Strona:Album zasłużonych Polaków wieku XIX t.1.djvu/468

Ta strona została przepisana.

W sierpniu ł 862-go r. otrzymał od Felińskiego, arcybiskupa warszawskiego, wezwanie i zaproszenie na profesora Akademii duchownej w Warszawie. Wszystkich znakomitszych wówczas księży w Polsce starano się pozyskać dla tej akademii i w istocie zgromadzono zastęp profesorów dzielnych pod rektoratem ks. Wincentego Popiela.
W połowie października t. r. ks. Golian opuścił Kraków i objął w pierwszym roku wykład dogmatyki ogólnej, do której w rok potem dołączył dogmatykę specyalną, i obie te katedry piastował aż do zwinięcia akademii w r. 1867-m. Jakim zaś był profesorem i jakie stanowisko względem kleryków zajmował, niech nam opowie jeden z jego uczniów.
«Jako profesor ks. Zygmunt, jak dziś mogę wykład jego ocenić, był dla nas wogóle za podniosły, gdyż z wykładu jego, lubo bardzo wiele korzystało kilka zdolniejszych jednostek, reszta nie osiągnęła odpowiednich owoców. Był to bowiem wykład w całem znaczeniu tego słowa akademicki do którego kandydaci, przybywający zazwyczaj z nieskończonych kursów seminaryjskich, nie byli odpowiednio przygotowani, ale profesor umiał w nas rozbudzać zamiłowanie swego przedmiotu i wysoko postawić ideał wiedzy, do którego garnęliśmy się z całym zapałem młodych umysłów.» Podnosił też niezmiernie wysoko tak w swoich prelekcyach, jak i w prywatnych z alumnami rozmowach dostojeństwo i władzę biskupów, a znużonych choć uważnych zresztą (przynajmniej w pewnej liczbie) słuchaczów swoich ożywiał jakąś naukową anegdotą, zastosowaną do traktowanego przedmiotu. Nieraz też czynił pewne wycieczki w stronę wykładów filozoficznych ówczesnej szkoły Głównej, zawsze z gruntowną znajomością przedmiotu i wrodzonym sobie dowcipem i werwą.
«A cóż dopiero mam powiedzieć o ks. Zygmuncie w stosunkach jego z uczniami po za obrębem auli akademickiej, kiedy był dla nas jakby tylko serdecznym i przyjacielskim kolegą. Jak miłe chwile przepędaliśmy w jego maleńkiej ciupce przy Żytniej ulicy, gdzie jak nas czterech do sześciu weszło, to się ruszyć nie można było, a, że był tylko jeden stołek, więc siadało się na „Summie“ świętego Tomasza, albo na ogromnych foliałach.»
Co zaś do kaznodziejstwa, stało się wprost przeciwnie, jak sobie wystawiał. Bawiąc w Ostendzie, pisał: «może się nawet na ambonie nie pokażę.» Tymczasem bieg wypadków, ruch gorączkowy umysłów, jaki panował wówczas w Warszawie, nie pozwalały mu zasklepić się w książkach i wertowaniu ulubionych foliałów, zwłaszcza, że wyższa władza duchowna wzywała go, aby wpływał na uspokojenie ludności. Rozpoczął tedy cały szereg kazań przeciwko ówczesnym prądom, nurtującym społeczeństwo polskie.
Była to jedna z najpiękniejszych epok jego kaznodziejstwa. Mówił nietylko gorąco, ale z natchnieniem, niekiedy nawet tak namiętnie, że raczej oburzał, a nie poruszał. Ale «czasy były gorące, więc gorący człowiek nie mógł się zimno odzywać.» Spieszono tłumnie na jego kazania, które niekiedy miały swój skutek, bo mówił cudownie, porywająco, ale gniewano się, bo powstawał przeciw prądowi, któremu powszechnie ulegano. Najświetniejszem atoli jego wystąpieniem, cechującem odwagę tego wielkiego serca i nie oglądanie się na skutki działania, które wskazała wola Boża przez władzę duchowną, było zagajenie sesyj quasi synodalnych, które się odbyły z rozkazu ks. arcybiskupa w kościele na Woli.
Kiedy minął opłakany rok 1863, już nie draźnić, ale koić rany i łzy ocierać potrzeba było. I ks. Zygmunt zmienił swój ostry i gwałtowny sposób; dał mu wtedy Bóg, jak pisze w liście do K. D., «dziwny lep słodyczy» i młodzież, która go przedtem znieść nie mogła, «od owych chwil oddała się skinieniom mego serca i poczęła mię kochać miłością, jakiej przedtem nigdy, od nikogo nie doznałem.»
W r. 1867 zwinięto Akademię duchowną, ks. Zygmunt atoli pozostał jeszcze w Warszawie, aż wreszcie z końcem r. 1869-go wyjechał do Krakowa, gdzie nanowo wziął się do orki Bożej na ambonie i w konfesyonale. Ówczesny administrator dyecezyi ks. biskup Gałecki, ceniąc jego przymioty i zasługi, zlecił mu zarząd parafii świętego Floryana. Były to czasy Soboru, czasy sporów o nieomylność papieską. Prawowierny zawsze Kraków chylił się ku Dolingerianizmowi, na wszechnicy krakowskiej zbierano podpisy na adres dla odstępcy. Szerokie pole otwarło się dla ks. Zygmunta, co duszą i sercem był przywiązany do Stolicy apostolskiej. Z całym arsenałem bogatej wiedzy i ognistej jak lawa wymowy wystąpił w obronie głowy Kościoła.