hal tatrzańskich spaliśmy smaczniej niż na miękich puchach. Snem wzmocnieni, powstaliśmy o świcie z naszego legowiska zupełnie zdrowi i w wesołem usposobieniu. Wyszedłem za innymi z karczmy, ażeby się umyć w źródle Lodowem.
Co za widok, jaki poranek! Stanąłem oczarowany pięknością doliny! Piękniejszej, nawet w rojeniach fantastycznych nie wyobrażałem sobie. Wrażenie, jakie na mnie zrobił jej przecudowny widok, odbiło się w mej duszy podniesionem uczuciem swobody. Za każdem spojrzeniem nowy obraz i nowy urok! Ile kształtów i barw, tyle myśli i uczuć. Chwytałem je całą duszą i składałem w mej pamięci jako skarby drogocenne, dla podziału z ukochanym narodem. Powietrze zdawało się mi być samem zdrowiem. Oddychając niem czułem woń fijołków i zapach żywiczny świerków, rosnących na urwiskach skalnych. Obłoczki białe suną jak duchy Ossyanowe po nad doliną lub czepiają się turni, oblanych promieniami wschodzącego słońca.
Zapatrzony w zmieniającą się pod oświetleniem barwę skał i borów i wsłuchany w szum potoku, roztrącającego swe kryształowe fale o kamienie, nie spostrzegłem zbliżającego się do mnie Wincentego Pola. Przywitał mnie słowami: „Czy zdrów przybywasz z Babiej góry?“
W. Pol był wielce na mnie łaskaw jako dla pilnego swojego ucznia. Ja zaś miałem do niego takie zaufanie, iż nic nigdy przed nim nie ukrywałem. Nawet tajemnica nazwiska, które w ówczesnem położeniu, zrobiło mi możebnem uczęszczanie do Uniwersytetu Jagiellońskiego i korzystanie z nauki, dla nas młodych z za kordonu, zamkniętej siedmiu pieczęciami urzędu, była przed nim odkrytą.